Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istniał wcale. Genowefa, Oswald nigdy już nie wrócili w swoje rodzinne strony, choćby nawet na mgnienie. Odważyła się na to jedynie Florica, mając już lat dwadzieścia kilka. Wybrała się samotnie w podróż do Adamowców, Mosarza, Szuniowców, by skonfronotować się ze wspomnienami z dzieciństwa. Władysław, brat Gieni, mieszkał już wówczas z żoną w Mosarzu, na parterze w nowo wybudowanym bloku niedaleko rzeczki Marchwy. Po raz drugi spotkała się z nim dopiero w roku 1988. Postępująca zaćma sprawiła, że źrenice jego oczu przybrały już niemal barwę białawą. Powitał przybyszów z Polski serdecznie. Szczupły, średniego wzrostu, mimo ukończonych siedziemdzięsciu lat wciąż pełen energii i wrodzonego optymizmu. Mieliśmy wówczas zamiar odwiedzieć drugiego brata Gieni - Adolfa - mieszkajacego w leśniczówce nad jeziorem Mosarskim, ale dojazd tam okazał się być niemożliwy. Mimo, że był to ciepły i słoneczny wrzesień roku 1988, drewniany most na rzece został zerwany, i pozostawały jedynie okrężne podrzędne, polne, leśne drogi, a że dzień już nie był długi, wyprawy do malowniczej leśniczówki nie udało się już uskutecznić. Zwłaszcza, że w Mosarzu należało jeszcze odwiedzić córkę Adolfa, mieszkającą samotnie w nasłonecznionym drewnianym domu z widokiem na biały kościółek świętej Anny. Przed jej domem rosły smukłe wysokie malwy, krzaki pomidorów, pachniało owocami i warzywami pięknej wczesnej jesieni. Józia rozmawiała już z nami po białorusku, nie po rosyjsku, ale właśnie po białorusku. Do dziś pamiętam smak sałatki z pomidorów, ogórków, cebuli, podanej ze śmietaną.
Brakowało jedynie Justyna. Po wysiedleniu po wojnie Justyna i Adofla do opuszczonej leśniczówki w przepastnej kniei, nad jeziorem Mosarskim, któregoś letniego dnia, wracając z Mosarza, mimo oznak zapowiadających zbliżającą się burzę, Justyn postanowił pokonać drogę do domu łódką. Uznał zapewne, że odległość nie jest znaczna, a burza za chwilę się nie rozpęta. Nietrafnie ocenił jednak czas, z jakim się zbliżała. Gdy wypłynął na środek jeziora, zerwał się porywisty wiatr, woda zaczęła siec z każdej strony, potężny podmuch wywrócił tę drobną drewnianą skorupkę razem z jej sternikiem, który nie miał najmniejszych szans, by wyjść cało z tego starcia z bezwzględnym żywiołem. Adolf został w leśniczówce bez brata, z żoną, ze swoimi dziećmi.
W Szuniowcach w pobliżu Głębokiego, tuż przy skrzyżowaniu szutrowych dróg, w drewnianym domku o błękitnej barwie, mieszkała matka chrzestna Florci - Weronika, wraz z mężem Michałem, i dwójką dzieci - córką Marysią i synem - również Michałem. Michał - mąż - przy każdej okazji się deklarował jako "prawosławny Białorus", i zarazem polski patriota. Biegle władał językiem polskim, przed wojną służył w wojsku polskim w Wilnie, z czego był bardzo dumny. Rodzony brat Weroniki - Józef Kusznierewicz - brał udział w kampanii wrześniowej, walczył pod Warszawą. Po klęsce wojsk polskich wraz z kolegami, pochodzącymi z okolic Głębokiego, przedzierał się przez Białostocczyznę, o której krążyły już pogłoski, że trzeba być wyjątkowo ostrożnym, bo jakieś komunsityczne bandy wyłapują polskich żołnierzy i mordują ich lub wydają sowietom, co właściwie na jedno wychodzi. Powrócił jednak szczęśliwie w rodzinne strony. W wolnej Polsce za udział w kampanii wrześniowej otrzymał uprawnienia kombatanckie, a żywota dokonał w Głęobkiem, dożywając pięknego wieku. Ale zanim zdążył odejść z tego łez padołu, stoczył jeszcze jedną walkę z komunistyczną władzą. Za skarby tego świata nie chciał znieść sprzed domu wysokeigo drewnianego krzyża, postawionego jeszcze przed wojną przez jego ojca. Nowi czynownicy mieli swoje sposoby walki z zabobonem i ciemnotą. Któregoś razu grupa kołchoźników, na polecenie swojego dyrektora, orząc okoliczne pola, przy okazji zaorała również drogę dojazdową do domu Józefa, zatrzymali się tuż pod samym krzyżem, ale krzyża nie odważyli się tknąć. I tak krzyż przeżył samego Józefa, choć był oczywiście odnawiany. Mniej szcześcia miał brat Michała - męża Weroniki. Pewnego dnia udał się pieszo w odwiedziny do przyjaciół i nigdy już do domu nie wrócił. Po dłuższym czasie od zaginięcia, znaleiono gdzieś w lesie tylko jego buty i było podejrzenie, że napadła go wataha wilków, jednak ciała nigdy nie odszukano.
Gdy Floracia odwiedziała swoje rodzinne strony w latach 60-tych, wspomnienia lat dziecinnych były jeszcze względnie świeże, a te wszystkie tak jej dobrze znane wioski i miasteczka, nie zdążyły się zmienić na tyle, by nie móc ich poznać, lecz atmosfera i ludzie - w znacznej mierze - byli już zupełnie inni. Pojawili się przede wszystkim przybysze przywiezieni z głębi ZSRR, rodowici Rosjanie, w żaden sposób niezwiązani z tą ziemią, zniknęły gospodarstwa indywidualne, a pojawiły się kołchozy, świątynie zostały zamienione na magazyny i popadały w ruinę. Jeszcze w roku 1988 kościoł w Udziale przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpczy. Nabożeństwa odbywały się w kościele w Głębokim, w Mosarzu, a udzialski kościół wyglądał jak po przejściu hord bolszewików. Ten wyjazd z lat 60-tych był ostatnią wizytą w Adamowcach, później Florcia powtarzała, że woli zapamiętać swoje rodzinne strony z czasów dzieciństwa, gdy jeszcze żył tata, brat był chłopcem, a mama była młoda, za Florcią biegały kurczaczki, kaczuszki, gąski, albo nosiła je w durszlaku nad staw przy cmentarnej górce, mama karmiła małą owieczkę mlekiem z butelki ze smokiem, bo jej owcza mama po porodzie niefortunnie zachorowała, a po polach za Oswaldkiem biegał nieodłączny rudy Misiek. Adamwoce były pełne ludzi, odwiedzających się wzajemnie, przesiadujących razem, razem pracujących i po ciężkiej pracy wspólnie odpoczywających. I już nigdy więcej nie dała się namówić na odwiedzenie Adamowców, nawet w roku 1988.
środa, 13 listopada 2024
czwartek, 17 października 2024
Błyski - część 36
Dzień, mimo że październikowy, był słoneczny i ciepły. Przyjaciółki z klasy wybrały się po lekcjach do kina "Pokój". Po zakończonym seansie, jako że było jeszcze widno i ładnie, ulica Lipowa pełna ludzi, dziewczyny żyjąc obejrzanym filmem i nie mogąc w pełni pworócić do rzeczywistości niekinowej, nie miały ochoty wracać do domu. Brat Florci wyruszył gdzieś z kolegami, mama poszła do pracy na drugą zmianę, a poza tym wkrótce nadejdzie dżdżysta jesień i nie będzie tylu okazji na spacery ulicami miasta, więc trzeba było wykorzystać pogodę i nastrój do niekończących rozmów w tym jesiennym złotym anturażu. W pewnym momencie od strony kościoła świętego Rocha dało się słyszeć jakiś szum, podniesione ludzkie głosy, i ni stąd ni zowąd pojawił się tłum, który z każdą chwilą gęstniał. Ludzi przybywało, wlewali się z uliczek uchodzących do Lipowej, która stała się jak szeroko rozlana rzeka ze swoimi niewielkimi dopływami. Co poniektórzy z tłumu zaczęli wznosić okrzyki na cześć Węgrów i Władysława Gomułki. Gdy ta spora grupa ludzi zrównała się z cerkwią św. Mikołaja, i skręciła pod górę, w stronę domu partii, dziewczęta postanowiły się do niej podłączyć, były na tyle ciekawe co się będzie działo, że zapomniały o obejrzanym filmie, i skierowały się za tymi spontanicznymi manifestantami. Powoli zaczął zapadać zmierzch. Pod koniec października ta granica między dniem a nocą staje się wyraźnie ostra i ciemność staje się w mgnieniu oka. Gdzieś wśród zgromadzonych pojawiły się nawet płonące pochodnie. Tłum, zebrawszy się pod domem partii, coraz głośniej skandował hasła, w których najczęściej pojawiały się słowa "Węgrzy", "Gomułka". Nieoopdal siedziby PZPR stały wozy wojskowe wypełnione żołnierzami, po chwili szczelnym kordonem został otoczony ten monumentalny gmach. Manifestanci wypatrzyli gdzieś dowódcę żołnierzy, nastąpiło jakieś zbratanie się ludu z wojskiem. Część demonstrantów uniosła na rękach uśmiechniętego oficera i jęła go podrzucać do góry, a uczestnicy zgromadzenia zaczęli wznosić okrzyki "Wojsko z nami! Wojsko z nami!".
Atmosfera stała się niemal euforyczna, uwolniły się pozytywne emocje, nawet dwie przypadkowe szesnastoletnie dziewczyny poczuły jak przez ich ciała przechodziły dreszcze, czuły, że dzieje się coś ważnego, w czym mają okazję uczestniczyć, i że jest to coś dobrego, zupełnie niecodziennego. W pewnym momencie Florcia poczuła na sobie przeszywające, świdrujęcie spojrzenie pary utkwionych w niej oczu, błyskających gdzieś w oddali. Stojąc na górce, na placu pod domem partii dostrzegła Oswaldka z kolegami. Patrzył na nią groźnie, odległość była jednak na tyle duża, że nie mogli się usłyszeć, przyłożył zatem palec do ust, dając siostrze do zrozumienia, by nic nie mówiła mamie, że się tu spotkali, a następnie gestem dłoni nakazał jej uciekać do domu. Oczywiście bezskutecznie. Dziewczyny nie zamierzały stąd odchodzić, nie w tym momencie. Wokół panowała atmosfera jakiegoś wyraźnie odczuwalnego zbratania, międzyludzkiej solidarności i budzącej się nadziei.
O tej spontanicznej manifestacji następnego dnia wiedziało już całe miasto. W wielu ludzi wstąpiła jakaś wiara w to, że wkrótce odmieni się ich los. Z mamą można było swobodnie rozmawiać o wydarzeniach, które miały miejsce w kraju, a nawet na Węgrzech, ale rodzeństwo ani słowem nie wspomniało o tym, że mniej lub bardziej przypadkowo uczestniczyło w tej głośnej demonstracji pod domem partii. Dość miała Gienia swoich zmartwień.
Atmosfera stała się niemal euforyczna, uwolniły się pozytywne emocje, nawet dwie przypadkowe szesnastoletnie dziewczyny poczuły jak przez ich ciała przechodziły dreszcze, czuły, że dzieje się coś ważnego, w czym mają okazję uczestniczyć, i że jest to coś dobrego, zupełnie niecodziennego. W pewnym momencie Florcia poczuła na sobie przeszywające, świdrujęcie spojrzenie pary utkwionych w niej oczu, błyskających gdzieś w oddali. Stojąc na górce, na placu pod domem partii dostrzegła Oswaldka z kolegami. Patrzył na nią groźnie, odległość była jednak na tyle duża, że nie mogli się usłyszeć, przyłożył zatem palec do ust, dając siostrze do zrozumienia, by nic nie mówiła mamie, że się tu spotkali, a następnie gestem dłoni nakazał jej uciekać do domu. Oczywiście bezskutecznie. Dziewczyny nie zamierzały stąd odchodzić, nie w tym momencie. Wokół panowała atmosfera jakiegoś wyraźnie odczuwalnego zbratania, międzyludzkiej solidarności i budzącej się nadziei.
O tej spontanicznej manifestacji następnego dnia wiedziało już całe miasto. W wielu ludzi wstąpiła jakaś wiara w to, że wkrótce odmieni się ich los. Z mamą można było swobodnie rozmawiać o wydarzeniach, które miały miejsce w kraju, a nawet na Węgrzech, ale rodzeństwo ani słowem nie wspomniało o tym, że mniej lub bardziej przypadkowo uczestniczyło w tej głośnej demonstracji pod domem partii. Dość miała Gienia swoich zmartwień.
piątek, 11 października 2024
Błyski - część 35
Niespokojny duch, żywy, pełen energii, dość szybko uznał, że Białystok, leżący gdzieś na końcu świata, jest miejscem dla niego za ciasnym, zbyt spokojnym. Wstąpił do Służby Polsce. Nie mogło się to spodobać Genowefie, nie miała zaufania do nowych władz i tworzonych przez nie organizacji. Na zdjęciu z początku lat 50-tych stoi już pełnoletni chłopak, w drelichowej bluzie i drelichowych spodniach, butach za kostkę, przekrzywionej furażerce, poważnie wpatrując się w obiektyw. Wykonane w czasie, gdy w szeregach brygady Służby Poslce pracował przy wznoszeniu Nowej Huty. I w tym samym albumie zatknięta cegiełka kupiona przez Genowefę na wsparcie budowy kościoła w Nowej Hucie. W tej Nowej Hucie, która miała być pierwszym w Polsce miastem bez Boga.
Czas płynął nieubłaganie. Mimo postanowienia wydanego przez sąd rejonowy w Białymstoku o uznaniu Floriana za zmarłego,który - wedle sędziego - miał zginąć w czasie forsowania "Nissy", w dzieciach wciąż jeszcze się tliła nieracjonalna nadzieja. Gdy czasem wspominały o niej mamie, ona tylko wzdychała, odwracała się do okna, i nic nie odpowiadała.
Chłopak był kręcony, Florian zauważył to już wówczas, gdy mieszkali w Warszawie. Później, gdy wrócili na północno-wschodni skraj Wileńszczyzny, nic się pod tym wzglęem nie zmieniło. Ta żywość z wiekiem uwydatniła się jeszcze mocniej, gejzer energii nie był w stanie usiedzieć w jednym miejscu, a matce bez wsparcia męża, nie było łatwo okiełznać tej jego niebywałej żywiołowości. Zapragnął wyruszyć w świat, a matka się nie sprzeciwiała. Dziewczynka, choć też energiczna, łączyła w sobie żywość i spokój, tylko wciąż nie chciała jeść, aż w końcu popadła w anemię. Lekarka przepisała jakiś paskudny tran z darów ze Szwecji. I jeszcze się trafiły te okropne szczepienia przeciw gruźlicy wykonywane przez pielęgniarki ze Szwedzkiego Czerwonego Krzyża w budynku dzisiejszej szkoły podstawowej numer 46 przy ulicy Słonimskiej. Życie jednak nie było takie złe. Można było z mamą chodzić o każdej porze roku po pachnący, chrupiący chleb do piekarni braciszków przy ulicy Słonimskiej. Zapach pieczonego codziennie pieczywa roznosił się po całej okolicy, snuł się po ogrodach, zaglądał do otwartych sieni drewnianych domów i piętrowych kamienic porozrzucanych po wąskich bojarskich uliczkach. Braciszkami nazywano zakonników ze Zgromadzenia Braci Sług Maryi Niepokalanej. W kilkukondygnacyjnym budynku mieściła się też kaplica, w której można było uczestniczyć we mszach w niedzielę. Z ulicy Fabrycznej szło się przez Bojary, od ulicy Sobieskiego droga łagodnie pięła się pod niewysokie wzniesienie tej tajemniczej dzielnicy zabudowanej drewnianymi domkami, przeplatanej murowanymi czynszowymi kamienicami z XIX i początku XX wieku, w towarzystwie nieodłącznych rozległych ogrodów; dalej Próżną, Orlą, by wyjść naprzeciw braciszków. Najwspanialszy ogród rozlkował się przy ulicy Orlej, z dorodnymi wysokimi drzewami, wiekowymi lipami, ukrytym gdzieś w bujnej zieleni wejściem do schronu. Zimą fantastycznie było zjeżdżać z tej górki na sankach, poczynając od Orlej, poprzez Próżną, a kończąc przy Sobieskiego, to była naprawdę imponująca swoją długością trasa zjazdowa.
Wielką frajdę dziewczynce sprawiało wychodzenie na spotkanie mamy, gdy wracała za widna z pracy w fabryce. Wychodząc na ulicę Sienkiewicza tuż przy Wiśniowej można było z łatwością dostrzec tak dobrze znaną sylwetkę już z daleka, gdzieś przy skrzyżowaniu z Jagienki, i biec co sił w nogach na jej powitanie. Czasem wyjście mamy się opóźniało, a wtedy konieczna się stawała dłuższa wyprawa po mamę do fabryki, by osobiście przyprowadzić ją do domu, aby nic jej się po drodze nie stało. Wystarczyło przejść całą ulicą Fabryczną, pokonać mostek na rzece Białej, a później już tylko poczekać przy bramie starej kamienicy, wiodącej na fabryczne podwórze. Aż w końcu nadszedł czas, by wyrosnąć z dziecięcych zabaw, dojrzeć i spróbować choć trochę wydorośleć. Brat był gdzieś w dalekim świecie, a dziewczynka - na kolejny etap swojego życia - wybrała naukę w technikum ekonomicznym przy Warszawskiej, mieszczącym się w okazałej XIX-wiecznej kamienicy Trębickiego.
Czas płynął nieubłaganie. Mimo postanowienia wydanego przez sąd rejonowy w Białymstoku o uznaniu Floriana za zmarłego,który - wedle sędziego - miał zginąć w czasie forsowania "Nissy", w dzieciach wciąż jeszcze się tliła nieracjonalna nadzieja. Gdy czasem wspominały o niej mamie, ona tylko wzdychała, odwracała się do okna, i nic nie odpowiadała.
Chłopak był kręcony, Florian zauważył to już wówczas, gdy mieszkali w Warszawie. Później, gdy wrócili na północno-wschodni skraj Wileńszczyzny, nic się pod tym wzglęem nie zmieniło. Ta żywość z wiekiem uwydatniła się jeszcze mocniej, gejzer energii nie był w stanie usiedzieć w jednym miejscu, a matce bez wsparcia męża, nie było łatwo okiełznać tej jego niebywałej żywiołowości. Zapragnął wyruszyć w świat, a matka się nie sprzeciwiała. Dziewczynka, choć też energiczna, łączyła w sobie żywość i spokój, tylko wciąż nie chciała jeść, aż w końcu popadła w anemię. Lekarka przepisała jakiś paskudny tran z darów ze Szwecji. I jeszcze się trafiły te okropne szczepienia przeciw gruźlicy wykonywane przez pielęgniarki ze Szwedzkiego Czerwonego Krzyża w budynku dzisiejszej szkoły podstawowej numer 46 przy ulicy Słonimskiej. Życie jednak nie było takie złe. Można było z mamą chodzić o każdej porze roku po pachnący, chrupiący chleb do piekarni braciszków przy ulicy Słonimskiej. Zapach pieczonego codziennie pieczywa roznosił się po całej okolicy, snuł się po ogrodach, zaglądał do otwartych sieni drewnianych domów i piętrowych kamienic porozrzucanych po wąskich bojarskich uliczkach. Braciszkami nazywano zakonników ze Zgromadzenia Braci Sług Maryi Niepokalanej. W kilkukondygnacyjnym budynku mieściła się też kaplica, w której można było uczestniczyć we mszach w niedzielę. Z ulicy Fabrycznej szło się przez Bojary, od ulicy Sobieskiego droga łagodnie pięła się pod niewysokie wzniesienie tej tajemniczej dzielnicy zabudowanej drewnianymi domkami, przeplatanej murowanymi czynszowymi kamienicami z XIX i początku XX wieku, w towarzystwie nieodłącznych rozległych ogrodów; dalej Próżną, Orlą, by wyjść naprzeciw braciszków. Najwspanialszy ogród rozlkował się przy ulicy Orlej, z dorodnymi wysokimi drzewami, wiekowymi lipami, ukrytym gdzieś w bujnej zieleni wejściem do schronu. Zimą fantastycznie było zjeżdżać z tej górki na sankach, poczynając od Orlej, poprzez Próżną, a kończąc przy Sobieskiego, to była naprawdę imponująca swoją długością trasa zjazdowa.
Wielką frajdę dziewczynce sprawiało wychodzenie na spotkanie mamy, gdy wracała za widna z pracy w fabryce. Wychodząc na ulicę Sienkiewicza tuż przy Wiśniowej można było z łatwością dostrzec tak dobrze znaną sylwetkę już z daleka, gdzieś przy skrzyżowaniu z Jagienki, i biec co sił w nogach na jej powitanie. Czasem wyjście mamy się opóźniało, a wtedy konieczna się stawała dłuższa wyprawa po mamę do fabryki, by osobiście przyprowadzić ją do domu, aby nic jej się po drodze nie stało. Wystarczyło przejść całą ulicą Fabryczną, pokonać mostek na rzece Białej, a później już tylko poczekać przy bramie starej kamienicy, wiodącej na fabryczne podwórze. Aż w końcu nadszedł czas, by wyrosnąć z dziecięcych zabaw, dojrzeć i spróbować choć trochę wydorośleć. Brat był gdzieś w dalekim świecie, a dziewczynka - na kolejny etap swojego życia - wybrała naukę w technikum ekonomicznym przy Warszawskiej, mieszczącym się w okazałej XIX-wiecznej kamienicy Trębickiego.
wtorek, 1 października 2024
Błyski - część 34
Na ulicy Sienkiewicza, tuż przy placu Wyzwolenia, w drewnianym domu z oknami wychodzącymi na ruchliwą ulicę i ogrodem ciągnącym się w stronę ulicy Fabrycznej, mieszkało rodzeństwo - dwie dziewczęta i jeden chłopiec, w nastoletnim wieku wszyscy, najstarsza siostra, średni brat i młodsza siostra. Wspierali się wzajemnie, wszyscy wokół wiedzieli o ich żydowskim pochodzeniu, całą wojnę przetrwali w Białymstoku, po aryjskiej stronie. Nikomu natomiast nie było wiadomo, co się stało z ich rodzicami, czy znaleźli się w getcie i tam stracili życie, czy ukrywali się po stronie aryjskiej i ktoś ich wydał. Całą trójkę niemal zawsze widywano razem, opiekuńczych, troskliwych, zamyślonych i wyciszonych. Aż w końcu, na początku lat 50-tych, zniknęli. Chłopaka jeszcze później ktoś gdzieś w innych częściach miastach widział, ale po dziewczynach ślad zaginął. Najstarsza siostra, wysoka, postawna, z grubym rudym warkoczem i ciemnowłosa, krucha młodsza dziewczynka, nie chodziły już ulicą Sienkiewicza.
Na rogu ulicy Sienkiewicza i Złotej, w okazałym drewnianym domu, schowanym nieco w przepastnym ogrodzie dochodzącym do ulicy Łąkowej, mieszkał dorożkarz z rodziną. Przeżyli wojnę w ZSRR, zdążyli uciec przed Niemcami, a po wojnie wrócili do Białegostoku. I oni także, jak wielu innych Żydów, którym udało się przetrwać gehennę drugiej wojny, skorzystali z pierwszej nadarzającej się sposobności i na początku lat 50-tych wyjechali do Izraela, a w kązdym razie zniknęli z Białegostoku.
Droga Florci do szkoły numer 5, mieszczącej się w kamienicy z czerwonej cegły przy obecnej ulicy Pałacowej, wiodła przez pusty jeszcze wówczas plac, na którym jeszcze przed wojną stała cerkiew Zmartwychwstania Pańskiego, rozebrana w 1938 r. Otwarta przestrzeń na górce, była istnym wichrowym wzgórzem. Wracając pewnego zimowego dnia ze szkoły do domu, na samym środku placu, zerwał się wyjątkowo silny wiatr, nawiewający śnieg niemal z każdej strony, kręcił, wył, dusił, nie pozwalał zrobić kroku i wtłaczał ogromne płatki śniegu w oczy, w usta, nos. Dziecko musiało się mocno zapierać, by nie pozwolić się tym mocnym podmuchom wywrócić. Z trudem utrzymując się w pozycji stojącej, dziewczynka zaczynała tracić oddech. Wokół wirowały płatki śniegu, tym razem nie mające nic wspólnego z bajkową świąteczną, zimową atmosferą, lecz złośliwe i złowrogie. Wyglądało to tak, jakby wiatr do spółki ze śniegiem zmówiły się, by nie pozwolić dziecku wrócić do domu. Nie mogąc już złapać tchu Florcia poczuła jak ktoś chwycił ją za ramiona, odwrócił w swoją stronę, przytulił i całym swoim ciałej osłonił od wiatru.
Postać, która się niespodziewanie pojawiła w ten ciemny, zimowy wieczór, na tej otwartej rozległej przestrzeni, w końcu też przemówiła:
- Pamiętaj dziecko, że jak zaczniesz się dusić, to odwróć się w przeciwną stronę do kierunku wiatru.
- Ale ten wiatr wiał z każdej strony...
Młoda kobieta, która wychynęła nie wiadomo skąd, podprowadziła dziewczynkę za rękę do nieodległej ulicy Fabrycznej, której niska, ale dość zwarta zabudowa dawała już jakąś osłonę od tego niezwykle porywistego wiatru. A do domu był już stąd rzut kamieniem.
Podobna w swym duchu przygoda przytrafiła się dziewczynce na tej samej drodze, choć w nieco innym miejscu. Matematyka nie była mocną stroną Florci. Raz w ramach pracy domowej, trafiło jej się zadanie, którego za skarby świata nie była w stanie rozwiązać. Genowefa nie potrafiła pomóc córeczce, nie był też w stanie jej pomóc starszy brat. Musiała zatem pójść na lekcje z nieodrobioną pracą domową. Droga do szkoły niemiłosiernie się dłużyła, między ulicą Łąkową a Sobieskiego, na posesji, na której dziś stoi hospicjum, nad powierzchnią ziemi wystawała betonowa część schronu. Dziewczynka wdrapała się na tę konstrukcję i ze spuszczoną głową kroczyła po niej w tę i z powrotem. Biła się z myślami, czy powinna w ogóle tego dnia iść do szkoły. Ulicą Starobojarską przechodziła starsza kobieta, zobaczywszy samotne dziecko, ze smutną miną i spuszczoną głową, kręcącą się w kółko bez celu, zainteresowała się i podeszła do Florci.
