czwartek, 14 marca 2024

Puszcza Knyszyńska - wspomnienia - część 17

Puszcza Knyszyńska, zaczynająca się już na północnych i wschodnich rogatkach Białegostoku, swoją szatą roślinną, ukaształtowaniem terenu przypominająca knieje kresowe, ze swoimi łagodnymi wzgórzami, licznymi źródełkami, leśnymi strumykami, rzeczkami, była naturalnym miejscem, które jak magnes przyciągało Florentynę, jej brata i mamę. W dni powszednie, gdy czasu było mniej, najchętniej odwiedzanym miejscem był miejski las Pietrasze, w którym można było zbierać grzyby, maliny, jeżyny, z fantastycznymi skarpami od strony torów, i legendarnym już wzgórzem nazywanym Amazonką, od słowa francuskiego la maisone, to znaczy dom - jako, że na jego szczycie stał murowany parterowy dom z czasów budowy kolei warszawsko-petersburskiej, który powstał jako dom dróżnika. Ów pierwszy dróżnik mógł być Francuzem, zwłaszcza, że Towarzystwo odpowiedzialne za budowę tej linii w 1857 r. oparte było przede wszystkim na kapitale francuskim. Sosnowy las, z piaszczystymi ścieżkami, drogami, skarpami, był idealnym miejscem odpoczynku dla mieszkańców miasta. Korzystała z tego Genowefa, będąc już na emeryturze często wybierała się na zbiór owoców lasu. Tu też po raz pierwszy straciłą przytomność, najpewniej na skutek niedużego wylewu. Na szczeście została szybko odnaleziona przez Florcię i odzyskała świadomość. Była to jednak zapowiedź mającej wkrótce nadejść choroby.

Gdy brat Florci - Oswald - dzięki pierwszym oszczędnościom, nabył motor, zabrał siostrę na przejażdżkę po Puszczy Knyszyńskiej. Pracował w tym czasie przy budowie drogi łączącej Białystok z Augustowem, wiodącej przez Korycin, przed wojną do Augustowa jeżdziło się bowiem przez Knyszyn. Prace trwały na terenie puszczy, a Oswaldek chciał siostrze pokazać miejsce, do którego z budową już dotarli. A że puszcza kusi licznymi drogami, rodzeństwo postanowiło zeksplorować jedną z nich, pech chciał, że te puszczańskie drogi krzyżują się ze sobą w wielu miejscach, i po kilku takich rozjazdach bywa tak, że można stracić orietnację. Tak też się stało, wszystko wskazywało na to, że zgubili się, jeździli nawet po drewnianych podkładach torowiska, najpewniej pozostałych jeszcze po kolejce wąskotorowej, powstałej w czasie pierwszej wojny światowej za sprawą Niemców, wywożących stąd niezliczone metry sześcienne wyciętych drzew. W końcu wyjechali gdzieś na rolzegłej leśnej polanie, z polami uprawnymi. Spotkali na niej człowieka, który wskazał im drogę do Białegostoku. W tym samym czasie, gdy tak jeździli w kółko po puszczy, Genowefa zaczęła się już poważnie niepokoić. Mieli pojechać na krótko do puszczy i zaraz wrócić na obiad, a tu już zbliżała się pora kolacji. W końcu jednak szczęśliwie wrócili.