- Dlaczego się tak smucisz? Nie powinnaś być już w szkole? Coś się stało?
- Nie odrobiłam lekcji z matematyki.
- To nic strasznego. A skąd wiesz, że dostaniesz złą ocenę, może pani dziś nie będzie? Poza tym, zawsze jak nie umiesz odrobić lekcji, możesz pójść do pani i powiedzieć jej, że choć próbowałaś, starałaś się, to nie wiedziałaś, jak rozwiązać zadanie. No chodź, idziemy. Gdzie jest twoja szkoła?
- To szkoła numer pięć.
- To chodź, pójdziemy razem, ja też idę w tamtą stronę.
I poszły ulicą Starobojarską w strone ulicy Słonimskiej, wtedy jeszcze zabudowaną niewysokimi kamienicami i parterowymi domami, z nieodłącznymi w tej części miasta ogrodami. I jakież było zdziwienie Florci, gdy okazało się na miejscu, że pani z matematyki tego dnia nie przyszła, a przy pierwszej nadarzającej się okazji, dziewczynka podeszła do nauczycielki i wytłumaczyła, że choć się starała, to nie była w stanie rozwiązać tego zadania.
Na rogu ulicy Sienkiewicza i Złotej, w okazałym drewnianym domu, schowanym nieco w przepastnym ogrodzie dochodzącym do ulicy Łąkowej, mieszkał dorożkarz z rodziną. Przeżyli wojnę w ZSRR, zdążyli uciec przed Niemcami, a po wojnie wrócili do Białegostoku. I oni także, jak wielu innych Żydów, którym udało się przetrwać gehennę drugiej wojny, skorzystali z pierwszej nadarzającej się sposobności i na początku lat 50-tych wyjechali do Izraela, a w kązdym razie zniknęli z Białegostoku.
Droga Florci do szkoły numer 5, mieszczącej się w kamienicy z czerwonej cegły przy obecnej ulicy Pałacowej, wiodła przez pusty jeszcze wówczas plac, na którym jeszcze przed wojną stała cerkiew Zmartwychwstania Pańskiego, rozebrana w 1938 r. Otwarta przestrzeń na górce, była istnym wichrowym wzgórzem. Wracając pewnego zimowego dnia ze szkoły do domu, na samym środku placu, zerwał się wyjątkowo silny wiatr, nawiewający śnieg niemal z każdej strony, kręcił, wył, dusił, nie pozwalał zrobić kroku i wtłaczał ogromne płatki śniegu w oczy, w usta, nos. Dziecko musiało się mocno zapierać, by nie pozwolić się tym mocnym podmuchom wywrócić. Z trudem utrzymując się w pozycji stojącej, dziewczynka zaczynała tracić oddech. Wokół wirowały płatki śniegu, tym razem nie mające nic wspólnego z bajkową świąteczną, zimową atmosferą, lecz złośliwe i złowrogie. Wyglądało to tak, jakby wiatr do spółki ze śniegiem zmówiły się, by nie pozwolić dziecku wrócić do domu. Nie mogąc już złapać tchu Florcia poczuła jak ktoś chwycił ją za ramiona, odwrócił w swoją stronę, przytulił i całym swoim ciałej osłonił od wiatru.
Postać, która się niespodziewanie pojawiła w ten ciemny, zimowy wieczór, na tej otwartej rozległej przestrzeni, w końcu też przemówiła:
- Pamiętaj dziecko, że jak zaczniesz się dusić, to odwróć się w przeciwną stronę do kierunku wiatru.
- Ale ten wiatr wiał z każdej strony...
Młoda kobieta, która wychynęła nie wiadomo skąd, podprowadziła dziewczynkę za rękę do nieodległej ulicy Fabrycznej, której niska, ale dość zwarta zabudowa dawała już jakąś osłonę od tego niezwykle porywistego wiatru. A do domu był już stąd rzut kamieniem.
Podobna w swym duchu przygoda przytrafiła się dziewczynce na tej samej drodze, choć w nieco innym miejscu. Matematyka nie była mocną stroną Florci. Raz w ramach pracy domowej, trafiło jej się zadanie, którego za skarby świata nie była w stanie rozwiązać. Genowefa nie potrafiła pomóc córeczce, nie był też w stanie jej pomóc starszy brat. Musiała zatem pójść na lekcje z nieodrobioną pracą domową. Droga do szkoły niemiłosiernie się dłużyła, między ulicą Łąkową a Sobieskiego, na posesji, na której dziś stoi hospicjum, nad powierzchnią ziemi wystawała betonowa część schronu. Dziewczynka wdrapała się na tę konstrukcję i ze spuszczoną głową kroczyła po niej w tę i z powrotem. Biła się z myślami, czy powinna w ogóle tego dnia iść do szkoły. Ulicą Starobojarską przechodziła starsza kobieta, zobaczywszy samotne dziecko, ze smutną miną i spuszczoną głową, kręcącą się w kółko bez celu, zainteresowała się i podeszła do Florci.
- Dlaczego się tak smucisz? Nie powinnaś być już w szkole? Coś się stało?
- Nie odrobiłam lekcji z matematyki.
- To nic strasznego. A skąd wiesz, że dostaniesz złą ocenę, może pani dziś nie będzie? Poza tym, zawsze jak nie umiesz odrobić lekcji, możesz pójść do pani i powiedzieć jej, że choć próbowałaś, starałaś się, to nie wiedziałaś, jak rozwiązać zadanie. No chodź, idziemy. Gdzie jest twoja szkoła?
- To szkoła numer pięć.
- To chodź, pójdziemy razem, ja też idę w tamtą stronę.
I poszły ulicą Starobojarską w strone ulicy Słonimskiej, wtedy jeszcze zabudowaną niewysokimi kamienicami i parterowymi domami, z nieodłącznymi w tej części miasta ogrodami. I jakież było zdziwienie Florci, gdy okazało się na miejscu, że pani z matematyki tego dnia nie przyszła, a przy pierwszej nadarzającej się okazji, dziewczynka podeszła do nauczycielki i wytłumaczyła, że choć się starała, to nie była w stanie rozwiązać tego zadania.
poniedziałek, 30 września 2024
Błyski - część 33
Przez Białystok, linią kolejową w stronę niegdyś Wołkowyska, a wtedy już granicy z ZSRR, regularnie przejeżdząły transporty węgla. Składy wypełnione tym drogocennym towarem zawsze zwalniały na wysokości Białostoczka przy wiadukcie, i jechały wolno wzdłuż ulicy Poleskiej, następnie mijały magazyny wojskowe, dalej Dworzec Białystok Fabryczny i kierowały się na wschód. Węgiel wywożono oczywiście do ZSRR. Nastoletni chłopcy z ulicy Wąskiej, Fabrycznej, Sienkiewicza, znali doskonale godziny przejazdów transportów. Zbierali się u wylotu ulicy Wąskiej, zaopatrzeni w mocne, parciane worki, i tylko sobie znanymi sposobami, po kilku wskakiwali na towarowe wagony. Na krótkim odcinku, od ulicy Wąskiej, a jeszcze przed Dworcem Fabrycznym, zrzucali bryły węgla, które po przejechaniu składu, czekający wzdłuż torowiska koledzy zbierali pospiesznie do parcianych worków. Proceder ten był o tyle niebezpieczny, że na końcu każdego takiego składu znajdował się wagon z budką strażnika, który miał strzec przewżonego towaru. Wydaje się, że to naprawdę cud, że nikt z tych przedsiębiorczych chłopaków nie został postrzelony. Jak się okazało, w tych wypadach na węgiel brał także udział Oswaldek. Gdy się Genowefa o tym dowiedziała, kategorycznie zabroniła mu uczestniczenia w tych ryzykownych przedsięwzięciach. Czy skutecznie? Tego już się nie dowiemy. Jej syna kłopoty wręcz kochały. Któregoś razu wybrał się z kolegami do magazynów wojskowych za torami. Jak im się udało dostać na ich teren, tego nie wiadomo. Faktem jest, że znaleźli pozostawiony czy zgubiony przez żołnierza pistolet, który aż się prosił, by zabrać go ze sobą. Z tym niecodziennym trofeum przecięli torowisko, wyszli na ulicę Poleską, i jeden przez drugiego chciał choć przez chwilę potrzymać zdobycz w dłoni. Traf chciał, że nie było jeszcze ciemno, dzień długi, pogodny, ktoś ich zauważył jak sobie podają pistolet z ręki do ręki. Odpowiedni donos szybko powędrował na UB. Jeszcze tego samego dnia wszyscy zostali zabrani przez smutnych panów. Genowefa wracała z pracy do domu, nie zdążyła przekroczyć progu, gdy sąsiadka powiadomiła ją o zabraniu Oswaldka przez funkcjonariuszy na Sobieskiego 2. W tym istniejącym do dziś budynku w 1944 r. ulokowało się NKGB, sowiecka policja polityczna, wyodrębniona z NKWD, i przetrzymywano w nim aresztowanych. W późniejszych latach mieściła się w nim komenda milicji.
Gienia nie zwlekając ani chwili udała się w poszukiwaniu syna. Milicjanci potwierdzili, że jej syn został zatrzymany i będzie przesłuchiwany, nic więcej więcej nie chcieli powiedzieć. Następnego dnia wszyscy chłopcy zostali wypuszczeni, uratował ich wiek i wiarygodne zeznania, jakie musieli złożyć, świadczące o chłopięcej fascynacji przygodami i bronią, a nie polityką. Nie posądzono ich dzięki temu o przynależność do podziemia. A matka w końcu skutecznie przemówiła synowi do rozsądku, bo podobne problemy, przynajmniej tego kalibru, już się nie przytrafiały.
Tego kalibru co prawda nie, ale nie oznacza to, że nie zdarzały się inne trudności. Na ulicy Fabrycznej mieszkał sąsiad, który nie wiedzieć czemu, co by mu się złego w ogrodzie nie wydarzyło, za wszystko obwiniał "te cholerne bachory tej wilniuczki", które tak naprawdę były Bogu ducha winne. Był to starszy już mężczyzna, ze względu na chorą nogę poruszał się o lasce, przy domu miał spory, zadbany sad. Niektóre dzieci, znając jego ułomność, a przede wszystkim skłonność do wpadania we wściekłość, wchodziły przez płot do sadu i zrywały owoce, by sprowokować mężczyznę do miotania przekleństwami, wymachiwania laską, rzucania czym popadło, co tylko mu się nawinęło pod rekę. To w końcu taka doskonała dawka adrenaliny. Rzecz w tym, że dzieci Gieni, w tego rodzaju zabawach nie uczestniczyły, ich stopa nigdy nie stanęła na jego posesji, a on - mimo to - na lewo i prawo rozpowiadał, że znowu "te bachory tej wilniuczki" niszczyły mu ogród. Florcia w końcu zapytała mamę dlaczego sąsiad ich tak nie lubi i stwierdziła, że musi z nim poważnie porozmawiać, ale Genowefa kategorycznie jej zabroniła, tłumacząc, że takie sprawy mogą załatwiać tylko dorośli, tak więc dziewczynka postanowiła, że jak już dorośnie, to zapyta niesprawiedliwego sąsiada, co nim kierowało, co było przyczyną tych krzywdzących pomówień. Postanowienia niestety nie udało się spełnić, bo gdy już dorosła, mężczyzna dokonał żywota.
Gienia nie zwlekając ani chwili udała się w poszukiwaniu syna. Milicjanci potwierdzili, że jej syn został zatrzymany i będzie przesłuchiwany, nic więcej więcej nie chcieli powiedzieć. Następnego dnia wszyscy chłopcy zostali wypuszczeni, uratował ich wiek i wiarygodne zeznania, jakie musieli złożyć, świadczące o chłopięcej fascynacji przygodami i bronią, a nie polityką. Nie posądzono ich dzięki temu o przynależność do podziemia. A matka w końcu skutecznie przemówiła synowi do rozsądku, bo podobne problemy, przynajmniej tego kalibru, już się nie przytrafiały.
Tego kalibru co prawda nie, ale nie oznacza to, że nie zdarzały się inne trudności. Na ulicy Fabrycznej mieszkał sąsiad, który nie wiedzieć czemu, co by mu się złego w ogrodzie nie wydarzyło, za wszystko obwiniał "te cholerne bachory tej wilniuczki", które tak naprawdę były Bogu ducha winne. Był to starszy już mężczyzna, ze względu na chorą nogę poruszał się o lasce, przy domu miał spory, zadbany sad. Niektóre dzieci, znając jego ułomność, a przede wszystkim skłonność do wpadania we wściekłość, wchodziły przez płot do sadu i zrywały owoce, by sprowokować mężczyznę do miotania przekleństwami, wymachiwania laską, rzucania czym popadło, co tylko mu się nawinęło pod rekę. To w końcu taka doskonała dawka adrenaliny. Rzecz w tym, że dzieci Gieni, w tego rodzaju zabawach nie uczestniczyły, ich stopa nigdy nie stanęła na jego posesji, a on - mimo to - na lewo i prawo rozpowiadał, że znowu "te bachory tej wilniuczki" niszczyły mu ogród. Florcia w końcu zapytała mamę dlaczego sąsiad ich tak nie lubi i stwierdziła, że musi z nim poważnie porozmawiać, ale Genowefa kategorycznie jej zabroniła, tłumacząc, że takie sprawy mogą załatwiać tylko dorośli, tak więc dziewczynka postanowiła, że jak już dorośnie, to zapyta niesprawiedliwego sąsiada, co nim kierowało, co było przyczyną tych krzywdzących pomówień. Postanowienia niestety nie udało się spełnić, bo gdy już dorosła, mężczyzna dokonał żywota.
sobota, 28 września 2024
Błyski - część 32
Pan Brysiewicz własnym sumptem, jeszcze przed wojną, wybudował skromny, choć przyjazny i urokliwy drewniany dom przy ulicy Wąskiej. Ulica Wąska łączyła się z ulicą Poleską naprzeciw magazynów wojskowych i torów kolejowych wiodących niegdyś do Wołkowyska i dalej do Baranowicz. Tę linię kolejową, zapewniającą Białemustokowi, ważnemu wówczas ośrodkowi przemysłu włókienniczego, otwarto w 1886 r. Dzięki niej produkty z fabryk mogły być wysyłane przez Mińsk, Smoleńsk, aż do samej Moskwy, a nawet dalej na wschód. Dom pana Brysiewicza, otoczony obowiązkowo bujnym ogrodem, był miejscem niezwykłym. Znajdowały tu schronienie bezdomne psy, koty, któregoś razu pan Brysiewicz przygarnął ranną kawkę, z przetrąconym skrzydełkiem. Zaopiekował się ptakiem, leczył go, karmił, a gdy zwierzę wydobrzało, otworzył okno i pozwolił jej odlecieć, ale kawka wracała, wracała codziennie, wlatywała do izby przez otwarte okno, witała się, przystawała na stole, pan Brysiewicz do niej mówił, ona swoim kawkowym językiem mu odpowiadała, a następnie odfruwała, by powrócić następnego dnia, i taki rytuał powtarzał się każdego dnia. Córki pana Brysiewicza - Bożena i Klara, przejęły od ojca miłość do zwierząt i ludzi. W domu państwa Brysiewiczów dorośli śmiało sobie poczynali i dyskutowano o polityce. Przychodzili młodzi mężczyźni, siadali w izbie przy oknie, i razem z panem Brysiewiczem naprawiali obuwie, przyjmowali zlecenia od osób prywatnych, by dorobić do niewysokich pensji fabrycznych, a przy pracy nie można było nie rozmawiać. Czasy były wciąż niepwene, jedni liczyli na wybuch kolejnej wojny, która miałaby uwolnić Polskę od kurateli ZSRR, inni uważali, że trzeba się pogodzić z nową rzeczywistością. Całe szczęście nikt o tych rozmowach nie doniósł coraz bardziej ekspansywnemu UB.
Na ulicy Fabrycznej mieszkała koleżanka Florci, Bożenki i Klary. Któregoś razu zaprosiła dzieci z ulicy Fabrycznej i Wąskiej na zabawę w domu, bo rodzice gdzieś akurat wyszli. Ale zanim zabawa na dobre się rozpoczęła, dziewczynka wpuściwszy przyjaćiół do domu w pierwszej kolejności zażądała od nich przysięgi, by nikomu nie powiedziały o tym, co im zaraz pokaże. Gdy dzieci solennie się zobowiązały nie puścić pary z ust, otworzyła drzwi ogromnej drewnianej szafy, podstawiła krzesło, wspięła się na nie, i z górnej półki wyciągnęła tajemniczy duży pakunek, odwiązała sznurek, otworzyła wieko, i wyjęła zeń najpierw czapkę jakby wojskową, złożony mundur i - o zgrozo! - pistolet. Później okazało się, że tata dziewczynki pracował gdzieś w magazynach UB, a jak widać przed dziećmi niczego nie uda się ukryć nawet we własnym domu.
Pan Brysiewicz, gdy czasem miewał wolne, gromadził wszystkie dzieci z okolicy i zabierał je na spacery po Białymstoku i okolicy. Miał wielkie zacięcie do historii, ale też poczucie pewnej misji do wykonania. Najpierw zorganizował wyprawę na obrzeża wsi Białostoczek, niedaleko obecnego Nadleśnictwa Dojlidy, w pobliżu tak zwanej szosy obwodowej. Tu, nieopodal drogi, w krzakach koło sosnowego lasu leżały porozrzucane betonowe elementy jakiejś dawnej konstrukcji. Były to pozostałości kaplicy wzniesionej w miejscu, w którym 20 sierpnia 1920 r. bolszewicy w niezwykle okrutny sposób zamordowali szesnastu mieszkańców miasta. Przyprowadziwszy ich na łąkę, ustawili w szeregu, ze związanymi rękami, a następnie kazali biec w stronę pobliskiego lasu, chwilę odczekali, a później konno puścili się za nimi w pościg, gdy ci byli jeszcze daleko od ściany drzew, i dopędzając, z trudem biegnących, przebijali pikami. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, pozostałości tej zburzonej w 1947 r. kaplicy walałay się w krzakach w pasie między ogródkami działkowymi a szosą północno-obowodową. Pan Brysiewicz najwyraźniej uznał to za bardzo ważne, by pokazać dzieciom właśnie to miejsce, po którym już właściwie śladu nie było, a w którym miejscowa ludność - z czasem - zaczęła stawiać drewniany krzyż. Tak się w końcu przekazuje historię z pokolenia na pokolenie. To był już ten czas, kiedy o wojnie polsko-bolszewickiej nie można było ani pisać, ani mówić, ani uczyć na lekcjach historii, chyba że wyłączenie w kontekście polityki imperialnej Piłsudskiego i przegranej Polski.
Innym razem, pan Jan Brysiewicz, z córkami i ich przyjaciółkami, kolegami i koleżankami, wybrał się do lasu Pietrasze. Tym razem za istotne uznał pokazanie dzieciom miejsca, w którym w czasie drugiej wojny Niemcy rozstrzeliwali żydowskich mieszkańców Białegostoku. Wówczas był to teren - w sercu niemałego podmiejskiego kompleksu leśnego - ogrodzony siatką, zabezpieczony przed poszukiwaczami złota. Były niestety takie przypadki, że jacyś lokalni rabusie, hieny cmentarne, rozkopywały zbiorową mogiłę w poszukiwaniu ludzkich szczątek, czaszek, z których można było wyrwać złote zęby. Wojna demoralizuje bez wątpienia, a jednostek bezwzględnych i zdolnych do wszelkich podłości nie zabrknie w żadnym większym skupisku ludzkim. Dziś może się wydawać, że pokazywanie dzieciom miejsc kaźni, egzekucji, w pewnym wieku, może zaburzyć ich rozówj psychiczny, emocjonalny, zranić ich wrażliwość, jednak dzieci urodzone w czasie wojny lub przed jej wybuchem, które widziały jej okrucieństwa na co dzień, były bardziej przygotowane do obioru takiej wiedzy, a dorośli uważali to za niezwykle ważne, by ich potmostwo znało historię swojej rodziny, miejscowości, kraju.
Tymczasem nastały wakacje. Wyjazd Oswaldka i Florci na obóz, na kolonie, nie wchodził w rachubę, wspólny wyjazd na urlop z mamą też był nierealny. Fabryczna pensja jednej osoby nie pozwalała na takie luksusy. Na szczęście przy kaplicy na Poleskiej, którą opiekowały się Siostry Jezusa Miłosiernego, organziowane były co roku półkolonie dla dzieci, których rodzice pracowali. Siostry dbały o to, by dzieci nie pałętały się w tym czasie samotnie. Można było do nich przyjść na cały dzień, a one organizowały gry, zabawy, szykowały śniadania, gotowały obiady, przygotowywały podwieczorki. Zapach i smak obiadów, a przede wszystkim ciast pieczonych przez siostry towarzyszył Florci przez całe jej życie, tak jak i wspomnienia spacerów po łąkach i polach poblskiej wsi Białostoczek, z jej urokliwymi kamiennymi kapliczkami stojącymi przy drodze wiodącej przez wieś - znaczna część z nich zachowała się po dziś dzień.
Na ulicy Fabrycznej mieszkała koleżanka Florci, Bożenki i Klary. Któregoś razu zaprosiła dzieci z ulicy Fabrycznej i Wąskiej na zabawę w domu, bo rodzice gdzieś akurat wyszli. Ale zanim zabawa na dobre się rozpoczęła, dziewczynka wpuściwszy przyjaćiół do domu w pierwszej kolejności zażądała od nich przysięgi, by nikomu nie powiedziały o tym, co im zaraz pokaże. Gdy dzieci solennie się zobowiązały nie puścić pary z ust, otworzyła drzwi ogromnej drewnianej szafy, podstawiła krzesło, wspięła się na nie, i z górnej półki wyciągnęła tajemniczy duży pakunek, odwiązała sznurek, otworzyła wieko, i wyjęła zeń najpierw czapkę jakby wojskową, złożony mundur i - o zgrozo! - pistolet. Później okazało się, że tata dziewczynki pracował gdzieś w magazynach UB, a jak widać przed dziećmi niczego nie uda się ukryć nawet we własnym domu.
Pan Brysiewicz, gdy czasem miewał wolne, gromadził wszystkie dzieci z okolicy i zabierał je na spacery po Białymstoku i okolicy. Miał wielkie zacięcie do historii, ale też poczucie pewnej misji do wykonania. Najpierw zorganizował wyprawę na obrzeża wsi Białostoczek, niedaleko obecnego Nadleśnictwa Dojlidy, w pobliżu tak zwanej szosy obwodowej. Tu, nieopodal drogi, w krzakach koło sosnowego lasu leżały porozrzucane betonowe elementy jakiejś dawnej konstrukcji. Były to pozostałości kaplicy wzniesionej w miejscu, w którym 20 sierpnia 1920 r. bolszewicy w niezwykle okrutny sposób zamordowali szesnastu mieszkańców miasta. Przyprowadziwszy ich na łąkę, ustawili w szeregu, ze związanymi rękami, a następnie kazali biec w stronę pobliskiego lasu, chwilę odczekali, a później konno puścili się za nimi w pościg, gdy ci byli jeszcze daleko od ściany drzew, i dopędzając, z trudem biegnących, przebijali pikami. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, pozostałości tej zburzonej w 1947 r. kaplicy walałay się w krzakach w pasie między ogródkami działkowymi a szosą północno-obowodową. Pan Brysiewicz najwyraźniej uznał to za bardzo ważne, by pokazać dzieciom właśnie to miejsce, po którym już właściwie śladu nie było, a w którym miejscowa ludność - z czasem - zaczęła stawiać drewniany krzyż. Tak się w końcu przekazuje historię z pokolenia na pokolenie. To był już ten czas, kiedy o wojnie polsko-bolszewickiej nie można było ani pisać, ani mówić, ani uczyć na lekcjach historii, chyba że wyłączenie w kontekście polityki imperialnej Piłsudskiego i przegranej Polski.
Innym razem, pan Jan Brysiewicz, z córkami i ich przyjaciółkami, kolegami i koleżankami, wybrał się do lasu Pietrasze. Tym razem za istotne uznał pokazanie dzieciom miejsca, w którym w czasie drugiej wojny Niemcy rozstrzeliwali żydowskich mieszkańców Białegostoku. Wówczas był to teren - w sercu niemałego podmiejskiego kompleksu leśnego - ogrodzony siatką, zabezpieczony przed poszukiwaczami złota. Były niestety takie przypadki, że jacyś lokalni rabusie, hieny cmentarne, rozkopywały zbiorową mogiłę w poszukiwaniu ludzkich szczątek, czaszek, z których można było wyrwać złote zęby. Wojna demoralizuje bez wątpienia, a jednostek bezwzględnych i zdolnych do wszelkich podłości nie zabrknie w żadnym większym skupisku ludzkim. Dziś może się wydawać, że pokazywanie dzieciom miejsc kaźni, egzekucji, w pewnym wieku, może zaburzyć ich rozówj psychiczny, emocjonalny, zranić ich wrażliwość, jednak dzieci urodzone w czasie wojny lub przed jej wybuchem, które widziały jej okrucieństwa na co dzień, były bardziej przygotowane do obioru takiej wiedzy, a dorośli uważali to za niezwykle ważne, by ich potmostwo znało historię swojej rodziny, miejscowości, kraju.
Tymczasem nastały wakacje. Wyjazd Oswaldka i Florci na obóz, na kolonie, nie wchodził w rachubę, wspólny wyjazd na urlop z mamą też był nierealny. Fabryczna pensja jednej osoby nie pozwalała na takie luksusy. Na szczęście przy kaplicy na Poleskiej, którą opiekowały się Siostry Jezusa Miłosiernego, organziowane były co roku półkolonie dla dzieci, których rodzice pracowali. Siostry dbały o to, by dzieci nie pałętały się w tym czasie samotnie. Można było do nich przyjść na cały dzień, a one organizowały gry, zabawy, szykowały śniadania, gotowały obiady, przygotowywały podwieczorki. Zapach i smak obiadów, a przede wszystkim ciast pieczonych przez siostry towarzyszył Florci przez całe jej życie, tak jak i wspomnienia spacerów po łąkach i polach poblskiej wsi Białostoczek, z jej urokliwymi kamiennymi kapliczkami stojącymi przy drodze wiodącej przez wieś - znaczna część z nich zachowała się po dziś dzień.
piątek, 27 września 2024
Błyski - część 31
Najokropniejszą częścią drewnianego domu przy Sienkiewicza była sień, dość obszerna i ciemna, zwłaszcza jak się za wchodzącym zawierały drzwi. Z sieni schodki prowadziły na górkę, na której mieszkała staruszka Niemka, i dwie pary drzwi do mieszkań na parterze. Każdy krok na podłodze, każdy krok na schodach powodował, że skrzypiały wszystkie deski wokół, i można było odnieść wrażenie, że wraz z idącym poruszał się cały dom. I najstraszniejsze były samotne powroty wieczorami, kiedy to nawet wolno zamykające się drzwi nie wpuszczały do sieni smugi słońca, a jedynie ciemność, a czasem padający ukośnie deszcz czy zawiewający zimą puszysty śnieg. Tymi ciemnymi wieczorami dziewczynka miała wrażenie, że ktoś ją w tej sieni obserwuje, dziwne poczucie czyjejś obecności, budzące lęk, i starała się jak najszybciej dostać do mieszkanka, nawet, jeżeli miałoby być puste, to po pokonaniu tej - jak się wydawało - długiej drogi przez sień, dające poczucie spokoju i bezpieczeństwa.
Traf chciał, że był to letni dzień. Florcia wracała ze szkoły, i jak zwykle otworzywszy drzwi jej oczom ukazało się przepastne pomieszczenie oddzielające drzwi od mieszkań na parterze. Już chwytała klamkę, by wejść do izdebki, gdy nieoczekiwanie poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Kogoś kogo nie dostrzegła w tych ciemnościach. Dłoń się zacisnęła na ramieniu i dziewczynka zakrzyknęła wniebogłosy i krzyczeć nie przestawała.
- Cicho głupia! Cicho! To ja, Oswaldek!
Z góry szybkim krokiem zaczęła schodzić staruszka Niemka, zaniepokojna usłaszanym przeraźliwym wrzaskiem.
- Co się tu dzieje?! Co wy wyprawiacie?!
- Nic, nic, my tylko wracamy do domu - odpowiedział przestraszony Oswaldek, obawiając się trochę konsekwencji swojego pomysłu.
O zdarzeniu tym, po powrocie z pracy, dowiedziała się Genowefa. Znajac doskonale swoje dzieci, od razu się domyśliła, że to starszy braciszek, chciał zrobić psikusa siostrzyczce. I udało mu się. A wiedziała też o tym, że Florcia panicznie bała się tej sieni.
- Pani Szpakowa, a ja nie dziwię się, że dziecko boi się tędy chodzić. Tu jeszcze przed pierwszą wojną powiesił się carski oficer, a dzieci czują i widzą więcej - powiedziała w czasie jednej z rozmów z Gienią Niemka.
Następna przygoda z sienią była już ostatnią w historii tego domu, który wraz z innymi okolicznymi przeznaczony był do rozbiórki. Po lekcjach Florcia często wychodziała z domu, by sptokać się z koleżankami z ulicy Sienkiewicza, pobawić w czarodziejskich ogrodach, jakich wokół było bez liku. Zamknąwszy drzwi mieszkanka i zbliżając się do drzwi wyjściowych, usłyszała za sobą ni stąd ni zowąd ogromny huk. Tuż za nią zawaliła się część sufitu zbudowanego z kolejowych podkładów. Dziewczynka poczuła momentalnie jakieś delikatne ukłucia w obie łydki. Okazało się, że były to odpryski z owych podkładów, które spadając na ziemię połamały się i uwolniły dziesiątki, może setki drobnych drzazg, z których część wbiła się w odkryte nogi dziecka. Po chwili pojawiły się na nich małe kropelki krwi.
Komisja uznała, że dom już nie nadaje się do zamieszkania. Genowefa wraz z dziećmi otrzymała nową izdebkę z kuchnią na pobliskiej ulicy, równoległej do Sienkiewicza, również w starym drewnianym domu, w stanie niewiele lepszym od tego poprzedniego, ale nie było wyjścia, gdzieś zamieszkać było trzeba. Sytuację, jak zwykle, ratował wielki, tajemniczy ogród, z dorodnymi jabłoniami, wiśniami, śliwami, gruszami, pachnącymi pełnią lata.
Traf chciał, że był to letni dzień. Florcia wracała ze szkoły, i jak zwykle otworzywszy drzwi jej oczom ukazało się przepastne pomieszczenie oddzielające drzwi od mieszkań na parterze. Już chwytała klamkę, by wejść do izdebki, gdy nieoczekiwanie poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Kogoś kogo nie dostrzegła w tych ciemnościach. Dłoń się zacisnęła na ramieniu i dziewczynka zakrzyknęła wniebogłosy i krzyczeć nie przestawała.
- Cicho głupia! Cicho! To ja, Oswaldek!
Z góry szybkim krokiem zaczęła schodzić staruszka Niemka, zaniepokojna usłaszanym przeraźliwym wrzaskiem.
- Co się tu dzieje?! Co wy wyprawiacie?!
- Nic, nic, my tylko wracamy do domu - odpowiedział przestraszony Oswaldek, obawiając się trochę konsekwencji swojego pomysłu.
O zdarzeniu tym, po powrocie z pracy, dowiedziała się Genowefa. Znajac doskonale swoje dzieci, od razu się domyśliła, że to starszy braciszek, chciał zrobić psikusa siostrzyczce. I udało mu się. A wiedziała też o tym, że Florcia panicznie bała się tej sieni.
- Pani Szpakowa, a ja nie dziwię się, że dziecko boi się tędy chodzić. Tu jeszcze przed pierwszą wojną powiesił się carski oficer, a dzieci czują i widzą więcej - powiedziała w czasie jednej z rozmów z Gienią Niemka.
Następna przygoda z sienią była już ostatnią w historii tego domu, który wraz z innymi okolicznymi przeznaczony był do rozbiórki. Po lekcjach Florcia często wychodziała z domu, by sptokać się z koleżankami z ulicy Sienkiewicza, pobawić w czarodziejskich ogrodach, jakich wokół było bez liku. Zamknąwszy drzwi mieszkanka i zbliżając się do drzwi wyjściowych, usłyszała za sobą ni stąd ni zowąd ogromny huk. Tuż za nią zawaliła się część sufitu zbudowanego z kolejowych podkładów. Dziewczynka poczuła momentalnie jakieś delikatne ukłucia w obie łydki. Okazało się, że były to odpryski z owych podkładów, które spadając na ziemię połamały się i uwolniły dziesiątki, może setki drobnych drzazg, z których część wbiła się w odkryte nogi dziecka. Po chwili pojawiły się na nich małe kropelki krwi.
Komisja uznała, że dom już nie nadaje się do zamieszkania. Genowefa wraz z dziećmi otrzymała nową izdebkę z kuchnią na pobliskiej ulicy, równoległej do Sienkiewicza, również w starym drewnianym domu, w stanie niewiele lepszym od tego poprzedniego, ale nie było wyjścia, gdzieś zamieszkać było trzeba. Sytuację, jak zwykle, ratował wielki, tajemniczy ogród, z dorodnymi jabłoniami, wiśniami, śliwami, gruszami, pachnącymi pełnią lata.
poniedziałek, 23 września 2024
Błyski - część 30
Dziecko zapamiętało, że mama pojechała szukać na pewno ulicy Wroniej. Wzięła dziewczynkę ze sobą, chłopiec został pod opieką Jana w Białymstoku. Warszawa była wówczas morzem gruzów. Skąd się wzięła ulica Wronia? Kiedyś mieszkając na Żytniej, odszukałem ulicę Wronią i nabrałem przekonania, że musiała ona prowadzić do nieistniejącego już Placu Kazimierza Wielkiego, przy którym Genowefa z Florianem mieszkali przez krótki czas, po wyprowadzce z ulicy Towarowej. Genowefa zapewne miała nadzieje, że zachowała się kamienica, w której pozostawili skromne mieszkanko. Ale wokół były jedynie gruzowiska. Florcia utkwiły w pamięci wieczorne wędrówki z mamą, w czasie których gdzieś w oddali w pozostałościach kamienic, które już właściwie nie miały prawa istnieć, gdzie urywały się klatki schodowe, piętra, pokoje, kuchnie, korytarze, nie stąd, ni zowąd, pojawiały się światełka jakby zawieszone w powietrzu. Gdzieś ktoś w ocalałej kuchni, czy pokoju, siedział przy posiłku przy stole, jakby jakąś magiczną mocą unosząc się w powietrzu na tle czerniejącego nieba.
- Nie potrzebuje pani noclegu? - zapytała elegancka kobieta w średnim wieku.
Florcia z przestrachem spojrzała na ową kobietę. Była wysoka, energiczna, jakby nerwowa, i źle jej patrzyło z oczu. Genowefa zawahała się, bo zbliżała się już noc, pociąg do Białegostoku niedawno odjechał. Perspektywa noclegu na dworcu kolejowym trochę przerażała. Wiedziała, że gdzieś na Dąbrówce w Warszawie mieszkała pani Chabrowa, Chabrowa po mężu, przed wojną wyjechała z Wileńszczyzny za pracą do Warszawy, tu poznała przyszłego męża, założyła rodzinę, wilniuczki znały się jeszcze od czasów przedwojennych, tylko jak ją odszukać na tej Dąbrówce po zmierzchu?
- To co, nie potrzebuje pani tego noclegu?! - dopytywała po raz kolejny poirytowana kobieta.
Genowefa zawahała się. Florcia ściśnęła mocno dłoń mamy, nieufnie wpatrując się w nagabującą je kobietę. Coś się dziecku w tej dorosłej nie podobało. Zaczęła ciągnąć mamę za rekę:
- Mamo, chodź, idziemy!
- Przecież nie będzie pani słuchać dziecka! - coraz agresywniej napierała nagabywaczka.
- Mamo, chodź, idziemy!
Kobieta spiorunowała Florcię przeszywającym, wściekłym, do szczętu złym spojrzeniem. Ale Genowefa uległa prośbom kilkuletniej córeczki. Postanowiła szukać pani Charbrowej, pojadą do Dąbrówki, i kogoś zapytają, może ktoś pomoże, a jeśli nie, to wrócą i nie będzie wyjścia, przenocują na dworcu, a nad ranem wrócą do Białegostoku.
Wiedzione jakąś dobrą ręką odszukały przy pomocy napotkanych osób panią Chabrową, szczęśliwie przenocwały w domu jej i jej męża. A następnego dnia wyruszyły w drogę na północny wschód.
Jakiś czas po tej wyprawie, do izdebki w domu przy ulicy Sienkiewicza w Białymstoku, na pogaduszki do Genowefy wpadła sąsiadka. Przniosła jakaś gazetę, w której wyczytała o działającej w Warszawie szajce, która na dwrocu kolejowym werbowała przyjezdnych na noclegi, a następnie ich rabowała, mordowała, a ludzkie organy przerabiano na wędliny, kiełbasy. Nigdy nie udało mi się znaleźć informacji o takiej grupie działającej w Warszawie tuż po wojnie, ale biorąc pod uwagę czas powojenny, demoralizację jaką niesie ze sobą wojna, żądzę zysku, a też okrucieństwo wszelkich zorgnizowanych grup przestępczych niezależnie od czasów, w jakich przyszło im działać, wykluczyć tego nie można. Dziecko zapamiętało doskonale tę kobietę o wyjątkowo złych oczach, i wizytę sąsiadki, która przyszła do mamy z taką informacją wyczytaną gdzieś w gazecie, i słowa mamy tuż po wyjściu owej sąsiadki:
- Mój ty mały aniele stróżu.
- Nie potrzebuje pani noclegu? - zapytała elegancka kobieta w średnim wieku.
Florcia z przestrachem spojrzała na ową kobietę. Była wysoka, energiczna, jakby nerwowa, i źle jej patrzyło z oczu. Genowefa zawahała się, bo zbliżała się już noc, pociąg do Białegostoku niedawno odjechał. Perspektywa noclegu na dworcu kolejowym trochę przerażała. Wiedziała, że gdzieś na Dąbrówce w Warszawie mieszkała pani Chabrowa, Chabrowa po mężu, przed wojną wyjechała z Wileńszczyzny za pracą do Warszawy, tu poznała przyszłego męża, założyła rodzinę, wilniuczki znały się jeszcze od czasów przedwojennych, tylko jak ją odszukać na tej Dąbrówce po zmierzchu?
- To co, nie potrzebuje pani tego noclegu?! - dopytywała po raz kolejny poirytowana kobieta.
Genowefa zawahała się. Florcia ściśnęła mocno dłoń mamy, nieufnie wpatrując się w nagabującą je kobietę. Coś się dziecku w tej dorosłej nie podobało. Zaczęła ciągnąć mamę za rekę:
- Mamo, chodź, idziemy!
- Przecież nie będzie pani słuchać dziecka! - coraz agresywniej napierała nagabywaczka.
- Mamo, chodź, idziemy!
Kobieta spiorunowała Florcię przeszywającym, wściekłym, do szczętu złym spojrzeniem. Ale Genowefa uległa prośbom kilkuletniej córeczki. Postanowiła szukać pani Charbrowej, pojadą do Dąbrówki, i kogoś zapytają, może ktoś pomoże, a jeśli nie, to wrócą i nie będzie wyjścia, przenocują na dworcu, a nad ranem wrócą do Białegostoku.
Wiedzione jakąś dobrą ręką odszukały przy pomocy napotkanych osób panią Chabrową, szczęśliwie przenocwały w domu jej i jej męża. A następnego dnia wyruszyły w drogę na północny wschód.
Jakiś czas po tej wyprawie, do izdebki w domu przy ulicy Sienkiewicza w Białymstoku, na pogaduszki do Genowefy wpadła sąsiadka. Przniosła jakaś gazetę, w której wyczytała o działającej w Warszawie szajce, która na dwrocu kolejowym werbowała przyjezdnych na noclegi, a następnie ich rabowała, mordowała, a ludzkie organy przerabiano na wędliny, kiełbasy. Nigdy nie udało mi się znaleźć informacji o takiej grupie działającej w Warszawie tuż po wojnie, ale biorąc pod uwagę czas powojenny, demoralizację jaką niesie ze sobą wojna, żądzę zysku, a też okrucieństwo wszelkich zorgnizowanych grup przestępczych niezależnie od czasów, w jakich przyszło im działać, wykluczyć tego nie można. Dziecko zapamiętało doskonale tę kobietę o wyjątkowo złych oczach, i wizytę sąsiadki, która przyszła do mamy z taką informacją wyczytaną gdzieś w gazecie, i słowa mamy tuż po wyjściu owej sąsiadki:
- Mój ty mały aniele stróżu.
piątek, 20 września 2024
Błyski - część 29
Sanki sunęły się gładko po udeptanym śniegu. Dziewczynka opatulona przez brata w futerko, ciepłą czapkę, gdy mama pracowała w fabryce, jeszcze trochę dosypiając, jechała z Sienkiewicza na Złotą do przedszkola. Zaspany chłopak bez trudnu ciągnął sanki z drobną, szczupłą pasażerką.
- Żebym tylko nie zapomniał jej odebrać po lekcjach. Żebym tylko nie zapomniał...
Czasem zapominał, i trzeba było poczekać nieco dłużej, gdy wszystkie dzieci opuściły już z rodzicami przedszole mieszcące się w kilku salach na parterze kamienicy należącej przed wojną do żydowskiego bankiera. Na szczęście epizod z przedszkolem nie trwał długo. Dziewczynka okropnie wstydziła się swojego imienia, wciskała się zawsze w kąt sali, której okna wychodzą dziś na ulicę Łąkową, i pozostał taras z wyjściem do ogrodu, będącego zapewne ledwie cześcią dawnego ogrodu, z kilkoma rozłożystymi drzewami, dość okazałą sosną na sąsiedniej już posesji, orzechem włoskim i dwoma drzewami owocowymi.
- Jak masz na imię?
- Florentyna mi na chrzcie dano... - cicho, niepewnie odpowiedziała dziewczynka wciśnięta w kąt sali.
- To bardzo ładne imię - powiedziała pani, którą stała się jedynym dobrym wspomnieniem Florci z przedszkola. Wspominała ją po kres swoich dni, przechodząc koło tej szarej, odrapanej już dziś kamienicy na rogu Złotej i Łąkowej.
Ulicą Sienkiewicza maszerowało wojsko na ćwiczenia gdzieś na poligonie zapewne w lesie na Pietraszach, wiosną, latem, jesienią, zimą. Dziewczynka wystawała wówczas przy ulicy i wypatrywała taty, którego tak doskonale pamiętała. Co jakiś czas do rodziny docierały tajemnicze opowieści rozbudzające nadzieję. A to ktoś widział wysokiego mężczyznę, o ciemnych włosach, na dworcu w Białymstoku, który wypytywał o rodzinę przybyłą do Białegostoku z Wileńszczyzny, a to ktoś powrócił z wojny po długim czasie nieobecności, może PCK pomoże, chwytano się każdej możliwości, każdej historii, każdego skrawka nadziei. I tak dziecko wybiegało przed dom na Sienkiewicza i uważnie przyglądało się przechodzącym żołnierzom. A nuż wśród nich będzie tata.
Drewniany dom groził w każdej chwili zawaleniem. Na górce mieszkała starsza kobieta, z pochodzenia Niemka. W XIX w. pojawiła się w Białymstoku spora społeczność niemiecka - fabrykanci, wysoko i mniej wykwalifikowani robotnicy, powstających wówczas licznie fabryk włókienniczych. Na ulicy Wasilkowskiej założono cmentarz ewangelicki, przy Warszawskiej powstał zbór protestancki. Gdzieś niedaleko mieszkała też rodzina volksdeutschów. Początko zostali aresztowani, ale po internwencji znacznej grupy mieszkańców miasta, którzy poświadczali, że otrzymywali od nich wsparcie, podobno nawet ostrzeżenia przed możliwymi aresztowaniami, wszystkich z aresztu zwolniono. Niespotykany akt łaski nowej władzy.
Zabawy z dziećmi z sąsiędnich podwórek w przepastnych ogrodach. Wieczorami czasem rozlegały się strzały. Na pobliskim przejeździe kolejowym w biały dzień zastrzelono działacza komunistycznego. Przy ulicy Wiśniowej w nocy strzelano do funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa.
Naprzeciw domu, po drugiej stronie ulicy, zachowała się kamienica, w której na parterze mieścił się - jeszcze prywatny, zanim rozegrała się "bitwa o handel" - sklep spożywczy, do którego dzieci chodziły z mamą na zakupy.
Któregoś dnia Florcia musiała zostać sama w domu. Dzień był deszczowy, szybko zrobiło się ciemno, mama miała nocną zmianę w fabryce, brat nie wrócił ze szkoły, najpewniej gdzieś poszedł z kolegami. Woda lała się z nieba. Niespodziewanie ktoś zaczął się kręcić wokół domu, szczelnie ubrany, w kapturze nasuniętym na głowę tak, że nie było widać twarzy. Podchodził do okien i stukał w nie, z każdą chwilą coraz natarczywiej. Dziewczynka zgasiła palącą się lampkę. Niepokój, strach zaczeły narastać, mama wróci nad ranem, a brat nie wiadomo kiedy. Postać chodziła od okna do okna i nie przestawała w nie stukać. Przypomniały się dziecku opowieści snute przez dorosłych o Cyganach, co to porywają dzieci. Nerwy były już napięte do granic możliwości. I zupełnie nieoczkiwanie w izdebce, za stołem, pojawiła się inna postać - jakby dziecięca, o jasnych kędziorach, w niebieskiej bluzeczce lub sukience, którą dziewczynka widziała od pasa w górę, przyglądająca się jej uważnie zza drewnianego stołu, przyjaznym spojrzeniem, z łagodnym uśmiechem, nie wypowiadająca nawet słowa. Sama jej obecność wyciszyła i i uspokiła Florcię skutecznie. Po chwili stukanie w okna ustało, a deszcz przestał padać, paniczny strach minął w mgnieniu oka. Niedługo też, po tym całym zdarzeniu, wrócił do domu brat.
- Żebym tylko nie zapomniał jej odebrać po lekcjach. Żebym tylko nie zapomniał...
Czasem zapominał, i trzeba było poczekać nieco dłużej, gdy wszystkie dzieci opuściły już z rodzicami przedszole mieszcące się w kilku salach na parterze kamienicy należącej przed wojną do żydowskiego bankiera. Na szczęście epizod z przedszkolem nie trwał długo. Dziewczynka okropnie wstydziła się swojego imienia, wciskała się zawsze w kąt sali, której okna wychodzą dziś na ulicę Łąkową, i pozostał taras z wyjściem do ogrodu, będącego zapewne ledwie cześcią dawnego ogrodu, z kilkoma rozłożystymi drzewami, dość okazałą sosną na sąsiedniej już posesji, orzechem włoskim i dwoma drzewami owocowymi.
- Jak masz na imię?
- Florentyna mi na chrzcie dano... - cicho, niepewnie odpowiedziała dziewczynka wciśnięta w kąt sali.
- To bardzo ładne imię - powiedziała pani, którą stała się jedynym dobrym wspomnieniem Florci z przedszkola. Wspominała ją po kres swoich dni, przechodząc koło tej szarej, odrapanej już dziś kamienicy na rogu Złotej i Łąkowej.
Ulicą Sienkiewicza maszerowało wojsko na ćwiczenia gdzieś na poligonie zapewne w lesie na Pietraszach, wiosną, latem, jesienią, zimą. Dziewczynka wystawała wówczas przy ulicy i wypatrywała taty, którego tak doskonale pamiętała. Co jakiś czas do rodziny docierały tajemnicze opowieści rozbudzające nadzieję. A to ktoś widział wysokiego mężczyznę, o ciemnych włosach, na dworcu w Białymstoku, który wypytywał o rodzinę przybyłą do Białegostoku z Wileńszczyzny, a to ktoś powrócił z wojny po długim czasie nieobecności, może PCK pomoże, chwytano się każdej możliwości, każdej historii, każdego skrawka nadziei. I tak dziecko wybiegało przed dom na Sienkiewicza i uważnie przyglądało się przechodzącym żołnierzom. A nuż wśród nich będzie tata.
Drewniany dom groził w każdej chwili zawaleniem. Na górce mieszkała starsza kobieta, z pochodzenia Niemka. W XIX w. pojawiła się w Białymstoku spora społeczność niemiecka - fabrykanci, wysoko i mniej wykwalifikowani robotnicy, powstających wówczas licznie fabryk włókienniczych. Na ulicy Wasilkowskiej założono cmentarz ewangelicki, przy Warszawskiej powstał zbór protestancki. Gdzieś niedaleko mieszkała też rodzina volksdeutschów. Początko zostali aresztowani, ale po internwencji znacznej grupy mieszkańców miasta, którzy poświadczali, że otrzymywali od nich wsparcie, podobno nawet ostrzeżenia przed możliwymi aresztowaniami, wszystkich z aresztu zwolniono. Niespotykany akt łaski nowej władzy.
Zabawy z dziećmi z sąsiędnich podwórek w przepastnych ogrodach. Wieczorami czasem rozlegały się strzały. Na pobliskim przejeździe kolejowym w biały dzień zastrzelono działacza komunistycznego. Przy ulicy Wiśniowej w nocy strzelano do funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa.
Naprzeciw domu, po drugiej stronie ulicy, zachowała się kamienica, w której na parterze mieścił się - jeszcze prywatny, zanim rozegrała się "bitwa o handel" - sklep spożywczy, do którego dzieci chodziły z mamą na zakupy.
Któregoś dnia Florcia musiała zostać sama w domu. Dzień był deszczowy, szybko zrobiło się ciemno, mama miała nocną zmianę w fabryce, brat nie wrócił ze szkoły, najpewniej gdzieś poszedł z kolegami. Woda lała się z nieba. Niespodziewanie ktoś zaczął się kręcić wokół domu, szczelnie ubrany, w kapturze nasuniętym na głowę tak, że nie było widać twarzy. Podchodził do okien i stukał w nie, z każdą chwilą coraz natarczywiej. Dziewczynka zgasiła palącą się lampkę. Niepokój, strach zaczeły narastać, mama wróci nad ranem, a brat nie wiadomo kiedy. Postać chodziła od okna do okna i nie przestawała w nie stukać. Przypomniały się dziecku opowieści snute przez dorosłych o Cyganach, co to porywają dzieci. Nerwy były już napięte do granic możliwości. I zupełnie nieoczkiwanie w izdebce, za stołem, pojawiła się inna postać - jakby dziecięca, o jasnych kędziorach, w niebieskiej bluzeczce lub sukience, którą dziewczynka widziała od pasa w górę, przyglądająca się jej uważnie zza drewnianego stołu, przyjaznym spojrzeniem, z łagodnym uśmiechem, nie wypowiadająca nawet słowa. Sama jej obecność wyciszyła i i uspokiła Florcię skutecznie. Po chwili stukanie w okna ustało, a deszcz przestał padać, paniczny strach minął w mgnieniu oka. Niedługo też, po tym całym zdarzeniu, wrócił do domu brat.
poniedziałek, 16 września 2024
Błyski - część 28
6 marca 2023 roku, dwa dni po wypadku, kiedy naćpany i wytatuowany facet w czapce z daszkiem nasuniętej na oczy, starnował nas fordem focusem na legionowskich numerach, gdy staliśmy na czerwonym świetle, pół kilomtera od domu, dochodząc do siebie po doznaniu lekkiego skręcenia szyi, tuż przed południem, po raz kolejny - na przestrzeni ostatnich kilku lat - wpisałem do internetowej bazy straty.pl hasło "Florian Szpak". Rok wcześniej pisałem do Biura Poszukiwań PCK, ponad 70 lat wcześniej do PCK pisała Genowefa, jakiś czaś później Florentyna. Wolny dzień sprzyjał internetowym poszukiwaniom. Tym razem jednak zmiast pustej strony podświetlił się rezultat wyszukiwania: "Florian Szpak, data śmierci 1945-03-12". Dreszcz emocji. Kliknięcie na nazwisko, otwiera się kolejna podstrona: "Dane osobowe: nazwisko - Szpak, imię - Florian, data śmierci: 1945-03-12. Informacje o prześladowaniach: nieustalony rodzaj represji. Ostatnie informacje o poszukiwanym: żołnierz frontowy ze wschodu, zmarł w szpitalu w Siedlcach. Źródło: Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej. Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Warszawie, IPN BU 3049/237 s. 161. Formularze do ksiąg zgonów z okresu okupacji. Powiat siedlecki. USC Siedlce.".
- Mamo! Znalazłem Dziadka!
- Jakiego Dziadka? O czym ty mówisz?
- Dziadka Floriana. Floriana Szpaka.
- Gdzie?
- W internecie. W bazie straty.pl
Głośno odczytałem wyszukane informacje. Dnia 6 marca 2023 roku dowiedzieliśmy się, że Florian zmarł 12 marca 1945 r., w szpitalu w Siedlcach. Po mamy policzkach popłynęły szczęśliwe łzy. 4 marca, w dziewiątą rocznicę śmierci taty, oboje przeżyliśmy wypadek, w wyniku, którego mamie nic się nie stało mimo, że siedziała z tytułu, a ja mimo wrażenia - w momencie wyjątkowo silnego uderzenia - że za chwilę jego siła urwie mi głowę, skończyłem z zaledwie lekkim skręceniem szyi, które nie kwalifikowało się nawet na kołnierz ortopedyczny. Policjanci, którzy przybyli na miejsce wypadku po kilku godzinach, widząc rozbity tył naszego auta, i uszkodzone auto sprawcy, porzucone, bo wytatuowany facet zbiegł pieszo ze swoją partnerką, zgodnie stwierdzili, że to właściwie cud, że nic się nam nie stało. A teraz, dwa dni po tym wypadku, kolejny jakby cud, kilka dni przed 78 rocznicą śmierci Floriana, samotnie, w szpitalu w Siedlcach.
Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, to wpisać do wyszukiwarki hasło "kancelaria cmentarza w Siedlcach", zadzwonić, zapytać, podać imię, nazwisko, datę urodzenia, miejsce śmierci, okoliczności. W google momentalnie pojawiły się dane Kancelarii Zarządu Cmentarzy Katolickich w Siedlcach, adres, numer telefonu. Przy ulicy Piłsudskiego, obok kościoła pod wezwaniem świętego Stanisława Biskupa Męczennika, a więc mojego patrona z bierzmowania, tuż obok ulicy Floriańskiej, wszystko ścieśnione na niewielkiej przestrzeni obok siebie. Chwytam za telefon, wybieram numer, sądząc po głosie odbiera młody mężczyzna, pokrótce opisuję sprawę, prosi bym zadzwonił za dwadzieścia minut, bo ma w tej chwili interesantów. Rozłączam się. Nie mija piętnaście minut, ktoś do mnie dzwoni. Oddzwania jak się okazuje ksiądz z kancelarii, zapamiętał dane Floriana, które w pośpiechu wymieniłem, i zdążył już sprawdzić, Florian Szpak, urodzony w 1902 r. w Adamowcach, pochowany na wniosek szpitala 12 marca 1945 roku na Cmentarzu Janowskim w Siedlcach. A zatem skoro pochowany 12 marca, to musiał umrzeć wcześniej, może 9 marca, trzy dni przed dniem pochówku.
- Niech pan przyjedzie do kancelarii w dogodnym dla siebie terminie, zrobię panu kserokopię wpisu z księgi parafialnej.
Nie wiemy jaka była pogoda dnia 12 marca 1945 r., mszę pogrzebową odprawił ksiądz, pewnie razem z organistą odprowadził zmarłego na Cmentarz Janowski. Czy ktoś poza nimi uczestniczył w pochówku?
- Wie pan, to musiałby być cud, żeby ten grób się zachował. Od 1945 r. nikt się nim nie opiekował, nie opłacał.
Wszystkie informacje zaczęły się ukladać w spójną całość. To dlatego w 1946 roku ktoś Genowefie w Mordach powiedział, że pamięta żołnierza o czarnych włosach, niebeiskich oczach, wysokiego, który pod koniec pobytu w tej miejscowości nie był już w stanie chodzić. Mówił też o tym Jan i pan Pietuszko. Został wraz z innymi chorymi żołnierzami w Mordach, a po pewnym czasie trafił do szpitala w pobliskich Siedlcach - obie miejscjwości dzieli od siebie odległość 20 kilometrów - i w nim dokonał żywota. Ale tego w roku 1946 Genowefie już nie udało się ustalić. Pojechała sama z Białegostoku do Mord, wypytywała przypadkowo spotykane osoby o swego męża. Nikt nie wiedział co się z nim stało, nikt nie powiedział, że wysłano go do siedleckiego szpitala. Nad samotną matką zlitował się miejscowy kolejarz, razem ze swoją żoną pomagał jej zbierać informacje o zaginionym, przygarnęli ją na kilka nocy pod swój dach i żachnęli się, gdy chciała im zapłacić za gościnę.
Na początku lat 50-tych białostocki sąd rejonowy wydał postanowienie o uznaniu Floriana za zmarłego. Z bumagi wynikało, że zginął w 1945 r. przy forsowaniu Nysy Łużyckiej, przy czym błędnie zapisano nazwę rzeki - Nissy. Zapewne wydawał je sowiecki funkcjonariusz w polskim mundurze. Później jeszcze do PCK pisała Genowefa, a po pewnym odstępie czasu Florcia, niestety żadnych informacji nie uzyskały. Ile zaś były warte sądowe ustalenia pokazał rok 2023.
- Mamo! Znalazłem Dziadka!
- Jakiego Dziadka? O czym ty mówisz?
- Dziadka Floriana. Floriana Szpaka.
- Gdzie?
- W internecie. W bazie straty.pl
Głośno odczytałem wyszukane informacje. Dnia 6 marca 2023 roku dowiedzieliśmy się, że Florian zmarł 12 marca 1945 r., w szpitalu w Siedlcach. Po mamy policzkach popłynęły szczęśliwe łzy. 4 marca, w dziewiątą rocznicę śmierci taty, oboje przeżyliśmy wypadek, w wyniku, którego mamie nic się nie stało mimo, że siedziała z tytułu, a ja mimo wrażenia - w momencie wyjątkowo silnego uderzenia - że za chwilę jego siła urwie mi głowę, skończyłem z zaledwie lekkim skręceniem szyi, które nie kwalifikowało się nawet na kołnierz ortopedyczny. Policjanci, którzy przybyli na miejsce wypadku po kilku godzinach, widząc rozbity tył naszego auta, i uszkodzone auto sprawcy, porzucone, bo wytatuowany facet zbiegł pieszo ze swoją partnerką, zgodnie stwierdzili, że to właściwie cud, że nic się nam nie stało. A teraz, dwa dni po tym wypadku, kolejny jakby cud, kilka dni przed 78 rocznicą śmierci Floriana, samotnie, w szpitalu w Siedlcach.
Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, to wpisać do wyszukiwarki hasło "kancelaria cmentarza w Siedlcach", zadzwonić, zapytać, podać imię, nazwisko, datę urodzenia, miejsce śmierci, okoliczności. W google momentalnie pojawiły się dane Kancelarii Zarządu Cmentarzy Katolickich w Siedlcach, adres, numer telefonu. Przy ulicy Piłsudskiego, obok kościoła pod wezwaniem świętego Stanisława Biskupa Męczennika, a więc mojego patrona z bierzmowania, tuż obok ulicy Floriańskiej, wszystko ścieśnione na niewielkiej przestrzeni obok siebie. Chwytam za telefon, wybieram numer, sądząc po głosie odbiera młody mężczyzna, pokrótce opisuję sprawę, prosi bym zadzwonił za dwadzieścia minut, bo ma w tej chwili interesantów. Rozłączam się. Nie mija piętnaście minut, ktoś do mnie dzwoni. Oddzwania jak się okazuje ksiądz z kancelarii, zapamiętał dane Floriana, które w pośpiechu wymieniłem, i zdążył już sprawdzić, Florian Szpak, urodzony w 1902 r. w Adamowcach, pochowany na wniosek szpitala 12 marca 1945 roku na Cmentarzu Janowskim w Siedlcach. A zatem skoro pochowany 12 marca, to musiał umrzeć wcześniej, może 9 marca, trzy dni przed dniem pochówku.
- Niech pan przyjedzie do kancelarii w dogodnym dla siebie terminie, zrobię panu kserokopię wpisu z księgi parafialnej.
Nie wiemy jaka była pogoda dnia 12 marca 1945 r., mszę pogrzebową odprawił ksiądz, pewnie razem z organistą odprowadził zmarłego na Cmentarz Janowski. Czy ktoś poza nimi uczestniczył w pochówku?
- Wie pan, to musiałby być cud, żeby ten grób się zachował. Od 1945 r. nikt się nim nie opiekował, nie opłacał.
Wszystkie informacje zaczęły się ukladać w spójną całość. To dlatego w 1946 roku ktoś Genowefie w Mordach powiedział, że pamięta żołnierza o czarnych włosach, niebeiskich oczach, wysokiego, który pod koniec pobytu w tej miejscowości nie był już w stanie chodzić. Mówił też o tym Jan i pan Pietuszko. Został wraz z innymi chorymi żołnierzami w Mordach, a po pewnym czasie trafił do szpitala w pobliskich Siedlcach - obie miejscjwości dzieli od siebie odległość 20 kilometrów - i w nim dokonał żywota. Ale tego w roku 1946 Genowefie już nie udało się ustalić. Pojechała sama z Białegostoku do Mord, wypytywała przypadkowo spotykane osoby o swego męża. Nikt nie wiedział co się z nim stało, nikt nie powiedział, że wysłano go do siedleckiego szpitala. Nad samotną matką zlitował się miejscowy kolejarz, razem ze swoją żoną pomagał jej zbierać informacje o zaginionym, przygarnęli ją na kilka nocy pod swój dach i żachnęli się, gdy chciała im zapłacić za gościnę.
Na początku lat 50-tych białostocki sąd rejonowy wydał postanowienie o uznaniu Floriana za zmarłego. Z bumagi wynikało, że zginął w 1945 r. przy forsowaniu Nysy Łużyckiej, przy czym błędnie zapisano nazwę rzeki - Nissy. Zapewne wydawał je sowiecki funkcjonariusz w polskim mundurze. Później jeszcze do PCK pisała Genowefa, a po pewnym odstępie czasu Florcia, niestety żadnych informacji nie uzyskały. Ile zaś były warte sądowe ustalenia pokazał rok 2023.
piątek, 13 września 2024
Błyski - część 27
Bujny ogród, drzewa owcowe - wiśnie, śliwy, jabłonie, grządki warzywne, kwietne, malwy pod oknami, maliny, krzewy porzeczek, wysokie trawy, prawie tak jak w Adamowcach, tylko dom dużo większy i dużo starszy, właściwie w każdej chwili zagrożony runięciem. Genowefa nie zwlekając rozpoczęła poszukiwania pracy, Oswaldkowi trzeba było znaleźć szkołę, Florci jeszcze przedszkole, ale rzeczą najważniejszą było dowiedzieć się co się dzieje z Florianem. Jan powiedział, że rozstali się w Mordach koło Siedlec. Gdy z panem Pietuszko odjeżdżali do Białegostoku, Florian już chorował, nie mógł chodzić, a czasu minęło sporo od dnia, w którym widzieli się po raz ostatni. By wyruszyć do Mord potrzebne były środki finansowe na podróż, były on też niezbędne do zaspokajania codziennych życiowych potrzeb. Konieczne zatem stało się sprzedanie krówki Wilniuczki, jak ją nazywała Genowefa. Zwierzątko, które przebyło razem z nimi tak długą i znojną podróż, nabył rolnik z Bagnówki. Dziś Bagnówka jest dzielnicą Białegostoku, wówczas była podmiejską wsią tuż za Wygodą, nie tak znowuż odległą od ulicy Sienkiewicza, choć kilka dobrych kilometrów te miejsca od siebie dzieliło. Rozłąka z wiernym zwierzęciem nie odbyła się bez łez, najmocniej przeżyły ją dzieci, ale i Genowefa nie potrafiła ukryć swoich uczuć, choć starała się jak mogła trzymać fason przed córeczką i synem.
Następnego dnia po dokonanej transakcji, o poranku, do mieszkanka przybyszów z Wileńszczyzny wkroczyła sąsiadka głośno oznajmiając:
- Pani Szpakowa, pani Szpakowa, pani krówka stoi w ogrodzie!
Jakaż była radość i zdziwienie trojga. Wszyscy w jednej chwili wybiegli na podwórko i spostrzegli stojącą jakby nigdy nic Wilniuczkę, skubiącą sobie spokojnie soczystą trawę. Okazało się, że zwierzę samo, w sobie tylko znany sposób, wróciło do swoich prawowitych - jak uważało - gospodarzy, najwyraźniej zapamiętało drogę, którą prowadził je nabywca i korzystając z wolności na bagnowskim pastwisku postanowiło powrócić do tych, których na swój zwierzęcy sposób kochało, i przez których musiało się też czuć kochane. Radość nie trwała jednak długo, Genowefa po chwili namysłu stwierdziła, że sprzedaż została dokonana, otrzymała żądaną cenę, pieniędzy nie mogła zwrócić, i po krótkotrwałej euforii musiała przekonać dzieci, że krówkę trzeba będzie odprowadzić do nowego gospodarza. Pierwsze prawdziwe i trudne rozstanie, bolesna nauka rezygnacji, może nawet ofiary i poświęcenia, a zarazem dotrzymywania umów i uczciwości, radości, po której nastaje ból i smutek. Dla sześcioletniej dziewczynki i trzynastoletniego chłopaka to zdarzenie stanowiło naprawdę trudnę lekcję życia.
Dość sprawnie udało się Genowefie znaleźć pracę w fabryce włókienniczej przy ulicy Włókienniczej, dawniej Białostockiej. Białystok w czasie zaborów stał się drugim po Łodzi istotnym ośrodkiem przemysłu włókienniczego. Część fabryk włókienniczych, powstałych w XIX w., funkcjonowała jeszcze przez długie lata po zakończeniu drugiej wojny. Praca była ciężka, na zmiany. W czasie nocnej zmiany, dzieci musiały zostawać same w domu. Oswaldkowi udało się znaleźć szkołę, a Florci przedszkole przy ulicy Złotej, mieszczące się w murowanej kamienicy, istniejącej po dziś dzień. Wszystko powoli zaczęło się układać. Brakowało jedynie męża i ojca. Trzydzeistopięcioletniej kobiecie, samotnie wychowującej dwójkę dzieci, pracującej fizycznie w fabryce w dzień, w nocy, nie było łatwo związać koniec z końcem, lecz wiedziała, że musi odszukać schorowanego Floriana. Nie miała od niego żadnych wieści, ani ona, ani brat. Pewnego dnia zostawiła dzieci pod opieką Jana i jego żony Wincenty, a sama udała się w drogę do Mord, gdzie po raz ostatni był Florian widziany. Dziś odległość 130 kilomtetrów dzieląca Białystok od Mord jest śmiesznie łatwą do pokonania, lecz w czasach powojennych była to cała wyprawa.
Następnego dnia po dokonanej transakcji, o poranku, do mieszkanka przybyszów z Wileńszczyzny wkroczyła sąsiadka głośno oznajmiając:
- Pani Szpakowa, pani Szpakowa, pani krówka stoi w ogrodzie!
Jakaż była radość i zdziwienie trojga. Wszyscy w jednej chwili wybiegli na podwórko i spostrzegli stojącą jakby nigdy nic Wilniuczkę, skubiącą sobie spokojnie soczystą trawę. Okazało się, że zwierzę samo, w sobie tylko znany sposób, wróciło do swoich prawowitych - jak uważało - gospodarzy, najwyraźniej zapamiętało drogę, którą prowadził je nabywca i korzystając z wolności na bagnowskim pastwisku postanowiło powrócić do tych, których na swój zwierzęcy sposób kochało, i przez których musiało się też czuć kochane. Radość nie trwała jednak długo, Genowefa po chwili namysłu stwierdziła, że sprzedaż została dokonana, otrzymała żądaną cenę, pieniędzy nie mogła zwrócić, i po krótkotrwałej euforii musiała przekonać dzieci, że krówkę trzeba będzie odprowadzić do nowego gospodarza. Pierwsze prawdziwe i trudne rozstanie, bolesna nauka rezygnacji, może nawet ofiary i poświęcenia, a zarazem dotrzymywania umów i uczciwości, radości, po której nastaje ból i smutek. Dla sześcioletniej dziewczynki i trzynastoletniego chłopaka to zdarzenie stanowiło naprawdę trudnę lekcję życia.
Dość sprawnie udało się Genowefie znaleźć pracę w fabryce włókienniczej przy ulicy Włókienniczej, dawniej Białostockiej. Białystok w czasie zaborów stał się drugim po Łodzi istotnym ośrodkiem przemysłu włókienniczego. Część fabryk włókienniczych, powstałych w XIX w., funkcjonowała jeszcze przez długie lata po zakończeniu drugiej wojny. Praca była ciężka, na zmiany. W czasie nocnej zmiany, dzieci musiały zostawać same w domu. Oswaldkowi udało się znaleźć szkołę, a Florci przedszkole przy ulicy Złotej, mieszczące się w murowanej kamienicy, istniejącej po dziś dzień. Wszystko powoli zaczęło się układać. Brakowało jedynie męża i ojca. Trzydzeistopięcioletniej kobiecie, samotnie wychowującej dwójkę dzieci, pracującej fizycznie w fabryce w dzień, w nocy, nie było łatwo związać koniec z końcem, lecz wiedziała, że musi odszukać schorowanego Floriana. Nie miała od niego żadnych wieści, ani ona, ani brat. Pewnego dnia zostawiła dzieci pod opieką Jana i jego żony Wincenty, a sama udała się w drogę do Mord, gdzie po raz ostatni był Florian widziany. Dziś odległość 130 kilomtetrów dzieląca Białystok od Mord jest śmiesznie łatwą do pokonania, lecz w czasach powojennych była to cała wyprawa.
piątek, 6 września 2024
Błyski - część 26
Z Krakowa trzeba było jechać do Łodzi. W Łodzi przy Piotrkowskiej rozlokował się Państwowy Urząd Repatriacyjny, w którym należało załatwić wszelkie formalności związane z przyjazdem do nowej Polski. Dzięki wsparciu UNRRY (UNRRA - United Nations Relief and Rehabilitation Administration - Administracja Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy; organizacja niosąca pomoc krajom spustoszonym przez wojnę) PUR pomagał finansowo i materialnie tym wszystkim, którzy wyjechali lub zostali wysiedleni z ziem wcielonych do ZSRR. Nie był to jeszcze czas nasilonych represji wobec ludności cywilnej, nowa władza nie mogła i nie była w stanie walczyć na wielu frontach jednocześnie. Genowefa uważała, że będąc już na terytorium Polski, w samym jej sercu, jej i dzieciom nic już nie zagraża, nie ma tu priedsiedatieli w skórzanych płaszczach zamachujących się ręką dzierzącą pistolet, nie ma wszechobecnego NKWD, podejrzanych Serafinów. Dowiedziała się natomiast, że rodzony brat Floriana został zwolniony z wojska i skierowany do pracy w straży banku w Białymstoku. Otrzymał służbowe mieszkanie, w którym zamieszkał z żoną i dwójką dzieci. Białystok był na ten czas dobrą lokalizacją, oczywiście przejściową. Nigdy nie robił na Genowefie dobrego wrażenia, znała to miasto jedynie zza okien pociągu. Jadąc z Wilna do Warszawy, pociąg zatrzymywał się na stacji w Białymstoku. Sprawiał wrażenie miasta ponurego, typowo fabrycznego. Nigdy wcześniej nie mieli w nim krewnych, znajomych, żadnych spraw do załatwienia. Ale teraz okoliczności sprawiły, że stał się miejscem idealnym do zamieszkania. Raz, że brat Floriana mógłby im pomóc, a dwa - będzie stąd już blisko do Wilna, i gdy sytuacja w Polsce i na świecie się unormuje, można będzie sprawnie i szybko powrócić do Adamowców. Zatem - kierunek Białystok. Z pomocą PUR i UNRRY.
Znowu stukot kół, długa jazda pociągiem, przez zburzoną Warszawę, i przyjazd nad ranem do Białegostoku. Dwoje dzieci, tobołki, worek z mąką, a w nim posrebrzany krucyfiks, żywot świętej Genowefy zwinięty w rulon, i wierna, łagodna krówka. Trzeba było jeszcze tylko przemaszerować przez gruzowiska do urzędu na Warszawskiej, tam okazać dokumenty i czekać na przydział jakiegoś dachu nad głową. Na ulicy Warszawskiej mieścił się też w przedwojennej kamienicy bank, do pracy w którym skierowano Jana. Okazała kamienica i obok, w podwórzu, piętrowy budynek mieszkalny dla pracowników banku. Tuż za nim zielone i pachnące owocami, warzywami i ziołami późnego lata ogrody ciągnące się do rzeki Białej. Białystok był wówczas miastem zrujnowanym, podobnie jak Warszawa zniszczonym w ponad osiemdziesięciu procentach. Ocalaly nieliczne kamienice i część drewnianej zabudowy. Trasa tej dziwnej wędrówki wiodła więc przez zwaliska gruzów, przetykane murowanymi i drewnianymi ocaleńcami, ogrodami, drzewami, łapczywie wdzierającą się - gdzie się tylko dało - bujną zielenią traw, krzaków, polnych i łąkowych kwiatów.
Ówczesna administracja cywilna działała mimo wszystko sprawnie. Nie zachowały się żadne opowieści o konieczności koczowania gdzieś pod gołym niebem. Niepełna rodzina z odległych Adamowców otrzymała skromną izdebkę z kuchnią w drewnianym domu wzniesionym z podkładów kolejowych może pod koniec XIX, a może na początku XX w., przy ulicy Sienkiewicza. Dziś w tym miejscu rozłożył się całkiem przyjemny skwer z okazałymi drzewami, w cieniu których można szukać ochłody w upalne dni, a za plecami mieć Muzeum Pamięci Sybiru w dawnych magazynach wojskowych. Tuż po wojnie stały tu drewniane domy w otoczeniu sporych ogrodów. Nieopodal, w jednym z takich ogrodów, leżał wysoki komin huty szkła, zbombardowanej w lipcu 1944 r. przez sowietów, podobno omyłkowo, mieli bombardować inną hutę, przy ulicy Ryskiej, a trafili w tę niewielką, prywatną. Duży teren zielony na terenie posesji zapewniał pożywienie krówce. W pozostałych izbach mieszkali przedwojenni jeszcze mieszkańcy tego domu. Należało teraz powoli, stopniowo ułożyć życie, zdobyć jakieś wiadomości o Florianie, co się z nim dzieje, gdzie jest, znaleźć pracę i nauczyć się żyć od nowa.
Znowu stukot kół, długa jazda pociągiem, przez zburzoną Warszawę, i przyjazd nad ranem do Białegostoku. Dwoje dzieci, tobołki, worek z mąką, a w nim posrebrzany krucyfiks, żywot świętej Genowefy zwinięty w rulon, i wierna, łagodna krówka. Trzeba było jeszcze tylko przemaszerować przez gruzowiska do urzędu na Warszawskiej, tam okazać dokumenty i czekać na przydział jakiegoś dachu nad głową. Na ulicy Warszawskiej mieścił się też w przedwojennej kamienicy bank, do pracy w którym skierowano Jana. Okazała kamienica i obok, w podwórzu, piętrowy budynek mieszkalny dla pracowników banku. Tuż za nim zielone i pachnące owocami, warzywami i ziołami późnego lata ogrody ciągnące się do rzeki Białej. Białystok był wówczas miastem zrujnowanym, podobnie jak Warszawa zniszczonym w ponad osiemdziesięciu procentach. Ocalaly nieliczne kamienice i część drewnianej zabudowy. Trasa tej dziwnej wędrówki wiodła więc przez zwaliska gruzów, przetykane murowanymi i drewnianymi ocaleńcami, ogrodami, drzewami, łapczywie wdzierającą się - gdzie się tylko dało - bujną zielenią traw, krzaków, polnych i łąkowych kwiatów.
Ówczesna administracja cywilna działała mimo wszystko sprawnie. Nie zachowały się żadne opowieści o konieczności koczowania gdzieś pod gołym niebem. Niepełna rodzina z odległych Adamowców otrzymała skromną izdebkę z kuchnią w drewnianym domu wzniesionym z podkładów kolejowych może pod koniec XIX, a może na początku XX w., przy ulicy Sienkiewicza. Dziś w tym miejscu rozłożył się całkiem przyjemny skwer z okazałymi drzewami, w cieniu których można szukać ochłody w upalne dni, a za plecami mieć Muzeum Pamięci Sybiru w dawnych magazynach wojskowych. Tuż po wojnie stały tu drewniane domy w otoczeniu sporych ogrodów. Nieopodal, w jednym z takich ogrodów, leżał wysoki komin huty szkła, zbombardowanej w lipcu 1944 r. przez sowietów, podobno omyłkowo, mieli bombardować inną hutę, przy ulicy Ryskiej, a trafili w tę niewielką, prywatną. Duży teren zielony na terenie posesji zapewniał pożywienie krówce. W pozostałych izbach mieszkali przedwojenni jeszcze mieszkańcy tego domu. Należało teraz powoli, stopniowo ułożyć życie, zdobyć jakieś wiadomości o Florianie, co się z nim dzieje, gdzie jest, znaleźć pracę i nauczyć się żyć od nowa.
czwartek, 5 września 2024
Błyski - część 25
Szarpnęło wagonem i zaczęło się hamowanie. Albo kolejny nieoczekiwany postój albo kontrola i granica. Po wielu dniach monotonnej jazdy należało się spodziewać najtrudniejszego momentu podróży. Pociąg stanął w polu, otworzyły się drzwi drewnianych wagonów, z których wysypał się tłum ludzi. W zasięgu wzroku pojawili się skośnoocy żołnierze w szynelach, budionnówkach z czerwonymi pięcioramiennymi gwiazdami, w dłoniach paski, a na nich karabiny z zatkniętymi bagnetami. Czyli to jednak już. Granica. Dzieci odczuwały i rozumiały grozę sytuacji. Jeszcze silniej czuła ją i rozumiała Genowefa. Ufność we wstawiennictwo Matki z Ostrej Bramy musiała jednak przeważyć, nie było innego wyjścia, nie istniała też droga odwrotu.
Dzień był słoneczny i ciepły. Rozpoczęło się sprawdzanie dokumentów. Zanosiło się na wyjątkowo długi i pełen nerwów postój. Sowieci w swoim wykonywaniu obowiązków byli całkowicie nieprzewidywalni - albo nad wyraz dociekliwi i precyzyjni albo skrajnie niedbali i niedokładni. Dokumenty nie były sfałszowane, nie były podrabiane, należały jedynie do całkowicie obcych im osób, zbliżonych jedynie wiekowo, z którymi nie łączyło ich żadne pokrewieństwo, a podobieństwo fizyczne w rysach twarzy nie było uderzające. Jakby na to nie patrzeć, jednak oszustwo, gdyby zostało wykryte, droga byłaby jedna - daleko na wschód, być może nawet do łagru. Przyszła na nich kolej. Genowefa z duszą na ramieniu, mgiełką przed oczami, na nogach z waty, stała resztkami sił, podtrzymywana jakąś niewidzialną siłą, gdy sołdat wpatrywał się w dokumenty. Jego twarz bez wyrazu, nieobliczalna. Minuty ciągnące się w nieskończoność. Matko Boska Ostrobramska, ratuj!
Uratowała.
Gdy wydawało się, że już po wszystkim, że można wracać do wagonów, nagle powietrze przeszył nieludzki krzyk. Odruchowo głowy zebranych odwróciły się w stronę, z której dobiegł ten przeszywający serce i duszę dźwięk. Skośnoocy żołdacy w budionnówkach rozdzielali dwie kobiety - młodszą, w wieku lat około dwudziestu - trzydziestu, i starszą - na oko lat około sześćdziesięciu. Kobiety nie pozowalały się rozłączyć, krzyczały, płakały, chwytały się dłońmi, co tylko rozwścieczyło oprawców, którzy zaczęli je okładać kolbami karabinów, po całym ciele, jak przedmioty wywrócili je na ziemię i bili kolbami po głowach. Tryskająca krew wymieszana z łzami rozmazała się na ich twarzach tak, że nie było widać oczu, ust, rysów twarzy. Ten obraz zapadł małej Florci tak silnie w pamięć, że nie była w stanie od niego się uwolnić do końca swoich dni. Ale wówczas Genowefa momentalnie odwróciła dziewczynkę plecami do tej okrutnej sceny, wtuliła w siebie, mocno przycisnęła jej główkę osłaniając ją dłońmi.
Po niedługim czasie pociąg ruszył dalej, już tylko metry dzieliły go od nowej Polski. Po miesiącu wyczerpującej fizycznie i psychicznie podróży dotarł do Krakowa. Genowefa nie zamierzała osiedlać się w Krakowie. W Adamowcach został dom i gospodarstwo, bracia pozostali w Krukwoszczyźnie, im - tak jak i wielu innym - wydawało się, że to całe zamieszanie z granicami jest tymczasowe, nie było ich na liście do wywózki, nie widzieli więc żadnego powodu, by opuszczać swoje rodzinne strony. W myślach Gieni zarysował się natomiast plan, by poszukać miejsca do życia gdzieś bliżej granicy, bliżej Wilna, bliżej Adamowców.
Dzień był słoneczny i ciepły. Rozpoczęło się sprawdzanie dokumentów. Zanosiło się na wyjątkowo długi i pełen nerwów postój. Sowieci w swoim wykonywaniu obowiązków byli całkowicie nieprzewidywalni - albo nad wyraz dociekliwi i precyzyjni albo skrajnie niedbali i niedokładni. Dokumenty nie były sfałszowane, nie były podrabiane, należały jedynie do całkowicie obcych im osób, zbliżonych jedynie wiekowo, z którymi nie łączyło ich żadne pokrewieństwo, a podobieństwo fizyczne w rysach twarzy nie było uderzające. Jakby na to nie patrzeć, jednak oszustwo, gdyby zostało wykryte, droga byłaby jedna - daleko na wschód, być może nawet do łagru. Przyszła na nich kolej. Genowefa z duszą na ramieniu, mgiełką przed oczami, na nogach z waty, stała resztkami sił, podtrzymywana jakąś niewidzialną siłą, gdy sołdat wpatrywał się w dokumenty. Jego twarz bez wyrazu, nieobliczalna. Minuty ciągnące się w nieskończoność. Matko Boska Ostrobramska, ratuj!
Uratowała.
Gdy wydawało się, że już po wszystkim, że można wracać do wagonów, nagle powietrze przeszył nieludzki krzyk. Odruchowo głowy zebranych odwróciły się w stronę, z której dobiegł ten przeszywający serce i duszę dźwięk. Skośnoocy żołdacy w budionnówkach rozdzielali dwie kobiety - młodszą, w wieku lat około dwudziestu - trzydziestu, i starszą - na oko lat około sześćdziesięciu. Kobiety nie pozowalały się rozłączyć, krzyczały, płakały, chwytały się dłońmi, co tylko rozwścieczyło oprawców, którzy zaczęli je okładać kolbami karabinów, po całym ciele, jak przedmioty wywrócili je na ziemię i bili kolbami po głowach. Tryskająca krew wymieszana z łzami rozmazała się na ich twarzach tak, że nie było widać oczu, ust, rysów twarzy. Ten obraz zapadł małej Florci tak silnie w pamięć, że nie była w stanie od niego się uwolnić do końca swoich dni. Ale wówczas Genowefa momentalnie odwróciła dziewczynkę plecami do tej okrutnej sceny, wtuliła w siebie, mocno przycisnęła jej główkę osłaniając ją dłońmi.
Po niedługim czasie pociąg ruszył dalej, już tylko metry dzieliły go od nowej Polski. Po miesiącu wyczerpującej fizycznie i psychicznie podróży dotarł do Krakowa. Genowefa nie zamierzała osiedlać się w Krakowie. W Adamowcach został dom i gospodarstwo, bracia pozostali w Krukwoszczyźnie, im - tak jak i wielu innym - wydawało się, że to całe zamieszanie z granicami jest tymczasowe, nie było ich na liście do wywózki, nie widzieli więc żadnego powodu, by opuszczać swoje rodzinne strony. W myślach Gieni zarysował się natomiast plan, by poszukać miejsca do życia gdzieś bliżej granicy, bliżej Wilna, bliżej Adamowców.
środa, 4 września 2024
Błyski - część 24
Wiadomo, że były to bydlęce wagony i był to długi skład ciągnięty przez dwie lokomotywy. Dni jeszcze utrzymwały się ciepłe i długie. Dziewczynka zapamiętała postój w Wilnie. Z dworca kolejowego był już tylko rzut kamieniem do Ostrej Bramy. Mama wzięła córeczkę za rękę i poszły razem tak dobrze znanymi Genowefie uliczkami. Nikt wówczas nie zakładał, że będzie to wyjazd na zawsze, wszystko wokół wydawało się tymczasowe, przejściowe, chaotyczne, trzeba się było ratować przed wywózką w głąb państwa molocha, ale sytuacja się przecież ustabilizuje, wszystko wróci do normy i będzie można powrócić do Adamowców, a później przyjeżdżać do Matki, co w Ostrej świeci bramie, tyle razy, ile tylko dusza zapragnie. Trzeba jedynie przetrwać ten czas zamętu, wojennej zawieruchy, szaleństwa wywózek, zmiany granic, rozdzielania rodzin.
- Mamo, to w końcu ile jest tych Matek Boskich?
- Jedna dziecko, jedna.
- Ale przecież w Wilnie, w Częstochowie, w Warszawie...
- To nic, Matka Boska jest jedna, tylko w każdym miejscu inaczej ubrana.
Ta w pozłacanej sukience, z promieniami i gwiazdkami wokół głowy, w okazałej koronie, z dłońmi skrzyżowanymi na piersi, o zamyślonym wyrazie twarzy, spoglądająca z troską i uważnością na klęczącą przed Nią sześcioletnią Florcię, przypadła dziecku do gustu najbardziej i tak już pozostanie.
Czasu nie było za dużo, nigdy nie wiadomo, jak długo skład będzie stał na stacji. Pierwszeństwo miały pociągi wojskowe. Wojna się już niby skończyła, ale ruch w jedną i drugą stronę trwał w najlepsze. Wywożenie wszelkiego rodzaju łupów wojennych musiało przebiegać sprawnie, transporty cywilne nie miały w tym powojennym ruchu większego znaczenia.
Zdążyły w samą porę. Oswaldek dzielnie pilnował dobytku. Pociąg ruszył na południowy zachód. Jechali dalej, nie znając właściwie celu tej wymuszonej podróży.
Postoje zdarzały się przeważnie w szczerym polu. Był to czas na wykarmienie przewożonych zwierząt na łakąch przylegających do torów. Nikt nigdy nie określał czasu takiego postoju. Trzeba było się wzajemnie pilnować, by ktoś nie odszedł za daleko, by zwierzęta się nie rozproszyły, i by kogoś z towarzyszy tej wędrówki nie pozostawić na pastwę losu, bo jak się w końcu później odnaleźć?
Miarowy stukot kół wagonów, uchylone lekko drzwi, by wymieniać powietrze, jazda w dzień, jazda nocą, i obawa, by jednak ktoś się nie zorientował, że jadą na nieswoich dokumentach, by nikt do tych przeklętych papierów nie zaglądał. Ale przecież jakaś kontrola musi być, sowieci w końcu przesunęli granicę, i gdy będą wjeżdzać do tej nowej Polski, ktoś dokumenty na pewno będzie sprawdzał. Z każdym dniem lęk narastał, z każdą godziną, minutą zbliżali się nieuchronnie do tej widmowej granicy. Kiedyż ona w końcu się pojawi? Mieć już ją za sobą, być w tej innej Polsce, nie w Adamwocach, nie w Wilnie, nie wiadomo gdzie, ale jednak u siebie.
- Mamo, to w końcu ile jest tych Matek Boskich?
- Jedna dziecko, jedna.
- Ale przecież w Wilnie, w Częstochowie, w Warszawie...
- To nic, Matka Boska jest jedna, tylko w każdym miejscu inaczej ubrana.
Ta w pozłacanej sukience, z promieniami i gwiazdkami wokół głowy, w okazałej koronie, z dłońmi skrzyżowanymi na piersi, o zamyślonym wyrazie twarzy, spoglądająca z troską i uważnością na klęczącą przed Nią sześcioletnią Florcię, przypadła dziecku do gustu najbardziej i tak już pozostanie.
Czasu nie było za dużo, nigdy nie wiadomo, jak długo skład będzie stał na stacji. Pierwszeństwo miały pociągi wojskowe. Wojna się już niby skończyła, ale ruch w jedną i drugą stronę trwał w najlepsze. Wywożenie wszelkiego rodzaju łupów wojennych musiało przebiegać sprawnie, transporty cywilne nie miały w tym powojennym ruchu większego znaczenia.
Zdążyły w samą porę. Oswaldek dzielnie pilnował dobytku. Pociąg ruszył na południowy zachód. Jechali dalej, nie znając właściwie celu tej wymuszonej podróży.
Postoje zdarzały się przeważnie w szczerym polu. Był to czas na wykarmienie przewożonych zwierząt na łakąch przylegających do torów. Nikt nigdy nie określał czasu takiego postoju. Trzeba było się wzajemnie pilnować, by ktoś nie odszedł za daleko, by zwierzęta się nie rozproszyły, i by kogoś z towarzyszy tej wędrówki nie pozostawić na pastwę losu, bo jak się w końcu później odnaleźć?
Miarowy stukot kół wagonów, uchylone lekko drzwi, by wymieniać powietrze, jazda w dzień, jazda nocą, i obawa, by jednak ktoś się nie zorientował, że jadą na nieswoich dokumentach, by nikt do tych przeklętych papierów nie zaglądał. Ale przecież jakaś kontrola musi być, sowieci w końcu przesunęli granicę, i gdy będą wjeżdzać do tej nowej Polski, ktoś dokumenty na pewno będzie sprawdzał. Z każdym dniem lęk narastał, z każdą godziną, minutą zbliżali się nieuchronnie do tej widmowej granicy. Kiedyż ona w końcu się pojawi? Mieć już ją za sobą, być w tej innej Polsce, nie w Adamwocach, nie w Wilnie, nie wiadomo gdzie, ale jednak u siebie.
sobota, 31 sierpnia 2024
Błyski - część 23
Zygfryd będąc ciężko rannym, długo powracał do zdrowia w rycerskim obozie. W międzyczasie dotarły do niego wieści o wyroku wykonanym na jego żonie. Gdy powrócił do swojego zamku, zastał Golla z towarzyszami wyprawiajacego ucztę. Złoczyńca był przekonnany, że Zygfryd z wojny żywym nie wróci. Gdy hrabia wszedł do komnaty, zauważył wszystkie listy żony do niego pisane, które przechwycił Gollo, i z których żaden nie dotarł do Zygfryda, podobnie jak listy Zygfryda do Genowefy nie trafiły. Nabierając podejrzeń, gdy siedział pogrążony w żalu, do komnaty weszła wierna Berta, by przekazać mu list napisany przez Genowefę jeszcze w więzieniu. Dowiedziawszy się o tym wszystkim, co się rzeczywiście pod jego nieobecność wydarzyło, kazał skuć Golla i wtrącić do lochu. Popadłszy w smutek i rozpacz, hrabia szukał zapomnienia w polowaniach. W czasie jednego z nich rzucił się w pogoń za dziką zwierzyną. Zwierzę uciekając skryło się w jaskini Genowefy. Była to bowiem wierna łania, której mlekiem przez siedem lat żywiła się Genowefa i jej synek. Gdy hrabia wszedł do jaskini zobaczył postać ludzką, okropnie wymizerowaną, przypominającą bardziej zjawę, i pomyślał, że jest to miejsce śmierci jego żony, a on widzi jej ducha, lecz ona doń przemówiła i zapewniła, że nie jest zjawą, tylko jego żoną, którą on na śmierć skazał, choć ona była niewinna. Genowefa podeszła do Zygfryda, ujęła jego dłoń i wskazała na pierścień na jej palcu, który od niego otrzymała. Hrabia padł w końcu na kolana, zalał się łzami i jął ją prosić o przebaczenie. W odpowiedzi Genowefa rzekła, że się nigdy nań nie gniewała, bo wiedziała, że został oszukany. W międzyczasie z lasu powrócił Bolesty. Matka oznajmiła mu, że mężczyzna, który ich nawiedził jest jego ojcem. Radości ze spotkania nie było końca. Następnie wszyscy razem, łącznie ze świtą, udali się na zamek. Za lasem, przy drodze zebrały się już tłumy ludzi, jako że wieść o cudownym ocaleniu hrabiny rozeszła się lotem błyskawicy. W tym tłumie dali się też dostrzec dwaj pielgrzymi w długich płaszczach i z kosturami w dłoniach. Okazało się, że byli to dwaj niedoszli oprawcy Genowefy. Od razu przystąpili do błagania jej o wybaczenie, i opowiedzieli o tym, jak to po pozostawieniu jej w lesie, obawiając się gniewu Golla, udali się w długą pielgrzymkę do Ziemi Świętej, z której przed kilkoma dniami powrócili. Genowefa podziękowała im za ocalenie życia jej i synka. Gdy ten uroczysty orszak zbliżał się do zamku, uderzono we wszystkie dzwony, a rozrzewniony lud płakał z radości. Jedni wchodzili na dzrewa, inni na dachy, by tylko ujrzeć ukochaną panią. Za lektyką jechał konno hrabia, z drugiej strony wierny sługa Wolf, dalej podążali dwaj pielgrzymi, a między nimi obłaskawiona łania. Rycerze i służba poprzedzali lektykę, a część z nich zamykała ów radosny pochód. Stary sługa Wolf, nie zwlekając, wziął ze sobą kilku rycerzy, by powiadomić zbolałych rodziców Genowefy o jej cudownym odnalezieniu. W drodze najpierw spotkali biskupa Hidolfa, który udzielał ślubu Genowefie i Zygfrydowi, i razem udali się z dobrą nowiną na zamek starego ksiecia i księżnej. Rodzice co roku w kaplicy zamkowej czcili pamięć swej córki. Tego właśnie dnia biskup przyjeżdżał do pogrążonych w żałobie staruszków i odprawiał mszę za duszę zmarłej. Tym razem biskup przybył z twarzą jaśniejącą niebiańską radością i oznajmił cudowną wiadomość. Tuż po nim, do komnaty wkroczył Wolf, który głęboko skłoniwszy się, ze szczegółami opowiedział tę niezwykłą historię. Czym prędzej wszyscy udali się do Zygfrydsburga, by zobaczyć córkę i wnuka. Radosne powitanie we łzach wydawało się nie mieć końca. I wtedy biskup przypomniał słowa wypowiedziane w czasie ślubu o szczęściu, które zaczęło się od wielkich cierpień, tak jak wszelkie zbawienie na ziemi zaczynać się musi. Powiedział, że Bóg wszystkich zgromadził tu razem, aby radości nikomu nie brakowało, i by wszyscy swoje łzy na ofiarę dziękczynienia mogli złożyć. A Bóg zawsze zwykł czynić więcej niż obiecuje. Błogosławiony jest zaś ten, który wytrwa w dobrym, i gdy zostanie doświadczony, otrzyma koronę w niebie, jaką Bóg zapowiedział tym, którzy Go kochają.
Genowefa szybko wracała do sił, codziennie odwiedzali ją poddani, mieszkańcy zamku i okolicznych miejscowości. Sługa Wolf dbał o to, by przystęp do niej nie był wzbroniony najbiedniejszemu i najmniejszemu. Hrabina każdemu z odwiedzających potrafiła powiedzieć słów kilka, które ten następnie przez całe swoje życie, będąc już siwowłosym starcem, powtarzał swoim potomnym. Mówiła, że i oni na tym świecie wiele cierpieć muszą, że niejedna przykrość ich dotknęła i jeszcze dotknie, ale winni kochać Boga, w Nim pokładać jedynie nadzieję i nie poddawać się nigdy rozpaczy, bowiem tylko On może położyć kres ich wszystkim utrapieniom. A gdy już wszystko wydaje się stracone, tylko Bóg dopomóc może, i wszelkie zło zamienić w dobro. Nie powinni pragnąć wielkich bogactw, tylko poprzestawać na małym, gdyż i w stanie umiarkowania można być szczęśliwym, tak jak ona tego doświadczyła mieszkając w puszczy. Bo choć są ubogimi, mają więcej niż ona miała w lesie. Mają mieszkania, odzież, pościel, zimą ciepłą strawę i ciepłą izbę. Kto kocha Boga i ma Go w swoim sercu, ten ma w duszy niebo. Modlitwa zaś dodaje siły w znoszeniu wszelkich przeciwności i nigdy bezskuteczną nie bywa. Dobre sumienie jest natomiast największym skarbem, najpewniejszą pociechą w cierpieniach, w więzieniu, w chorobie i w śmierci.
A sprawca tych wszystkich nieszczęść, jakie spadły na hrabinę i jej synka, dworzanin Gollo, został skazany przez sąd na karę śmierci, jako haniebny potwarca, zdradziecki sługa i trzykrotny morderca. Miał być rozerwany czetrema końmi na cztery sztuki, lecz hrabia - za wstawiennictwej swej żony - darował mu życie, lecz nie miał prawa uwolnić go z lochu.
Zygfryd zadbał też o łanię - kazał jej wystawić przy pałacu piękną obórkę. Zwierzę kilka razy dziennie przychodziło do Genowefy, nie można jej było odpędzić dopóki choć na chwilę do komnaty swojej pani wpuszczona nie została. Jadła z rąk każdego, a dzieci dawały jej chleb, głaskały, zaś ich matki mawiały, że gdyby tej łani nie było, ich kochana pani i młody panicz musieliby niechybnie umrzeć na puszczy.
Nie wiemy jak długo żyła Genowefa. Gdy jej ziemski czas dobiegł końca, od mogiły skrapianej łzami męża, syna, poddanych, żadnym sposobem nie chciała się oddalić przywiązana łania. Nie tknęła przynoszonej jej paszy i po kilku dniach znaleziono ją nieżywą na grobie swojej pani. Hrabia kazał wystawić okazały nagrobek z białego marmuru, na którym u nóg Genowefy została wyobrażona jej wierna łania. W puszczy przy grocie, na prośbę Genowefy, pobudowano kaplicę, a z drugiej strony jaskini, gdzie płynął strumień stanął klasztor z pięknym ogrodem. Tysiące pielgrzymów ściągało do tego miejsca, a lud natychmiastowo okrzyknął zmarłą świętą. Po wielu latach zamek Zygfrydsburg popadł w ruinę, dziś już tylko jego szczątki widzieć można. A wszystko to się działo w okolicach miasta Koblencja.
Taką pokrzepiającą opowieść wyczytać można, tylko innymi słowami opisaną, z wiekowej książki "Opis życia Świętej Genowefy, czyli wzór ufności w Bogu dla pobożnych ludzi", wydanej w Częstochowie w 1886 r. I tak też przedstawiają ją barwne, precyzyjne rysunki na obrazie przywiezionym przez dziadka Ksawerego z Wilna, który Genowefa postanowiła zabrać z Adamowców. Nie chciała się rozstawać ze swoją patronką, dzięki wstawiennictwu której odzyskała wzrok.
Był rok 1979, może 1980, ciepły, słoneczny, może wiosenny, a może letni dzień. Genowefa wzięła zwinięty w rulon żywot świętej, i z mieszkania na czwartym piętrzy przy ulicy Skłodowskiej, z trzyletnim, może czterolentim wnuczkiem, udała się do warsztatu oprawy obrazów, mieszczącego się w starej, odrapanej kamienicy na Piaskach. Ta kamienica, i ta ulica już nie istnieją, w ich miejscu stoją jedenastopiętrowe bloki, rozlokowały się betnowe parkingi, przeprowadzono asfaltowe uliczki, zniknął bruk, zniknęła samotnie stojąca kamienica, a ramy, w które obraz został oprawiony trwają do dziś, nieznacznie tylko nadkruszone.
CDN
Genowefa szybko wracała do sił, codziennie odwiedzali ją poddani, mieszkańcy zamku i okolicznych miejscowości. Sługa Wolf dbał o to, by przystęp do niej nie był wzbroniony najbiedniejszemu i najmniejszemu. Hrabina każdemu z odwiedzających potrafiła powiedzieć słów kilka, które ten następnie przez całe swoje życie, będąc już siwowłosym starcem, powtarzał swoim potomnym. Mówiła, że i oni na tym świecie wiele cierpieć muszą, że niejedna przykrość ich dotknęła i jeszcze dotknie, ale winni kochać Boga, w Nim pokładać jedynie nadzieję i nie poddawać się nigdy rozpaczy, bowiem tylko On może położyć kres ich wszystkim utrapieniom. A gdy już wszystko wydaje się stracone, tylko Bóg dopomóc może, i wszelkie zło zamienić w dobro. Nie powinni pragnąć wielkich bogactw, tylko poprzestawać na małym, gdyż i w stanie umiarkowania można być szczęśliwym, tak jak ona tego doświadczyła mieszkając w puszczy. Bo choć są ubogimi, mają więcej niż ona miała w lesie. Mają mieszkania, odzież, pościel, zimą ciepłą strawę i ciepłą izbę. Kto kocha Boga i ma Go w swoim sercu, ten ma w duszy niebo. Modlitwa zaś dodaje siły w znoszeniu wszelkich przeciwności i nigdy bezskuteczną nie bywa. Dobre sumienie jest natomiast największym skarbem, najpewniejszą pociechą w cierpieniach, w więzieniu, w chorobie i w śmierci.
A sprawca tych wszystkich nieszczęść, jakie spadły na hrabinę i jej synka, dworzanin Gollo, został skazany przez sąd na karę śmierci, jako haniebny potwarca, zdradziecki sługa i trzykrotny morderca. Miał być rozerwany czetrema końmi na cztery sztuki, lecz hrabia - za wstawiennictwej swej żony - darował mu życie, lecz nie miał prawa uwolnić go z lochu.
Zygfryd zadbał też o łanię - kazał jej wystawić przy pałacu piękną obórkę. Zwierzę kilka razy dziennie przychodziło do Genowefy, nie można jej było odpędzić dopóki choć na chwilę do komnaty swojej pani wpuszczona nie została. Jadła z rąk każdego, a dzieci dawały jej chleb, głaskały, zaś ich matki mawiały, że gdyby tej łani nie było, ich kochana pani i młody panicz musieliby niechybnie umrzeć na puszczy.
Nie wiemy jak długo żyła Genowefa. Gdy jej ziemski czas dobiegł końca, od mogiły skrapianej łzami męża, syna, poddanych, żadnym sposobem nie chciała się oddalić przywiązana łania. Nie tknęła przynoszonej jej paszy i po kilku dniach znaleziono ją nieżywą na grobie swojej pani. Hrabia kazał wystawić okazały nagrobek z białego marmuru, na którym u nóg Genowefy została wyobrażona jej wierna łania. W puszczy przy grocie, na prośbę Genowefy, pobudowano kaplicę, a z drugiej strony jaskini, gdzie płynął strumień stanął klasztor z pięknym ogrodem. Tysiące pielgrzymów ściągało do tego miejsca, a lud natychmiastowo okrzyknął zmarłą świętą. Po wielu latach zamek Zygfrydsburg popadł w ruinę, dziś już tylko jego szczątki widzieć można. A wszystko to się działo w okolicach miasta Koblencja.
Taką pokrzepiającą opowieść wyczytać można, tylko innymi słowami opisaną, z wiekowej książki "Opis życia Świętej Genowefy, czyli wzór ufności w Bogu dla pobożnych ludzi", wydanej w Częstochowie w 1886 r. I tak też przedstawiają ją barwne, precyzyjne rysunki na obrazie przywiezionym przez dziadka Ksawerego z Wilna, który Genowefa postanowiła zabrać z Adamowców. Nie chciała się rozstawać ze swoją patronką, dzięki wstawiennictwu której odzyskała wzrok.
Był rok 1979, może 1980, ciepły, słoneczny, może wiosenny, a może letni dzień. Genowefa wzięła zwinięty w rulon żywot świętej, i z mieszkania na czwartym piętrzy przy ulicy Skłodowskiej, z trzyletnim, może czterolentim wnuczkiem, udała się do warsztatu oprawy obrazów, mieszczącego się w starej, odrapanej kamienicy na Piaskach. Ta kamienica, i ta ulica już nie istnieją, w ich miejscu stoją jedenastopiętrowe bloki, rozlokowały się betnowe parkingi, przeprowadzono asfaltowe uliczki, zniknął bruk, zniknęła samotnie stojąca kamienica, a ramy, w które obraz został oprawiony trwają do dziś, nieznacznie tylko nadkruszone.
CDN
piątek, 16 sierpnia 2024
Błyski - część 22
Gdzieś niedaleko Adamowców mieszkał mężczyzna, który miał żonę i dwójkę dzieci - chłopaka i dziewczynkę. Dorośli byli w wieku podobnym do Floriana i Genowefy, dziewczynka też, ale największy problem był z chłopakiem, bo Oswaldek był o kilka dobrych lat od niego młodszy. Miał wóczas lat 13, zaś różnica kilku lat w takim wieku jest dostrzegalna na pierwszy rzut oka.
Genowefa miała wiele do stracenia i czasu coraz mniej. Zdecydowała się kupić dokumenty od tego mężczyzny poleconego jej przez sąsiadów. Lista do wywózki była pewna, imiona, nazwiska, daty urodzenia, ucieczka na własnych dokumentach nie wchodziła w rachubę, a schwytanie na podróży na nieswoich dokumentach wydawało się mniej prawdopodobne, choć nie pozbawione niebezpieczeństwa.
W międzyczasie nadeszły wieści do domu w Adamowcach, nie do Gieni i jej dzieci, lecz do Łucji, która jeszcze z nimi mieszkała. Łucja miała jedynego syna, mąż był słabego zdrowia i zmarł dość dawno. Syn Łucji został, jak wszyscy mężczyźni z okolicy, wysłany do wojska, i gdy jechał pociągiem, drewniana piętrowa prycza, na której na górze spał towarzysz podróży załamała się tak niefortunnie, że śpiący na niej żołnierz runął wraz z deskami na nieszczęśnika, przygniatając go śmiertelnie. Nie wiadomo kto był posłańcem tej złej nowiny, ale Florcia zapamiętała, że Łucja płakała nieustannie, dniami i nocami, tygodniami, a dziewczynka razem z nią.
Nie można już było dłużej zwlekać. Umowa repatriacyjna podpisana przez polskie władze z władzami ZSRR w lipcu 1945, gwarantowała osobom deklarującym narodowość polską, po spełnieniu określonych formalności, możliwość wyjazdu do Polski jeszcze w 1946 roku.
Konia, który bał się pociągów, zabrali sowieci jeszcze w lipcu 1944 r., w zamian zostawili wychudzoną szkapę. Trzeba ją było oddać sąsiadom. Ale krówkę koniecznie należało zabrać ze sobą. Genowefa pamiętała, by pokroić i zaszuszyć chleb, który w postaci sucharów na pewno przyda się w drodze. Ubrania, posrebrzany krucyfiks na wszelki wypadek ukryty w worku z mąką, obraz przedstawiający żywot świetej Genowefy, kupiony w Wilnie przez dziadka Ksawerego, gdy Gienia będąc dzieckiem nieszczęśliwie spałda z drabiny i tak fatalnie uderzyła głową w ziemię, że groziła jej trwała utrata wzroku. Ksawery załatwiając sprawy w Wilnie, nabył przy okazji obraz, który niczym współczesny komiks prezentował historię życia patronki dziecka, przywracającej wzrok niewidomym, i dziewczynka po pewnym czasie wzrok rzeczywiście odzyskała. Poplamiony, oprawiony wisi na ścianie do dziś, z napisem w prawym dolnym roku - "Dozwoleno Cenzuroju, gorod Warszawa, 26 Apriela 1893 god", i nieco wyżej tytuł już w języku polskim "Żywot św. Genowefy, czyli wzór ufności w Bogu", 13 starannie wykonanych, pobudzających wyobraźnię obrazków.
Wedle legendy w Niderlandach żył pewien brabancki książę, cieszący się powszechnym szacunkiem i miłością z powodu wielkich swoich cnót. Miał nie mniej cnotliwą i bogobojną małżonkę. I oboje ci zacni małżonkowie mieli córkę, jedynaczkę, o imieniu Genowefa, którą kochali nad życie. Dziewczynka wykazywała niezwykłą bystrość umysłu i szlachetne serce pełne miłości bliźniego. Gdzie tylko widziała nędzę lub chorobę, spieszyła z pomocą, dzieląc się własnymi sukienkami, udzielając pieniężnego wsparcia z funduszów, jakimi obdarzali ją rodzice na zakup strojów. Rano i wieczorem biegała do chorych. Pewnego razu, ojciec Genowefy znalazł się w niebezpieczeństwie utraty życia, ze wszystkich stron otoczyły go nieprzyjacielskie wojska, a ocalony został dzięki pomocy walecznego hrabiego Zygfryda. Stary książę, powodowany wdzięcznością, po zakończeniu wojny, zaprosił dzielnego rycerza do swojego zamku, a poznawszy go bliżej umiłował go szczerze i dał mu Genowefę za żonę. Ślubu młodej parze udzielił sędziwy i poważny starzec, bogobojny biskup Hidolf, który błogosławiąc młodą parę, niczym prorok Symeon przepowiedział, że ich życie nie będzie usłane różami. Po ślubie młodzi odjechali do zamku Zygfryda, postawionego na wyniosłej skale. Nie dane jednak było małżonkom długo cieszyć się szczęściem. Maurowie z Hiszpanii wkroczyli do Francji. Hrabia Zygfryd został powołany do królewskiego obozu. Zostawszy sama, Genowefa wzywała na zamek wszystkie dziewczęta z okolicznych włości, uczyła je szycia i przędzenia. Podobnie jak w dzieciństwie, nadal była opiekunką ubogich i sierot. Nie było biednego, który by nie doznał od niej pomocy, nie było chorego, któremu by nie przyniosła lekarstwa. Tymczasem rządca zamku, którego hrabia mianował zastępcą pod swoją nieobecność, niejaki Gollo, człowiek przebiegły, umiejący każdego zjednać gładkimi słowy, w kilka dni po oddaleniu się hrabiego, przybrał postać samowładnego pana. A jeśli ktoś nie zaskarbił sobie jego względów, tego krzywdził niemiłosiernie. Początkowo wobec pani zamku okazywał najgłębsze uszanowanie, lecz z czasem ośmielił się wyjawić jej swą miłość, którą ona, wierna swej przysiędze, ze zgrozą i oburzeniem odrzuciła. Zawiedziony w swych nadziejach, gwałtowną namiętność zamienił w zemstę i poprzysiągł jej zgubę. Genowefa, przewidując grożące jej niebezpieczeństwo, napisała do męża list z gorącą prośbą, by oddalił z zamku rządcę. List miał dostarczyć wierny sługa Zygfryda - Drako, lecz gdy Gollo się o tym dowiedział, wpadł do komnaty, w której Genowefa przekazywała Drakowi list, i przeszył wiernego sługę mieczem. Wielkie poruszenie wszczęło się na zamku, służba zbiegła się w komnacie, w której leżała zemdlona hrabina i zbroczony krwią sługa. Rządca wykorzystując sytuację począł rzucać na Genowefę najgorsze potwarze. Po czym wziął list hrabiny, napisał swój własny, w którym przedstawił ją jako wiarołomną. Wysłał go czym prędziej przez umyślnego, a hrabinę wtrącił do więzienia. Genowefa została zamknięta w ciemnym lochu w baszcie zamku. Przez kilka miesięcy trwała uwięziona w kamiennej celi. Nikt nie mógł jej odwiedzać, sam tylko Gollo od czasu do czasu do niej przychodził i namawiał do złamania przysięgi małżeńskiej, lecz ona mu odpowiadała, że woli, by ludzie mieli ją za występną niż by miała rzeczywiście przez zbrodnię ocalić swe życie. Tymczasem jej cierpienia powiększyły się, bowiem w krótkim czasie po wyjeździe męża, okazało się, że zostanie matką. Wkrótce urodziła w więzieniu syna, którego od razu poświęciła i oddała Bogu, wzięła kubek z wodą, polała nią dziecko i chrzcząc w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego nadała mu imię Bolesty, jako że wśród łez i bólu przyszedł na świat. Którejś nocy ktoś zastukał w okienko celi. Okazało się, że była to Berta, córka dozorcy więzienia, którą Genowefa jeszcze do niedawna czule pielęgnowała. Ostrzegła panią, że rządca wydał na nią i na dziecko wyrok śmierci, zapytała też, czy mogłaby jej w jakiś sposób pomóc. Genowefa poprosiła o światło, papier, atrament i pióro. Gdy otrzymała to, o co prosiła, napisała list do męża. W liście tym żegnając się z nim, dowodziła swej niewinności, prosiła by powiadomił o jej losie jej rodziców, by nie zabijał złoczyńcy Golla, poświadczała też, że jego poczciwy sługa Drako w niczym nie zawinił i do końca pozostał najwierniejszym, wzywała by zaopiekował się jego żoną i dziećmi, oraz by nagrodził Bertę, która ten list mu dostarczyła, jako, że ona jedna jedyna jej nie opuściła. Gdy tylko oddała przez okienko list Bercie, otworzyły się drzwi celi i weszli do niej dwaj uzbrojeni pachołkowie. Jeden z nich trzymał zapaloną pochodnię, a drugi odsłonięty miecz. Nakazali kobiecie wziąć dziecko i podążać za nimi. Szli długim ciemnym korytarzem, wydającym się nie mieć końca. Wreszcie dotarli do okutych żelazem drzwi, otworzyli je z trudem i znaleźli się na dworze. Była już późna noc, niebo iskrzyło się miriadami gwiazd. Wokół była ciemna knieja, rosły świerki i ponure jodły. Mężczyzna z mieczem kazał jej oddać dziecię. Genowefa błagała ich, by ocalili życie dziecku, a zabili tylko ją. Na to jeden z pachołków rzekł do drugiego, by darować życie pani, która tyle dobra i im przecież wyświadczyła. Ostatecznie obaj zdecydowali, że oszczędzą życie nie tylko dziecku, ale też hrabinie, a jako potwierdzenie dokonanej zbrodni - na żądanie Golla - zamiast języka pani, przyniosą ucięty język psa. Kobieta miała im jedynie przysiąc, iż nigdy nie opuści puszczy, do której ją przywiedli. Jak postanowili, tak też uczynili. Genowefa z dzieckiem usiadła pod rozłożystą sosną. W wierzchołkach drzew zaczął złowrogo szumieć wiatr, pohukiwały sowy i słychać było w oddali wycie wilków. Genowefa w żarliwej modlitwie oddała się pod opiekę Bogu. Zaczął padać deszcz ze śniegiem i wiać mroźny wiatr od wschodu. Wyptrywała jakiegoś schronienia i owoców zdatnych do spożycia. W końcu udało jej się znaleźć przyjazną i zaciszną dolinę, a w skale nieopdal wejście do niedużej jaskini. Przy skale wytryskiwało czyste jak kryształ źródło. Genowefa ukękła i jęła prosić Boga o pomoc. Gdy tak trwała na modlitwie, zaszeleściły zeschnięte gałązki i liście zaściełające ziemię, a przed otworem jaskimi stanęła dorodna łania. Z początku przyglądała się kobiecie i jej dziecku uważnie, aż w końcu do nich podeszła i poczęła ich obwąchiwać. A kiedy Genowefa podała jej pęk suchej trawy, łania nie uciekła, lecz zjadła trawę i pozwoliła się wydoić. Mlekiem łani matka nakarmiła dziecię i sama się nim również pożywiła. Okazało się, że owa jaskinia była legowiskiem zwierzęcia, które ocaliło życie obojgu. Z mchu kobieta wyszykowała posłanie sobie i dziecięciu, gałęzią jodły zasłoniła wejście do jaskini, by ochronić się od wiatru, a łania swoim oddechem ogrzewała jaskinię. Z dwóch patyków Genowefa związała krzyż, przed którym się kilka razy dziennie modliła. Wierna łania, która jej odtąd już nie opuszczała, leżała u nóg swojej pani. I tak mijały lata, zimy, wiosny i jesienie. Chłopczyk, rósł, żywiąc się ziołami, korzonkami, mlekiem i wodą, zaczął też wypowiadać pierwsze słowa, w tym po raz pierwszy powiedział "Mama". Siedem lat żyli w tej przepastnej kniei, aż w końcu Genowefa poważnie zachorowała. Szykując się do odejścia z tego świata, opowiedziała synkwoi całą ich historię, pouczyła go, że gdy ona umrze, on będzie musiał iść trzy dni i trzy noce, aż wyjdzie z puszczy na wielką równinę, na której będzie stał zamek jego ojca. Oddała mu swój pierscień, który posłuży jako potwierdzenie tego, że chłopak jest synem jej i Zygfryda. Gdy matka tak leżała nieprzytomna, chłopiec prosił Boga, by przywrócił ją do życia...
Genowefa miała wiele do stracenia i czasu coraz mniej. Zdecydowała się kupić dokumenty od tego mężczyzny poleconego jej przez sąsiadów. Lista do wywózki była pewna, imiona, nazwiska, daty urodzenia, ucieczka na własnych dokumentach nie wchodziła w rachubę, a schwytanie na podróży na nieswoich dokumentach wydawało się mniej prawdopodobne, choć nie pozbawione niebezpieczeństwa.
W międzyczasie nadeszły wieści do domu w Adamowcach, nie do Gieni i jej dzieci, lecz do Łucji, która jeszcze z nimi mieszkała. Łucja miała jedynego syna, mąż był słabego zdrowia i zmarł dość dawno. Syn Łucji został, jak wszyscy mężczyźni z okolicy, wysłany do wojska, i gdy jechał pociągiem, drewniana piętrowa prycza, na której na górze spał towarzysz podróży załamała się tak niefortunnie, że śpiący na niej żołnierz runął wraz z deskami na nieszczęśnika, przygniatając go śmiertelnie. Nie wiadomo kto był posłańcem tej złej nowiny, ale Florcia zapamiętała, że Łucja płakała nieustannie, dniami i nocami, tygodniami, a dziewczynka razem z nią.
Nie można już było dłużej zwlekać. Umowa repatriacyjna podpisana przez polskie władze z władzami ZSRR w lipcu 1945, gwarantowała osobom deklarującym narodowość polską, po spełnieniu określonych formalności, możliwość wyjazdu do Polski jeszcze w 1946 roku.
Konia, który bał się pociągów, zabrali sowieci jeszcze w lipcu 1944 r., w zamian zostawili wychudzoną szkapę. Trzeba ją było oddać sąsiadom. Ale krówkę koniecznie należało zabrać ze sobą. Genowefa pamiętała, by pokroić i zaszuszyć chleb, który w postaci sucharów na pewno przyda się w drodze. Ubrania, posrebrzany krucyfiks na wszelki wypadek ukryty w worku z mąką, obraz przedstawiający żywot świetej Genowefy, kupiony w Wilnie przez dziadka Ksawerego, gdy Gienia będąc dzieckiem nieszczęśliwie spałda z drabiny i tak fatalnie uderzyła głową w ziemię, że groziła jej trwała utrata wzroku. Ksawery załatwiając sprawy w Wilnie, nabył przy okazji obraz, który niczym współczesny komiks prezentował historię życia patronki dziecka, przywracającej wzrok niewidomym, i dziewczynka po pewnym czasie wzrok rzeczywiście odzyskała. Poplamiony, oprawiony wisi na ścianie do dziś, z napisem w prawym dolnym roku - "Dozwoleno Cenzuroju, gorod Warszawa, 26 Apriela 1893 god", i nieco wyżej tytuł już w języku polskim "Żywot św. Genowefy, czyli wzór ufności w Bogu", 13 starannie wykonanych, pobudzających wyobraźnię obrazków.
Wedle legendy w Niderlandach żył pewien brabancki książę, cieszący się powszechnym szacunkiem i miłością z powodu wielkich swoich cnót. Miał nie mniej cnotliwą i bogobojną małżonkę. I oboje ci zacni małżonkowie mieli córkę, jedynaczkę, o imieniu Genowefa, którą kochali nad życie. Dziewczynka wykazywała niezwykłą bystrość umysłu i szlachetne serce pełne miłości bliźniego. Gdzie tylko widziała nędzę lub chorobę, spieszyła z pomocą, dzieląc się własnymi sukienkami, udzielając pieniężnego wsparcia z funduszów, jakimi obdarzali ją rodzice na zakup strojów. Rano i wieczorem biegała do chorych. Pewnego razu, ojciec Genowefy znalazł się w niebezpieczeństwie utraty życia, ze wszystkich stron otoczyły go nieprzyjacielskie wojska, a ocalony został dzięki pomocy walecznego hrabiego Zygfryda. Stary książę, powodowany wdzięcznością, po zakończeniu wojny, zaprosił dzielnego rycerza do swojego zamku, a poznawszy go bliżej umiłował go szczerze i dał mu Genowefę za żonę. Ślubu młodej parze udzielił sędziwy i poważny starzec, bogobojny biskup Hidolf, który błogosławiąc młodą parę, niczym prorok Symeon przepowiedział, że ich życie nie będzie usłane różami. Po ślubie młodzi odjechali do zamku Zygfryda, postawionego na wyniosłej skale. Nie dane jednak było małżonkom długo cieszyć się szczęściem. Maurowie z Hiszpanii wkroczyli do Francji. Hrabia Zygfryd został powołany do królewskiego obozu. Zostawszy sama, Genowefa wzywała na zamek wszystkie dziewczęta z okolicznych włości, uczyła je szycia i przędzenia. Podobnie jak w dzieciństwie, nadal była opiekunką ubogich i sierot. Nie było biednego, który by nie doznał od niej pomocy, nie było chorego, któremu by nie przyniosła lekarstwa. Tymczasem rządca zamku, którego hrabia mianował zastępcą pod swoją nieobecność, niejaki Gollo, człowiek przebiegły, umiejący każdego zjednać gładkimi słowy, w kilka dni po oddaleniu się hrabiego, przybrał postać samowładnego pana. A jeśli ktoś nie zaskarbił sobie jego względów, tego krzywdził niemiłosiernie. Początkowo wobec pani zamku okazywał najgłębsze uszanowanie, lecz z czasem ośmielił się wyjawić jej swą miłość, którą ona, wierna swej przysiędze, ze zgrozą i oburzeniem odrzuciła. Zawiedziony w swych nadziejach, gwałtowną namiętność zamienił w zemstę i poprzysiągł jej zgubę. Genowefa, przewidując grożące jej niebezpieczeństwo, napisała do męża list z gorącą prośbą, by oddalił z zamku rządcę. List miał dostarczyć wierny sługa Zygfryda - Drako, lecz gdy Gollo się o tym dowiedział, wpadł do komnaty, w której Genowefa przekazywała Drakowi list, i przeszył wiernego sługę mieczem. Wielkie poruszenie wszczęło się na zamku, służba zbiegła się w komnacie, w której leżała zemdlona hrabina i zbroczony krwią sługa. Rządca wykorzystując sytuację począł rzucać na Genowefę najgorsze potwarze. Po czym wziął list hrabiny, napisał swój własny, w którym przedstawił ją jako wiarołomną. Wysłał go czym prędziej przez umyślnego, a hrabinę wtrącił do więzienia. Genowefa została zamknięta w ciemnym lochu w baszcie zamku. Przez kilka miesięcy trwała uwięziona w kamiennej celi. Nikt nie mógł jej odwiedzać, sam tylko Gollo od czasu do czasu do niej przychodził i namawiał do złamania przysięgi małżeńskiej, lecz ona mu odpowiadała, że woli, by ludzie mieli ją za występną niż by miała rzeczywiście przez zbrodnię ocalić swe życie. Tymczasem jej cierpienia powiększyły się, bowiem w krótkim czasie po wyjeździe męża, okazało się, że zostanie matką. Wkrótce urodziła w więzieniu syna, którego od razu poświęciła i oddała Bogu, wzięła kubek z wodą, polała nią dziecko i chrzcząc w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego nadała mu imię Bolesty, jako że wśród łez i bólu przyszedł na świat. Którejś nocy ktoś zastukał w okienko celi. Okazało się, że była to Berta, córka dozorcy więzienia, którą Genowefa jeszcze do niedawna czule pielęgnowała. Ostrzegła panią, że rządca wydał na nią i na dziecko wyrok śmierci, zapytała też, czy mogłaby jej w jakiś sposób pomóc. Genowefa poprosiła o światło, papier, atrament i pióro. Gdy otrzymała to, o co prosiła, napisała list do męża. W liście tym żegnając się z nim, dowodziła swej niewinności, prosiła by powiadomił o jej losie jej rodziców, by nie zabijał złoczyńcy Golla, poświadczała też, że jego poczciwy sługa Drako w niczym nie zawinił i do końca pozostał najwierniejszym, wzywała by zaopiekował się jego żoną i dziećmi, oraz by nagrodził Bertę, która ten list mu dostarczyła, jako, że ona jedna jedyna jej nie opuściła. Gdy tylko oddała przez okienko list Bercie, otworzyły się drzwi celi i weszli do niej dwaj uzbrojeni pachołkowie. Jeden z nich trzymał zapaloną pochodnię, a drugi odsłonięty miecz. Nakazali kobiecie wziąć dziecko i podążać za nimi. Szli długim ciemnym korytarzem, wydającym się nie mieć końca. Wreszcie dotarli do okutych żelazem drzwi, otworzyli je z trudem i znaleźli się na dworze. Była już późna noc, niebo iskrzyło się miriadami gwiazd. Wokół była ciemna knieja, rosły świerki i ponure jodły. Mężczyzna z mieczem kazał jej oddać dziecię. Genowefa błagała ich, by ocalili życie dziecku, a zabili tylko ją. Na to jeden z pachołków rzekł do drugiego, by darować życie pani, która tyle dobra i im przecież wyświadczyła. Ostatecznie obaj zdecydowali, że oszczędzą życie nie tylko dziecku, ale też hrabinie, a jako potwierdzenie dokonanej zbrodni - na żądanie Golla - zamiast języka pani, przyniosą ucięty język psa. Kobieta miała im jedynie przysiąc, iż nigdy nie opuści puszczy, do której ją przywiedli. Jak postanowili, tak też uczynili. Genowefa z dzieckiem usiadła pod rozłożystą sosną. W wierzchołkach drzew zaczął złowrogo szumieć wiatr, pohukiwały sowy i słychać było w oddali wycie wilków. Genowefa w żarliwej modlitwie oddała się pod opiekę Bogu. Zaczął padać deszcz ze śniegiem i wiać mroźny wiatr od wschodu. Wyptrywała jakiegoś schronienia i owoców zdatnych do spożycia. W końcu udało jej się znaleźć przyjazną i zaciszną dolinę, a w skale nieopdal wejście do niedużej jaskini. Przy skale wytryskiwało czyste jak kryształ źródło. Genowefa ukękła i jęła prosić Boga o pomoc. Gdy tak trwała na modlitwie, zaszeleściły zeschnięte gałązki i liście zaściełające ziemię, a przed otworem jaskimi stanęła dorodna łania. Z początku przyglądała się kobiecie i jej dziecku uważnie, aż w końcu do nich podeszła i poczęła ich obwąchiwać. A kiedy Genowefa podała jej pęk suchej trawy, łania nie uciekła, lecz zjadła trawę i pozwoliła się wydoić. Mlekiem łani matka nakarmiła dziecię i sama się nim również pożywiła. Okazało się, że owa jaskinia była legowiskiem zwierzęcia, które ocaliło życie obojgu. Z mchu kobieta wyszykowała posłanie sobie i dziecięciu, gałęzią jodły zasłoniła wejście do jaskini, by ochronić się od wiatru, a łania swoim oddechem ogrzewała jaskinię. Z dwóch patyków Genowefa związała krzyż, przed którym się kilka razy dziennie modliła. Wierna łania, która jej odtąd już nie opuszczała, leżała u nóg swojej pani. I tak mijały lata, zimy, wiosny i jesienie. Chłopczyk, rósł, żywiąc się ziołami, korzonkami, mlekiem i wodą, zaczął też wypowiadać pierwsze słowa, w tym po raz pierwszy powiedział "Mama". Siedem lat żyli w tej przepastnej kniei, aż w końcu Genowefa poważnie zachorowała. Szykując się do odejścia z tego świata, opowiedziała synkwoi całą ich historię, pouczyła go, że gdy ona umrze, on będzie musiał iść trzy dni i trzy noce, aż wyjdzie z puszczy na wielką równinę, na której będzie stał zamek jego ojca. Oddała mu swój pierscień, który posłuży jako potwierdzenie tego, że chłopak jest synem jej i Zygfryda. Gdy matka tak leżała nieprzytomna, chłopiec prosił Boga, by przywrócił ją do życia...
poniedziałek, 12 sierpnia 2024
Błyski - część 21
Front, który się przetoczył przez okolice Adamowców, pozostawił kilka rodzin bez dachu nad głową. Mieszkańcom Adamowców życie ocaliły wspomniane ziemianki przy wzgórzu cmentarnym, ale spłonęło kilka domów, w tym co najmniej jeden w Adamowcach, i jak zwykle, przy oakzji każdej wojny, płonęły pobliskie Murzy leżące na szlaku, którym ciągnęły różnorakie armie. W Adamwocach spłonął dom Łucji. Jej syn, tak jak wszyscy mężczyźni ze wsi w wieku poborowym, otrzymał wezwanie do wojska, i pojechał na wschód, a Łucja trafiła do domu Genowefy i Floriana. Miejsca w nim było wystarczająco dużo, by dać też schronienie pogorzelcom z Murz - dwóm dorosłym już siostrom, z których jedna wyciągnęła z pogorzeliska maszynę do szycia, a że była krawcową, to uczyniła z niej użytek i szyła ubrania na sprzedaż. Dzięki niej Florcia dostała swoją pierwszą pluszową lalkę, uszytą na tejże maszynie.
Gdy mężczyźni wyruszyli na wschód, we wsi pojawił się tajemniczy Serafin z żoną i dziećmi. Mieszkańcy Adamowców nazywali go szalonym Serafinem, ponieważ gdy zapadał zmierzch, okrywał się białym prześcieradłem, brał w dłoń świecę i w takim przebraniu biegał po wsi. Nie wszyscy mieszkańcy uwierzyli w jego szaleństwo, wielu odnosiło się doń podjerzliwie, widywano go bowiem nie tylko biegającego drogą, po ogrodach, sadach, łąkach i polach, ale też wystajacego pod otwartymi oknami i nasłuchującego, o czym się w domach wieczorami rozmawia. Na tych terenach zainstalowała się już władza sowiecka. Takich Serafinów rozrzuconych po różnych miejscowościach, zajętych przez Armię Czerwoną, były już zapewne setki, jeśli nie tysiące. We wsi zaczęły też znikać między innymi kury. Gdy któregoś razu w rozmowie z Serafinem Genowefa złościła się na kradzież kury z ich podwórka, Serafin tylko spokojnie słuchał i w końcu powiedział:
- Jeśli ktoś wziął i zjadł, to niech mu będzie tylko na zdrowie.
Władza sowiecka dość prędko przeszła do wprowadzania swoich porządków. Adamowce zaczął nawiedzać priedsedatiel tworzących się kołchozów. Bardziej przypominał komisarza NKWD, w skórzanym płaszczu, z pistoletem zatkniętym za pas, w charakterystycznej czapce enkawudzisty. Nachodził mieszkańców w domach i nakazł przepisywać się na wszelkie narodowości - litewską, białoruską, żydowską, tatarską, rosyjską, byle nie polską. Początkowo zachęcał, z czasem stawał się coraz bardziej stanowczy, aż w końcu w sposób otwarty zaczął grozić. W czasie jednej z takich wizyt, gdy zrobiło się już ciemno, wpadł do domu Genowefy. Dzieci szykowały się do snu. W kuchni krzątała się jeszcze Gienia. Nie pukając, otworzył drzwi, wpadł jak do siebie do domu, zawsze w tej samej sprawie. Był już natarczywy i agresywny. Gdy spotkał się z kolejną odmową ze strony Genowefy, wyjął zza skórzanego pasa pistolet, zamachnął się nim i wykrzyknął:
- Ty polackaja morda, ja tiebia ubiju!
Zachowania dziecięce są częstokroć nieprzewidywalne. To mógł być rok 1945, a może już 1946, Florcia mogła mieć 5, a może już 6 lat. Wystraszona, gdy zobaczyła jak ten wielki meżczyzna z pistoletem w dłoni zamachnął się na mamę, wybiegła w te pędy z łóżeczka, ominęła odzianą w skórę złowrogą postać, przylgnęła mocno do mamy, objęła ją z całych sił za nogi, zalała się łzami i wykrzyknęła w odpowiedzi:
- Nie dam mamy!
Wściekły priedsediatiel tylko zaklął siarczyście, i dosłownie wybiegł w domu, trzaskając drzwiami tak mocno, że o mały włosy nie wypadły razem z futryną.
Ale myliłby się ten, kto by sądził, że najścia się skończyły. Genowefa, nie chcąc się przepisywać na inną narodowość, w tych dniach, kiedy ów funkcjonariusz sowieckiego systemu nawiedzał Adamwoce, uciekała z domu. Nocowała na cmentarzu, w stogach siana, pod które nad ranem podchodziła woda z rzeki. Pamiątką po tych nocach stały się bóle reaumatyczne, a z czasem choroby układu krążenia, kilkadziesiąt lat później jeden udar, drugi udar, częsciowy paraliż, aż w końcu przedwczesna śmierć. Ale teraz powstawało wrażenie, że pętla wokół rodziny zaciska się coraz silniej, że tu jednak Polski już nie będzie, aż w końcu czarę goryczy dopełniła wiadomość, jaką przekazały Gieni jakieś dalekie kuzynki, pracujące w miejscowej administracji, że ona i jej dzieci znajdują się na liście osób przeznaczonych do wywiezienia w głąb ZSRR. A przyczyną tego miał być donos, że Florian ubrany w garnitur i kapelusz, wraz z rodziną, jeździł bryczką na niedzielne msze do kościoła. To wystarczyło, by być wywiezionym w nieznane. Trzeba już było zacząć działać konkretnie, nocne ucieczki na cmentarz, nocowanie na polach, nie mogły być rozwiązaniem.
Gdy mężczyźni wyruszyli na wschód, we wsi pojawił się tajemniczy Serafin z żoną i dziećmi. Mieszkańcy Adamowców nazywali go szalonym Serafinem, ponieważ gdy zapadał zmierzch, okrywał się białym prześcieradłem, brał w dłoń świecę i w takim przebraniu biegał po wsi. Nie wszyscy mieszkańcy uwierzyli w jego szaleństwo, wielu odnosiło się doń podjerzliwie, widywano go bowiem nie tylko biegającego drogą, po ogrodach, sadach, łąkach i polach, ale też wystajacego pod otwartymi oknami i nasłuchującego, o czym się w domach wieczorami rozmawia. Na tych terenach zainstalowała się już władza sowiecka. Takich Serafinów rozrzuconych po różnych miejscowościach, zajętych przez Armię Czerwoną, były już zapewne setki, jeśli nie tysiące. We wsi zaczęły też znikać między innymi kury. Gdy któregoś razu w rozmowie z Serafinem Genowefa złościła się na kradzież kury z ich podwórka, Serafin tylko spokojnie słuchał i w końcu powiedział:
- Jeśli ktoś wziął i zjadł, to niech mu będzie tylko na zdrowie.
Władza sowiecka dość prędko przeszła do wprowadzania swoich porządków. Adamowce zaczął nawiedzać priedsedatiel tworzących się kołchozów. Bardziej przypominał komisarza NKWD, w skórzanym płaszczu, z pistoletem zatkniętym za pas, w charakterystycznej czapce enkawudzisty. Nachodził mieszkańców w domach i nakazł przepisywać się na wszelkie narodowości - litewską, białoruską, żydowską, tatarską, rosyjską, byle nie polską. Początkowo zachęcał, z czasem stawał się coraz bardziej stanowczy, aż w końcu w sposób otwarty zaczął grozić. W czasie jednej z takich wizyt, gdy zrobiło się już ciemno, wpadł do domu Genowefy. Dzieci szykowały się do snu. W kuchni krzątała się jeszcze Gienia. Nie pukając, otworzył drzwi, wpadł jak do siebie do domu, zawsze w tej samej sprawie. Był już natarczywy i agresywny. Gdy spotkał się z kolejną odmową ze strony Genowefy, wyjął zza skórzanego pasa pistolet, zamachnął się nim i wykrzyknął:
- Ty polackaja morda, ja tiebia ubiju!
Zachowania dziecięce są częstokroć nieprzewidywalne. To mógł być rok 1945, a może już 1946, Florcia mogła mieć 5, a może już 6 lat. Wystraszona, gdy zobaczyła jak ten wielki meżczyzna z pistoletem w dłoni zamachnął się na mamę, wybiegła w te pędy z łóżeczka, ominęła odzianą w skórę złowrogą postać, przylgnęła mocno do mamy, objęła ją z całych sił za nogi, zalała się łzami i wykrzyknęła w odpowiedzi:
- Nie dam mamy!
Wściekły priedsediatiel tylko zaklął siarczyście, i dosłownie wybiegł w domu, trzaskając drzwiami tak mocno, że o mały włosy nie wypadły razem z futryną.
Ale myliłby się ten, kto by sądził, że najścia się skończyły. Genowefa, nie chcąc się przepisywać na inną narodowość, w tych dniach, kiedy ów funkcjonariusz sowieckiego systemu nawiedzał Adamwoce, uciekała z domu. Nocowała na cmentarzu, w stogach siana, pod które nad ranem podchodziła woda z rzeki. Pamiątką po tych nocach stały się bóle reaumatyczne, a z czasem choroby układu krążenia, kilkadziesiąt lat później jeden udar, drugi udar, częsciowy paraliż, aż w końcu przedwczesna śmierć. Ale teraz powstawało wrażenie, że pętla wokół rodziny zaciska się coraz silniej, że tu jednak Polski już nie będzie, aż w końcu czarę goryczy dopełniła wiadomość, jaką przekazały Gieni jakieś dalekie kuzynki, pracujące w miejscowej administracji, że ona i jej dzieci znajdują się na liście osób przeznaczonych do wywiezienia w głąb ZSRR. A przyczyną tego miał być donos, że Florian ubrany w garnitur i kapelusz, wraz z rodziną, jeździł bryczką na niedzielne msze do kościoła. To wystarczyło, by być wywiezionym w nieznane. Trzeba już było zacząć działać konkretnie, nocne ucieczki na cmentarz, nocowanie na polach, nie mogły być rozwiązaniem.
sobota, 10 sierpnia 2024
Błyski - część 20
Jeszcze był czas, by się sobą nacieszyć. Prace polowe, od czasu do czasu zlecenia na prace ciesielskie, niedzielne wspólne wyprawy do kościoła w Udziale, skromną bryczką, Florian w garniturze i kapeluszu, Genowefa w odświętnej sukience. I ulubiony koń Floriana, na co dzień łagodny jak baranek, choć miał jedną słabość, a mianowicie bał się pociągów, i przed przejazdem kolejowym, zawsze, gdy nadjeżdżała lokomotywa, narowił się, stawał dęba, i tylko Florian był w stanie nad nim zapanować. I jeszcze mała Florcia stała się przyczyną poruszenia we wsi, gdy niewinnie zaginęła, zasypiając pod łóżkiem, pod którym się ukryła, gdy z jakiegoś powodu obraziła się na tatę. Całe Adamowce postawiła wówczas na nogi. Kto żyw, wyruszył na łąki, na pola, do lasu, by szukać dziecka, a dopiero interwnecja psiaka, szczekającego w stronę łóżka, co i rusz zaglądajacego pod nie i odskakującego, uświadomiła poszukującym, że dziewczynka jakby nigdy nic, spokojnie sobie pod nim śpi. O tym wszystkim, co złe w owym czasie, dzieci dowiedziały się, gdy były już na tyle dojrzałe, że Genowefa mogła pewne historie przemycić w opowieściach snutych już z dala od Adamowców.
Tymczasem zbliżał się front. Na początku lipca 1944 roku oddziały Armii Czerwonej wkroczyły do Głębokiego. Gdy walki toczyły się w okolicach Adamowców, ich mieszkańcy skryli się w zawczasu przygotowanych ziemiankach przylegających do cmentarnego wzgórza. Kule, pociski, świstały nad ich głowami, ale żadna nie ugodziła ukrywających się.
Wraz z przejsćiem frontu nastały nowe porządki. Mężczyźni, których nowe władze, postrzegały jako obywateli ZSRR, otrzymali powłanie do wojska. Nadszedł więc czas rozstania. Florcia zapamiętała na całe życie, choć miała wówczas zaledwie 4 lata, scenę pożegnania z tatą. Na peronie stacji kolejowej wtuliła się mocno w koszulę Floriana, która stała się mokra od łez dziecka. Ojciec wsiadając do pociągu, odwrócił głowę, by ukryć swoje łzy. Ale nie wytrzymał długo, musiał się wychylić, by ostatni raz spojrzeć na Genowefę, Florcię i Oswaldka. I pociąg odjechał na wschód.
Z czasem dowiedzieli się, że Florian i Jan trafili do miejscowości Gorochowieckije Łagieria, w głębi Rosji. Wysłano tam mężczyz z okolic Głęobkiego, Postaw, Brasławia. O tym, co się w owych Łagieriach działo, rodzina dowiedziała się dopiero po wojnie, od pana Pietuszko z okolic Brasławia, który zaprzyjaźnił się z Florianem i Janem. Mężczyźni, po dotarciu na miejsce, otrzymali co prawda polskie mundury, ale szkolili ich rosyjscy oficerowie. W sowieckim duchu, dowództwo przyjęło, że przybyli są plastyczną masą, którą można dowolnie kształtować, i lepić z niej sowieckiego człowieka. Te ich wyobrażenia spotkały się jednakże od samego początku ze zdecydowanym oporem. Twórcy nowego człowieka, jego formowanie rozpoczęli od wydania zakazu porannej modlitwy. Zabronili przyszłym żołnierzom wykonywania pieśni "Kiedy ranne wstają zorze". Gdy mężczyźni w odpowiedzi na to posunięcie odmówili wychodzenia na poranny apel, jeden z rozhisteryzowanych sowieckich politruków, rozwścieczony, purpurowy ze złości, zaczął biegać po obozie z pistoletem, wymachiwać nim i krzyczeć, że miateżników ubijet! Nie wywarło to jednak na zdeterminowanych Litwinach - tak ich umownie nazwijmy - najmniejszego wrażenia. Nie było wyjścia, w obawie przed poważniejszym buntem, naczalstwo musiało ustąpić, przywrócono możliwość porannej modlitwy i śpiewania Rannych zórz.
Tymczasem zbliżał się front. Na początku lipca 1944 roku oddziały Armii Czerwonej wkroczyły do Głębokiego. Gdy walki toczyły się w okolicach Adamowców, ich mieszkańcy skryli się w zawczasu przygotowanych ziemiankach przylegających do cmentarnego wzgórza. Kule, pociski, świstały nad ich głowami, ale żadna nie ugodziła ukrywających się.
Wraz z przejsćiem frontu nastały nowe porządki. Mężczyźni, których nowe władze, postrzegały jako obywateli ZSRR, otrzymali powłanie do wojska. Nadszedł więc czas rozstania. Florcia zapamiętała na całe życie, choć miała wówczas zaledwie 4 lata, scenę pożegnania z tatą. Na peronie stacji kolejowej wtuliła się mocno w koszulę Floriana, która stała się mokra od łez dziecka. Ojciec wsiadając do pociągu, odwrócił głowę, by ukryć swoje łzy. Ale nie wytrzymał długo, musiał się wychylić, by ostatni raz spojrzeć na Genowefę, Florcię i Oswaldka. I pociąg odjechał na wschód.
Z czasem dowiedzieli się, że Florian i Jan trafili do miejscowości Gorochowieckije Łagieria, w głębi Rosji. Wysłano tam mężczyz z okolic Głęobkiego, Postaw, Brasławia. O tym, co się w owych Łagieriach działo, rodzina dowiedziała się dopiero po wojnie, od pana Pietuszko z okolic Brasławia, który zaprzyjaźnił się z Florianem i Janem. Mężczyźni, po dotarciu na miejsce, otrzymali co prawda polskie mundury, ale szkolili ich rosyjscy oficerowie. W sowieckim duchu, dowództwo przyjęło, że przybyli są plastyczną masą, którą można dowolnie kształtować, i lepić z niej sowieckiego człowieka. Te ich wyobrażenia spotkały się jednakże od samego początku ze zdecydowanym oporem. Twórcy nowego człowieka, jego formowanie rozpoczęli od wydania zakazu porannej modlitwy. Zabronili przyszłym żołnierzom wykonywania pieśni "Kiedy ranne wstają zorze". Gdy mężczyźni w odpowiedzi na to posunięcie odmówili wychodzenia na poranny apel, jeden z rozhisteryzowanych sowieckich politruków, rozwścieczony, purpurowy ze złości, zaczął biegać po obozie z pistoletem, wymachiwać nim i krzyczeć, że miateżników ubijet! Nie wywarło to jednak na zdeterminowanych Litwinach - tak ich umownie nazwijmy - najmniejszego wrażenia. Nie było wyjścia, w obawie przed poważniejszym buntem, naczalstwo musiało ustąpić, przywrócono możliwość porannej modlitwy i śpiewania Rannych zórz.
piątek, 9 sierpnia 2024
Błyski - część 19
Kiedy już była dorosła często śniła sen, który wracał niemal w tej samej postaci, z każdym drobnym szczegółem, nastrojem, barwami. Duże miasto widziane jakby z lotu ptaka, o gęstej zabudowie, osnute dymami, w czarno-szarej tonacji, wyludnione i złowrogie. Schodziła w nim po stopniach schodków z ganku drewnianego domu, wchodziła w te duszne opary, swąd spalenizny, a po chwili zaczynała widzieć wszystko z góry. Sen, który nie przynosił ukojenia, a jedynie niepokój i niezrozumienie. Dopiero z czasem przyjdzie pewne wyjaśnienie.
A tymczasem dziecko rosło, nie mająć świadomości tego wszystkiego, co dzieje się gdzieś dalej. Kochający rodzice, opiekuńczy braciszek, cisza, spokój niewielkiej wsi, łagodnie zmieniające się pory roku. Gdy miała już kilka latem, najlepszymi towarzyszami zabaw okazały się być kurczaczki, małe gąski i kaczuszki. Można je było wpakować do pozostawionego w kuchni przez mamę durszlaka i nosić po podwórku, ale najlepiej było z nim pójść nad niewielki staw, tuż przy wzgórzu, na którym rozłożył się wiekowy już cmentarz. Te żywe zwierzątka, zastępujące bez wątpienia pluszowe zabawki, pilnowały się dziewczynki, jak swojej mamy, a obecność nawet tak niewielkiego człowieka gwarantowała im bezpieczeństwo i ochronę przed krążącaymi nad wsią i polami jastrzębiami, myszołowami czy kaniami. Gdy w końcu mama zauważyła, że znika durszlak i do jakich celów jest używany, zaczęła go zawieszać na na kołku nieco wyżej, by dziecko nie mogło doń sięgnąć, ale że dziecięcia pomysłowość nie zna granic, a w kuchni czy w izbie obok stał stołek, to dziewczynka dostawiała go sobie do ściany, stawała na nim na palcach, i z trudem, ale dosięgła tego tak niezbędnego jej narzędzia. I durszlak znowu mógł służyć celom, do których co prawda nie został stworzony, ale pasował idealnie. I ponownie można było włożyć doń choć część kurczaczków, gąsek, kaczuszek, i udać się z tym całym towarzystwem nad staw. Zabawa przednia.
Oswaldek był ulubieńcem Miśka, rudego pieska, który z daleka wyglądał jak lisek, i którego sąsiedzi Szpaków częstokroć z lisem mylili, gdy biegał gdzieś po polach za chłopakiem. To był duet nierozłączny. Niestety, którejś zimy, Misiek nie zdążył uciec do domu przed wilkami. Na polu pozostały po nim jedynie łapy i rudy ogon. Rozpacz w domu była wielka.
Jesienne i zimowe wieczory w Adamowcach nie były w żaden sposób monotonne. W domu Genowefy i Floriana stała maszyna do gręplowania wełny. Schodziła się zatem u nich, w jakiś sposób - zapewne na raty, cała wieś, zwłaszcza ta część kobieca. Przy rozplątywaniu i czyszczeniu włókien, kobiety snuły iście micekiwiczowskie ballady i romanse. O pobliskim jeziorze, w którym pewnej zimy miał zatonąć cały orszak weselny. Pod saniami załamał się lód, gdy weselnicy zapragnęli skrócić drogę z kościoła do wsi. A nocami wydobywał się z głębi wody dźwięk dzwonków przy końskich uprzężach. Z kolei przy drodze tuż za wsią, na skraju lasu, o zmierzchu, wracający z miasteczka czy sąsiednich wsi słyszeli wyraźnie płacz dziecka. Trzeba było dopiero sprowadzić księdza, by temu jakoś zaradzić. Ksiądz przybył, stanął z kropidłem, odmówił modlitwę, pokropił miejsce, w którym płacz słyszano, i wypowiedział słowa:
- Jak pan, niech będzie Jan. Jak panna, niech będzie Anna.
I od tej pory płacz ustał. A to o ognikach snujących się na bagnach, a więc na pewno o duszach, co potrzebowały modlitwy.
Za wsią, między kilkoma pagórkami, rozpościerały się bagna. One również były doskonałym miejscem do dziecięcych eskapad. Mała Florcia skacząc z kępki turzycy na drugą kępkę, bała się, by jej stopa nie ześlizgnęła się do rudawej wody, jako żywo przypominającej ludzką krew. Dorośli opowiadali o kurhanie, w którym spoczywali napoleońscy żołnierze. Od czasu do czasu ktoś w czasie prac polowych wyorywał z ziemi szczątki oręża. Dziewczynce wydawało się zatem, ża jak jej stopa osunie się do wody, to umoczy ją w ludzkiej krwi, a jeszcze nie daj Boże, niewidzialna ręka pochwyci ją i wciągnie do bagna.
Najmilsze były dziecku spacery z mamą. Zwłaszcza wtedy, gdy mogły przejść obok wielkiego kamienia na skraju wsi, co to rozłożył się na łące tuż przy piaszczystej. Za każdym razem, gdy trzymając mamę za rękę, zbliżała się do głazu, widziała siedzące na nim dziecko, z jasną dłuższą czupryną, w błękitnej sukience, które przyglądało się małej Florci z zaciekawieniem. Gdy zrónywały się z kamieniem, dziecko znikało, ale tylko na chwilę, bo gdy kamień już minęły, ono znowu już na nim siedziało. Florcia odwracała głowę, przyglądała mu się, a ono wodziło za nią łagodnym, przyjaznym spojrzeniem, bez słów. Nie towarzyszył tym spotkaniom nigdy lęk, i nie było to zdarzenie jednokrotne, kilkukrotnie, ale niezliczoną ilość razy się powtarzające.
Mimo czasu wojny, było to dzieciństwo dobre, pełne domowego pokoju, rodzinnej miłości, zwyczajnych dziecięcych zabaw, jeszcze przeważnie spokojnych dni i nocy, upływających wolno i spokojnie.
A tymczasem dziecko rosło, nie mająć świadomości tego wszystkiego, co dzieje się gdzieś dalej. Kochający rodzice, opiekuńczy braciszek, cisza, spokój niewielkiej wsi, łagodnie zmieniające się pory roku. Gdy miała już kilka latem, najlepszymi towarzyszami zabaw okazały się być kurczaczki, małe gąski i kaczuszki. Można je było wpakować do pozostawionego w kuchni przez mamę durszlaka i nosić po podwórku, ale najlepiej było z nim pójść nad niewielki staw, tuż przy wzgórzu, na którym rozłożył się wiekowy już cmentarz. Te żywe zwierzątka, zastępujące bez wątpienia pluszowe zabawki, pilnowały się dziewczynki, jak swojej mamy, a obecność nawet tak niewielkiego człowieka gwarantowała im bezpieczeństwo i ochronę przed krążącaymi nad wsią i polami jastrzębiami, myszołowami czy kaniami. Gdy w końcu mama zauważyła, że znika durszlak i do jakich celów jest używany, zaczęła go zawieszać na na kołku nieco wyżej, by dziecko nie mogło doń sięgnąć, ale że dziecięcia pomysłowość nie zna granic, a w kuchni czy w izbie obok stał stołek, to dziewczynka dostawiała go sobie do ściany, stawała na nim na palcach, i z trudem, ale dosięgła tego tak niezbędnego jej narzędzia. I durszlak znowu mógł służyć celom, do których co prawda nie został stworzony, ale pasował idealnie. I ponownie można było włożyć doń choć część kurczaczków, gąsek, kaczuszek, i udać się z tym całym towarzystwem nad staw. Zabawa przednia.
Oswaldek był ulubieńcem Miśka, rudego pieska, który z daleka wyglądał jak lisek, i którego sąsiedzi Szpaków częstokroć z lisem mylili, gdy biegał gdzieś po polach za chłopakiem. To był duet nierozłączny. Niestety, którejś zimy, Misiek nie zdążył uciec do domu przed wilkami. Na polu pozostały po nim jedynie łapy i rudy ogon. Rozpacz w domu była wielka.
Jesienne i zimowe wieczory w Adamowcach nie były w żaden sposób monotonne. W domu Genowefy i Floriana stała maszyna do gręplowania wełny. Schodziła się zatem u nich, w jakiś sposób - zapewne na raty, cała wieś, zwłaszcza ta część kobieca. Przy rozplątywaniu i czyszczeniu włókien, kobiety snuły iście micekiwiczowskie ballady i romanse. O pobliskim jeziorze, w którym pewnej zimy miał zatonąć cały orszak weselny. Pod saniami załamał się lód, gdy weselnicy zapragnęli skrócić drogę z kościoła do wsi. A nocami wydobywał się z głębi wody dźwięk dzwonków przy końskich uprzężach. Z kolei przy drodze tuż za wsią, na skraju lasu, o zmierzchu, wracający z miasteczka czy sąsiednich wsi słyszeli wyraźnie płacz dziecka. Trzeba było dopiero sprowadzić księdza, by temu jakoś zaradzić. Ksiądz przybył, stanął z kropidłem, odmówił modlitwę, pokropił miejsce, w którym płacz słyszano, i wypowiedział słowa:
- Jak pan, niech będzie Jan. Jak panna, niech będzie Anna.
I od tej pory płacz ustał. A to o ognikach snujących się na bagnach, a więc na pewno o duszach, co potrzebowały modlitwy.
Za wsią, między kilkoma pagórkami, rozpościerały się bagna. One również były doskonałym miejscem do dziecięcych eskapad. Mała Florcia skacząc z kępki turzycy na drugą kępkę, bała się, by jej stopa nie ześlizgnęła się do rudawej wody, jako żywo przypominającej ludzką krew. Dorośli opowiadali o kurhanie, w którym spoczywali napoleońscy żołnierze. Od czasu do czasu ktoś w czasie prac polowych wyorywał z ziemi szczątki oręża. Dziewczynce wydawało się zatem, ża jak jej stopa osunie się do wody, to umoczy ją w ludzkiej krwi, a jeszcze nie daj Boże, niewidzialna ręka pochwyci ją i wciągnie do bagna.
Najmilsze były dziecku spacery z mamą. Zwłaszcza wtedy, gdy mogły przejść obok wielkiego kamienia na skraju wsi, co to rozłożył się na łące tuż przy piaszczystej. Za każdym razem, gdy trzymając mamę za rękę, zbliżała się do głazu, widziała siedzące na nim dziecko, z jasną dłuższą czupryną, w błękitnej sukience, które przyglądało się małej Florci z zaciekawieniem. Gdy zrónywały się z kamieniem, dziecko znikało, ale tylko na chwilę, bo gdy kamień już minęły, ono znowu już na nim siedziało. Florcia odwracała głowę, przyglądała mu się, a ono wodziło za nią łagodnym, przyjaznym spojrzeniem, bez słów. Nie towarzyszył tym spotkaniom nigdy lęk, i nie było to zdarzenie jednokrotne, kilkukrotnie, ale niezliczoną ilość razy się powtarzające.
Mimo czasu wojny, było to dzieciństwo dobre, pełne domowego pokoju, rodzinnej miłości, zwyczajnych dziecięcych zabaw, jeszcze przeważnie spokojnych dni i nocy, upływających wolno i spokojnie.
poniedziałek, 5 sierpnia 2024
Błyski - część 18
28 września 1939 roku skapitulowała Warszawa. 17 września oddziały sowieckie wkoroczyły do Głębokiego, a wieczorem 18 września zajęły Wilno. Na mocy podpisanego 10 października 1939 roku przez ZSRR i Litwę porozumienia o wzajemnej pomocy Wilno wraz z wąskim pasmem zachodniej części Wileńszczyzny zostały przekazane Litwie. W zamian za to, sowieci uzyskali zgodę na utworzenie trzech swoich baz na Litwie. Pozostałe ziemie województwa wileńskiego znalazły się natomiast w granicach ZSRR. 2 listopada 1939 roku Głębokie włączono w skład Białoruskiej Socjalistycznej Repulbiki Radzieckiej. Ten stan rzeczy trwał jedynie do 15 czerwca 1940 roku, kiedy to oddziały Armii Czerwonej ponownie wktoczyły do Wilna i zajęły już całą Litwę.
Gdy wokół rozgrywała się wielka historia, w Adamwocach, dnia 31 stycznia 1940 r. (wedle dokumentów miało to miejsce dnia 30 stycznia) w domu Genowefy i Floriana na świat przyszła dziewczynka, poczęta jeszcze w wolnej Warszawie, co nie pozostanie bez znaczenia dla dalszej części opowieści. W tym momencie do akcji musiała wkroczyć niezawodna w takich sytuacjach, ciotka Marianna, która zadecydowała, że dziewczynka będzie nosiła imię Florentyna. Skoro ciotka tak postanowiła, to nikt nie mógł się jej sprzeciwiać. Imię stało się w późniejszym czasie przyczyną wielu udręk dziecka, i w przedszkolu, i w szkole, dopiero z wejściem w dorosłość przyszło pogodzenie się z nim. Tymczasem, w lutym 1940 roku dziecko zostało ochrzczone w kościele Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny w Udziale.
Okupacja sowiecka szczęśliwie ominęła Adamowce, lecz 2 lipca 1941 r. do Głębokiego wkroczyli Niemcy. Jednego okupanta, zastąpił drugi. I mimo, że same Adamowce nie ucierpiały za pierwszego sowieta, to jeszcze długo po wojnie Genowefa będzie wspominąć okrucieństwa jakich dopuścili się Rosjanie wobec więźniów przetrzymwanych w dawnym klasztorze Bazylianów w Berezweczu koło Głębokiego. Przed wojną na terenie klasztoru stacjonował Pułk Korpusu Ochrony Pogranicza "Głębokie" i mieściła się placówka wywiadowcza KOP. W utworzonym więzieniu sowieci zgromadzili Polaków, Białorusinów, Litwinów, ale też obywateli innych państw nadbłatyckich. W czerwcu 1941 r., po ataku Niemców na ZSRR, obsługa więzienia wymordowała w wyjątkowo okrutny sposób około ośmiuset więźniów. Nazwa Berezwecze wśród miejscowej ludności budzić zaczęła w pełni uzasadnioną grozę, wypowiadało się ją z nieudawanym przestrachem w głosie i wywoływała jak najgorsze skojarzenia.
Okupacja niemiecka, jako trwająca dłużej niż pierwsza sowiecka, przyniosła ze sobą pierwszą tragiczną śmierć do Adamowców. Stało się to zimowym wieczorem, dość jasnym od dużej ilości świeżo spadłego śniegu. Zasypaną miękkim puchem drogą od strony lasu sunęły cicho i wolno sanie wyładowane drewnem na opał. Na saniach siedziała około dwudziestoletnia dziewczyna, ubrana w ciepły kożuch, śmiała się perliście i rozmawiała żywo z powożącym sanie ojcem, gdy niespodziewanie, jak się wydawało gdzieś w oddali, rozpętała się strzelanina. Zabłąkana kula dosięgła dziewczynę śmiertelnie, ugodziła w głowę, przechodząc między oczami. Nie wiadomo kto strzelał, nie wiadomo kto uczestniczył w strzelaninie, wiadomo jedynie, że nie ta dziewczyna miała paść jej ofiarą. Śliczną, dobrą, ukochaną córkę rodzice pochowali na starym cmentarzu wznoszącym się na górce na skraju wsi.
Z czasem we wsi zaczęli się pojawiać uzbrojeni mężczyźni. Któregoś razu odwiedzili też dom Floriana i Genowefy. Kazali Florianowi oddać maszynkę do golenia. Gdy próbował im oddać jakąś starą, oni na nią spojrzeli, a następnie ku zdumieniu - i Floriana i Genowefy - jeden z nich powiedział:
- Masz nowszą, lepszą, z Warszawy.
Nie było wyjścia, trzeba było ją oddać. Skąd wiedzieli, że miał nowszą, lepszą, i że przywiózł ją z Warszawy, tego już się nigdy nie dowiemy.
Innym razem, do Adamwoców wpadli niemieccy żołnierze. Przyjechali po młodych ludzi, którzy byli zdolni do pracy, by wywieźć ich na roboty przymusowe do Niemiec. Gdy wyprowadzano dorosłe już córki sąsiadów, stojący przy furtce żołnierz odszedł kilka kroków, odwrócił się i zaczął płakać, a widząc Genowefę, podszedł do niej i powiedział po polsku, że jest Ślązakiem, i ma córki w takim właśnie wieku, które zostawił w rodzinnym domu.
W pewnym momencie, w okolicy zjawiły się też oddziały litewskie współpracujace z Niemcami. Być może był to litewski batalion policji pomocniczej, być może tak zwani szaulisi, to jest członkowie Związku Strzelców Litewskich, ochotniczej organizacj paramilitarnej powstałej jeszcze w sierpniu 1919 roku w Kownie. Litwini byli też obsadzani w lokalnej administracji cywilnej. W opowieściach Genowefy przewijał się litewski urzędnik o imieniu Stanisław, który władał doskonale językiem polskim, i można było z nim wszystko załatwić. Gdy Niemcy zarekwirowali z gospodarstwa Floriana i Genowefy krowę, Stanisław pomógł ją odzyskać. Każde zwierzę w czasie okupacji było wszak na wagę złota, a krowy w szczególności.
Gdy wokół rozgrywała się wielka historia, w Adamwocach, dnia 31 stycznia 1940 r. (wedle dokumentów miało to miejsce dnia 30 stycznia) w domu Genowefy i Floriana na świat przyszła dziewczynka, poczęta jeszcze w wolnej Warszawie, co nie pozostanie bez znaczenia dla dalszej części opowieści. W tym momencie do akcji musiała wkroczyć niezawodna w takich sytuacjach, ciotka Marianna, która zadecydowała, że dziewczynka będzie nosiła imię Florentyna. Skoro ciotka tak postanowiła, to nikt nie mógł się jej sprzeciwiać. Imię stało się w późniejszym czasie przyczyną wielu udręk dziecka, i w przedszkolu, i w szkole, dopiero z wejściem w dorosłość przyszło pogodzenie się z nim. Tymczasem, w lutym 1940 roku dziecko zostało ochrzczone w kościele Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny w Udziale.
Okupacja sowiecka szczęśliwie ominęła Adamowce, lecz 2 lipca 1941 r. do Głębokiego wkroczyli Niemcy. Jednego okupanta, zastąpił drugi. I mimo, że same Adamowce nie ucierpiały za pierwszego sowieta, to jeszcze długo po wojnie Genowefa będzie wspominąć okrucieństwa jakich dopuścili się Rosjanie wobec więźniów przetrzymwanych w dawnym klasztorze Bazylianów w Berezweczu koło Głębokiego. Przed wojną na terenie klasztoru stacjonował Pułk Korpusu Ochrony Pogranicza "Głębokie" i mieściła się placówka wywiadowcza KOP. W utworzonym więzieniu sowieci zgromadzili Polaków, Białorusinów, Litwinów, ale też obywateli innych państw nadbłatyckich. W czerwcu 1941 r., po ataku Niemców na ZSRR, obsługa więzienia wymordowała w wyjątkowo okrutny sposób około ośmiuset więźniów. Nazwa Berezwecze wśród miejscowej ludności budzić zaczęła w pełni uzasadnioną grozę, wypowiadało się ją z nieudawanym przestrachem w głosie i wywoływała jak najgorsze skojarzenia.
Okupacja niemiecka, jako trwająca dłużej niż pierwsza sowiecka, przyniosła ze sobą pierwszą tragiczną śmierć do Adamowców. Stało się to zimowym wieczorem, dość jasnym od dużej ilości świeżo spadłego śniegu. Zasypaną miękkim puchem drogą od strony lasu sunęły cicho i wolno sanie wyładowane drewnem na opał. Na saniach siedziała około dwudziestoletnia dziewczyna, ubrana w ciepły kożuch, śmiała się perliście i rozmawiała żywo z powożącym sanie ojcem, gdy niespodziewanie, jak się wydawało gdzieś w oddali, rozpętała się strzelanina. Zabłąkana kula dosięgła dziewczynę śmiertelnie, ugodziła w głowę, przechodząc między oczami. Nie wiadomo kto strzelał, nie wiadomo kto uczestniczył w strzelaninie, wiadomo jedynie, że nie ta dziewczyna miała paść jej ofiarą. Śliczną, dobrą, ukochaną córkę rodzice pochowali na starym cmentarzu wznoszącym się na górce na skraju wsi.
Z czasem we wsi zaczęli się pojawiać uzbrojeni mężczyźni. Któregoś razu odwiedzili też dom Floriana i Genowefy. Kazali Florianowi oddać maszynkę do golenia. Gdy próbował im oddać jakąś starą, oni na nią spojrzeli, a następnie ku zdumieniu - i Floriana i Genowefy - jeden z nich powiedział:
- Masz nowszą, lepszą, z Warszawy.
Nie było wyjścia, trzeba było ją oddać. Skąd wiedzieli, że miał nowszą, lepszą, i że przywiózł ją z Warszawy, tego już się nigdy nie dowiemy.
Innym razem, do Adamwoców wpadli niemieccy żołnierze. Przyjechali po młodych ludzi, którzy byli zdolni do pracy, by wywieźć ich na roboty przymusowe do Niemiec. Gdy wyprowadzano dorosłe już córki sąsiadów, stojący przy furtce żołnierz odszedł kilka kroków, odwrócił się i zaczął płakać, a widząc Genowefę, podszedł do niej i powiedział po polsku, że jest Ślązakiem, i ma córki w takim właśnie wieku, które zostawił w rodzinnym domu.
W pewnym momencie, w okolicy zjawiły się też oddziały litewskie współpracujace z Niemcami. Być może był to litewski batalion policji pomocniczej, być może tak zwani szaulisi, to jest członkowie Związku Strzelców Litewskich, ochotniczej organizacj paramilitarnej powstałej jeszcze w sierpniu 1919 roku w Kownie. Litwini byli też obsadzani w lokalnej administracji cywilnej. W opowieściach Genowefy przewijał się litewski urzędnik o imieniu Stanisław, który władał doskonale językiem polskim, i można było z nim wszystko załatwić. Gdy Niemcy zarekwirowali z gospodarstwa Floriana i Genowefy krowę, Stanisław pomógł ją odzyskać. Każde zwierzę w czasie okupacji było wszak na wagę złota, a krowy w szczególności.
piątek, 2 sierpnia 2024
Błyski - część 17
Genowefa, by wspomóc męża, znalazła dorywczą pracę jako służąca u hrabiny Zabiełło. Nazwisko wskazywałoby na litewskie, kresowe korzenie arystokratki, która przed wybuchem rewolucji bolszewickiej zamieszkiwała w Petersburgu, i dopiero eksplozja czerwonego terroru zmusiła ją do długiej i niebezpiecznej tułaczki do odradzającej się - po latach niewoli - Polski. Hrabina Zabiełło, którą Genowefa wspominała z wielką rewerencją, swoją rolę w świecie postrzegała jako coś znacznie więcej niż zwykłe bycie osobą wysokiego rodu i kimś w rodzaju pracodawcy, uważała bowiem, że ma do wykonania pewną misję wobec tych, którzy w hierarchii społecznej znaleźli się na niższych szczeblach, i nie za sprawą ich wyboru, czy jakiegoś zawinienia bądź też nie. Zatem nie pławienie się w poczuciu doskonałości, wyższości, ale przekazanie choćby cząstki tego, co przynależało do niej z racji zgromadzonego na przestrzeni stuleci - przez wielu przodków - kapitału, nie tyle materialnego, co przede wszystkim umysłowego i duchowego, miało być rolą jej życia. Była przekonana, że jej pozycja rodzi nade wszystko zobowiazanie, a nie jest jedynie przywilejem, jaki należy wyłącznie konsumować.
Rozpoczęła od wyposażenia Genowefy w elegancką sukienkę, pantofle, rękawiczki, lecz to zwykłe technikalia, po prostu strój roboczy, który należało przyodziewać w czasie obsługi przyjęć odbywających się w domu hrabiny. Najważniejsze było to, że traktowała dwudziestokilkuletnią dziewczynę z Kresów niemal jak swoją córkę. Dbała o jej edukację i uwrażliwiała na wartość wiedzy oraz konieczność nieustającej nauki, lubiła z nią rozmawiać, dzieliła się opowieściami o losach swoich i swojej rodziny w czasie rewolucji bolszewickiej. Była osobą głęboko wierzącą i nie ukrywała swojej bliskiej relacji z Bogiem. Można powiedzieć, że był to epizod w życiu Gieni, ale sam fakt, że wspominała swoją mentorkę jeszcze długie lata, do końca swoich dni, wskazuje, że było to doświadczenie mocno ją formujące, dające wiarę w ludzi, zwłaszcza w nadchodzących wyjątkowo trudnych czasach.
Wiosna 1939 roku, niespokojna Europa, i zapewnienia władz polskich, że Polska jest państwem silnym, zwartym i gotowym. Intuicja, jakieś trudne do określenia przeczucie, podpowiadały Florianowi i Genowefie, że jest to czas, by pozostawić Warszawę i wrócić do Adamowców, a jak się wszystko wyciszy, uspokoi, to przecież droga do stolicy będzie stała otworem.
Rozpoczęła od wyposażenia Genowefy w elegancką sukienkę, pantofle, rękawiczki, lecz to zwykłe technikalia, po prostu strój roboczy, który należało przyodziewać w czasie obsługi przyjęć odbywających się w domu hrabiny. Najważniejsze było to, że traktowała dwudziestokilkuletnią dziewczynę z Kresów niemal jak swoją córkę. Dbała o jej edukację i uwrażliwiała na wartość wiedzy oraz konieczność nieustającej nauki, lubiła z nią rozmawiać, dzieliła się opowieściami o losach swoich i swojej rodziny w czasie rewolucji bolszewickiej. Była osobą głęboko wierzącą i nie ukrywała swojej bliskiej relacji z Bogiem. Można powiedzieć, że był to epizod w życiu Gieni, ale sam fakt, że wspominała swoją mentorkę jeszcze długie lata, do końca swoich dni, wskazuje, że było to doświadczenie mocno ją formujące, dające wiarę w ludzi, zwłaszcza w nadchodzących wyjątkowo trudnych czasach.
Wiosna 1939 roku, niespokojna Europa, i zapewnienia władz polskich, że Polska jest państwem silnym, zwartym i gotowym. Intuicja, jakieś trudne do określenia przeczucie, podpowiadały Florianowi i Genowefie, że jest to czas, by pozostawić Warszawę i wrócić do Adamowców, a jak się wszystko wyciszy, uspokoi, to przecież droga do stolicy będzie stała otworem.
niedziela, 28 lipca 2024
Błyski - część 16
Pozostało kilka zdjęć, pokonały drogę z Warszawy do Adamowców, z Adamowców do Białegostoku, i z Białegostoku powróciły do Warszawy. Z jednej fotografii spogląda na nas lekko łobuzerskim spojrzeniem cztero, może pięcoletni chłopak, siedzi na koniu, w krótkich spodenkch, bluza z munduru ułana z czasów Księstwa Warszawskiego, na głowie czako, w prawej dłoni karabin, lewą trzyma wodze, w tle widoczne dwa budynki - z lewej strony dostrzegalne trzy kondygnacje, na parterze wąskie wysokie podłużne okna, na drugim i trzecim piętrze nieco niższe, i na trzeciej kondygnacji budynek się urywa, i trochę bardziej w głębi, z prawej strony, prawdopodobnie pięciopiętrowa kamienica, w prawym skrajnym rogu na piętrach na pewno drugim, trzecim i czwartym widoczne są balkony, dolną część tej kamienicy zasłania chłopak stojący na trawie, w trzewikach, getrach, krótkich spodniach i białej koszuli wpuszczonej w spodnie, w jakimś dziwnym nakryciu głowy, patrzy prosto w obiektyw z zaciekawieniem. Oglądając tę fotografię, mam wrażenie jakbym już kiedyś widział te budynki na innych zdjęciach przedstawiających międzywojenną Warszawę. Być może jest to Mokotów. Może okolice Pól Mokotowskich. Na drugiej fotografii Oswaldek siedzi - dla odmiany - na słoniu, w krótkich spodenkach, w bluzie z białym kołnierzem, z prawej strony stoi Florian, w eleganckim trzyczęściowym garniturze, białej koszuli, pod krawatem, i w kapeluszu, a w tle za nimi wysokie, rozłożyste drzewo. I jest jeszcze trzecia fotografia z okresu warszawskiego - wykonana już w atelier, na tle tapety z kwiatami i fragmentem jakiegoś pałacu - na pierwszym planie na trzykołowym rowerku siedzi chłopczyk w marynarskiej bluzie, krótkich spodenkach, z dłuższą grzywką i krótko przystrzyżonymi włosami, z jego lewej strony stoi Genowefa, w czarnej sukience do połowy łydki, z białym fantazyjnym kołnierzem układającym się płatki kwiatu, w białych rękawiczkach i kapelusiku, i z prawej strony - Florian, również w trzyczęściowym garniturze jasnego koloru, spodnie zaprasowane na kant, biały kołnierz koszuli, krawat w paski, i delikatnie przekrzywiony kapelusz.
To co z naszej perspektywy nie wydaje się być najszczęśliwszym miejscem do życia, fabryczna, chaotyczna, niezbyt estetyczna i nie najbezpieczniejsza Wola, w opowieściach Genowefy było miejscem dającym jakąś pewność i stabilizację. Nam się może wydawać, że dużo ciekawsze i lepsze do życia były odelgłe Admowce, z litewskimi, czy jakby powiedział ktoś inny - białoruskimi krajobrazami, łagodnie falującymi, z niewysokimi wzniesieniami, przepastnymi kniejami, polami, łąkami, jeziorami, to jednak czy ta historia się zaskakująco nie powtarza? Obecne wschodnie tereny, z rozległymi krajobrazami, czasem zapierającymi dech w piersiach, tak odmiennymi od mazowieckich równin, wylduniają się ponownie i podobnie. Tym razem jakaś część ich mieszkańców ciągnie już nie tylko do Warszawy, ale i dużo dalej, korzystając z wolności przemieszczania się w kurczącym się świecie.
W czasie, gdy Florian pracował w fabryce gumy, Genowefa zajmowała się domem, trzeba było opiekować się żywym jako srebro chłopakiem, który w domu za długo nie usiedział. Któregoś razu Genowefa zmuszona była wyjść z mieszkania, by go odszukać, a gdy oboje wrócili do domu, okazało się, że kręcił się w nim jakiś mężczyzna, nic oczywiście nie znalazł, ale wyraźnie był rozwścieczony, że został nakryty na gorącym uczynku. Odważna i energiczna Genowefa stanowczo go wyprosiła, rozeźlony rzucił w jej stronę kilka przekleństw i wyszedł, bo zaczęło się robić coraz głośniej, i wszczął się jakiś ruch na klatce schodowej. Mężczyzna nie czekajać na dalszy rozwój wydarzeń, wybiegł na podwórze i czmychnął czym prędzej. W międzyczasie pojawił się jeden z sąsiadów, ponad dwudziestoletni chłopak, który powiedział:
- Pani Szpakowa, następnym razem, niech pani woła mnie, albo któregoś z chłopaków, samej to tak niebezpiecznie, a to nikt od nas.
Ten młodzieniec nie pracował, ale nigdy nie brakowało mu środków do życia. Na Woli nie wszyscy utrzymywali się z ciężkiej, uczciwej pracy, lecz warto odnotować, że złodziejaszkowie czy innej maści kryminaliści, kierowali się swoistym kodeksem honorowym, sąsiedzi - w sytuacji takich gościnnych występów rzezimieszków z innej dzielnicy - zawsze mogli na nich liczyć, a oni nigdy nie rabowali i nie nękali "swoich".
W opowieściach Genowefy często pojawiał się kościół na ulicy Karolkowej. Świątynia wybudowana w latach 1931 - 1933, w stylu modernistycznym. Gdy trafiłem doń po raz pierwszy jesienią 2014 r., kiedy to zorganizowałem sobie pierwszy w moim życiu długi spacer po Woli, ulicą Wolską, Karolkową, Okopową, Żytnią, wieczorową porą, nie mając świadomości, że ta współczesna Wola, mimo że nie mająca wiele wspólnego z Wolą przedwojenną, w pewnych miejscach, o pewnej porze, do miejsc najbezpieczniejszych w stolicy nie należy, to poczułem się w jego murach, jakbym był w miejscu, której już poniekąd znałem. Zadziwiające uczucie wewnętrznego pokoju i jakby bycia u siebie. Prostota i surowość nawy głownej i bocznych, a jednocześnie wrażenie niemal domowego ciepła. Dopiero, gdy wróciłem do Białegostoku, mama uświadomiła mi, że ów kościół na Karolkowej często powracał w opowieściach babci. Te same mury, ten sam układ, i choć w czasie powstania warszawskiego kościół został zbombardowany, to przed pożarem ochroniła go nowoczesna konstrukcja, ognień nie uszkodził żelbetonowego stropu i nie zniszczył wnętrza. Natomiast w dniu 6 sierpnia 1944 r. Niemcy zamrodowali w czasie Rzezi Woli, na ulicy Wolskiej, trzydziestu ojców, braci i kleryków mieszkających w klaszotrze redemtorystów przy kościele. Tak w jednym miejscu stykają się okrucieństwo i bezwzględność historii i niesłyszalne, choć przecież zapieczętowane gdzieś w tych murach szepty modlitw zanoszonych przez babcię nie na długo przed wybuchem wojny.
To co z naszej perspektywy nie wydaje się być najszczęśliwszym miejscem do życia, fabryczna, chaotyczna, niezbyt estetyczna i nie najbezpieczniejsza Wola, w opowieściach Genowefy było miejscem dającym jakąś pewność i stabilizację. Nam się może wydawać, że dużo ciekawsze i lepsze do życia były odelgłe Admowce, z litewskimi, czy jakby powiedział ktoś inny - białoruskimi krajobrazami, łagodnie falującymi, z niewysokimi wzniesieniami, przepastnymi kniejami, polami, łąkami, jeziorami, to jednak czy ta historia się zaskakująco nie powtarza? Obecne wschodnie tereny, z rozległymi krajobrazami, czasem zapierającymi dech w piersiach, tak odmiennymi od mazowieckich równin, wylduniają się ponownie i podobnie. Tym razem jakaś część ich mieszkańców ciągnie już nie tylko do Warszawy, ale i dużo dalej, korzystając z wolności przemieszczania się w kurczącym się świecie.
W czasie, gdy Florian pracował w fabryce gumy, Genowefa zajmowała się domem, trzeba było opiekować się żywym jako srebro chłopakiem, który w domu za długo nie usiedział. Któregoś razu Genowefa zmuszona była wyjść z mieszkania, by go odszukać, a gdy oboje wrócili do domu, okazało się, że kręcił się w nim jakiś mężczyzna, nic oczywiście nie znalazł, ale wyraźnie był rozwścieczony, że został nakryty na gorącym uczynku. Odważna i energiczna Genowefa stanowczo go wyprosiła, rozeźlony rzucił w jej stronę kilka przekleństw i wyszedł, bo zaczęło się robić coraz głośniej, i wszczął się jakiś ruch na klatce schodowej. Mężczyzna nie czekajać na dalszy rozwój wydarzeń, wybiegł na podwórze i czmychnął czym prędzej. W międzyczasie pojawił się jeden z sąsiadów, ponad dwudziestoletni chłopak, który powiedział:
- Pani Szpakowa, następnym razem, niech pani woła mnie, albo któregoś z chłopaków, samej to tak niebezpiecznie, a to nikt od nas.
Ten młodzieniec nie pracował, ale nigdy nie brakowało mu środków do życia. Na Woli nie wszyscy utrzymywali się z ciężkiej, uczciwej pracy, lecz warto odnotować, że złodziejaszkowie czy innej maści kryminaliści, kierowali się swoistym kodeksem honorowym, sąsiedzi - w sytuacji takich gościnnych występów rzezimieszków z innej dzielnicy - zawsze mogli na nich liczyć, a oni nigdy nie rabowali i nie nękali "swoich".
W opowieściach Genowefy często pojawiał się kościół na ulicy Karolkowej. Świątynia wybudowana w latach 1931 - 1933, w stylu modernistycznym. Gdy trafiłem doń po raz pierwszy jesienią 2014 r., kiedy to zorganizowałem sobie pierwszy w moim życiu długi spacer po Woli, ulicą Wolską, Karolkową, Okopową, Żytnią, wieczorową porą, nie mając świadomości, że ta współczesna Wola, mimo że nie mająca wiele wspólnego z Wolą przedwojenną, w pewnych miejscach, o pewnej porze, do miejsc najbezpieczniejszych w stolicy nie należy, to poczułem się w jego murach, jakbym był w miejscu, której już poniekąd znałem. Zadziwiające uczucie wewnętrznego pokoju i jakby bycia u siebie. Prostota i surowość nawy głownej i bocznych, a jednocześnie wrażenie niemal domowego ciepła. Dopiero, gdy wróciłem do Białegostoku, mama uświadomiła mi, że ów kościół na Karolkowej często powracał w opowieściach babci. Te same mury, ten sam układ, i choć w czasie powstania warszawskiego kościół został zbombardowany, to przed pożarem ochroniła go nowoczesna konstrukcja, ognień nie uszkodził żelbetonowego stropu i nie zniszczył wnętrza. Natomiast w dniu 6 sierpnia 1944 r. Niemcy zamrodowali w czasie Rzezi Woli, na ulicy Wolskiej, trzydziestu ojców, braci i kleryków mieszkających w klaszotrze redemtorystów przy kościele. Tak w jednym miejscu stykają się okrucieństwo i bezwzględność historii i niesłyszalne, choć przecież zapieczętowane gdzieś w tych murach szepty modlitw zanoszonych przez babcię nie na długo przed wybuchem wojny.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Błyski - część 37
Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...
-
Rok 1932 minął pod znakiem wznoszenia nowego domu w Adamowcach. Podstawowym budulcem na tych terenach było drewno, murowane budowle na wsiac...