Zamiłowanie do puszczy pozostało u Florci do końca. Pamiętam wspólne wyprawy z mamą, babcią, tatą jeszcze małym fiatem, do puszczy w okolicach Katrynki, Jurowiec, a w okolicach Przewalanki zbieraliśmy borówki i żurawinę. Gdy miałem lat 12, a może nawet mniej, już po śmierci babci, wybraliśmy się z rodzicami, dwójką ich przyjaciółek w okolice Przewalanki. Byłem wówczas na etapie zaintetesowania wojskowością, tata uczył mnie musztry, a ja każdą okazję wykorzystywałem do zabawy w wojsko, musztrowałem zatem wówczas mamę i dwie ciocie. Pamiętam, że szliśmy leśną drogą, daleko od miejsca, w którym zaparkowaliśmy samochód. Ogromne świerki, masztowe sosny zaczęły ustępować miejsca młodym, dużo mniejszym drzewom liściastym. W pewnym momencie tuż przy drodze, po pokonaniu niewielkiego rowu, ujrzeliśmy kamienny krzyż na kamiennym postumencie. Na krzyżu za szklaną osłonką było umieszczone zdjęcie młodego mężczyzny, zdaje się, że ubranego w koszulę, marynarkę, którego rysy twarzy widzę teraz jak przez mgłę. Z inskrypcji wynikało, że w tym miejscu został zamrordowany. Był to zdaje się wiosenny dzień, słoneczny, który zapadł mi głęboko w pamięć. Przez długie lata nie odczuwałem potrzeby, by wrócić w to miejsce, ono było co prawda w mojej pamięci zachowane, gdzieś w jej zakamarkach, ale myślami do niego nie wracałem. Dopiero po 25 latach, w roku 2013, w kwietniu, w okolicach Świąt Wielkanocnych, poczułem potrzebę, by je odszukać. Wybrałem się tam z mamą i zaproponowałem byśmy spróbowali odnaleźć ten krzyż. Pierwsze podejście było niestety nieudane. Uznałem, że mógł zniknąć na skutek jakiejś burzy, które często przechodziły nad puszczą, być zniszczony przez jakieś powalone drzewo. Znaczna połać lasu została też wycięta. Ale coś nam nie dawało spokoju, wróciliśmy tu po tygodniu czy po dwóch, to na pewno był jeszcze kwiecień, a mimo to sypał śnieg, duże, ciężkie, mokre płaty śniegu, ale ten śnieg się nie topił. Znowu udaliśmy się tą samą drogą w stronę północną. Bez większej nadziei, że go odszukamy. Tuż po odejściu od samochodu, na koleinie leśnej drogi zauważyłem odciśnięte ślady ludzkich stóp oraz ślady łap psa. Te ślady były tak zadziwiająco odciśnięte, jakby jedna stopa ustawiona była w kierunku północnym, a druga w kierunku południowym, śnieg cały czas sypał, a ja miałem wrażenie, że za chwilę zobaczymy kogoś kto przed chwilą szedł tą drogą tuż przed nami. Po mniej więcej stu metrach, ślady łap psa skierowały się z drogi w stronę lasu, i już się na drodze więcej nie pojawiły. Byłem tak zaintrygowany ułożeniem tych śladów, że nie mogłem od nich oderwać oczu. Przeszliśmy już około kilometra, może więcej, i zacząłem znowu tracić wiarę, że odnajdziemy ten krzyż, coraz bardziej skłaniałem się ku temu, że zniknął już z leśnego krajobrazu. Chciałem wracać, ale mama zaoponowała. Minęliśmy rozległe miejsce po wycince lasu, jeden zakręt, kolejny zakręt, i po okolo 2 kilometrach, z prawej strony drogi, na skraju lasu pojawił się kamienny postument, a na nim krzyż. Jakież było nasze zdziwienie! Podeszliśmy doń, nie było już na nim zdjęcia, ale zachowała się inskrypcja, mówiącą, iż w tym miejscu w dniu 25 maja 1945 r. został zamorodowany, w wieku 37 lat, Emil Bobrukiewicz. Gdy ją odczytałem przeszył mnie deszcz, bo tego dnia, gdy po około 25 latach wróciłem w to leśne miejsce, miałem dokładnie 37 lat. Przez kilka minut modliliśmy się na głos przed krzyżem. Śnieg nie przestawał sypać, cały czas ciężkie, ogromne, mokre płaty, i nadal się nie topił. Dopiero po modlitwie, mama powiedziała mi, że na swojej koleinie, którą szła, widziała odciśnięty ślad tylko jednej stopy, a między każdym z nich była duża odległość, i gdy próbowałem je zmierzyć swoimi stopami, nie dałem rady, bo musiałbym zrobić szpagat. W pobliżu nie było nikogo. A ja powiedziałem mamie o śladach, które widziałem na mojej koleinie. One były na tyle intrygujące, że dotarliśmy do miejsca śmierci Emila, choć to i tak przede wszystkim zasługa determinacji mamy. Ona nie chciała się wyocfać, gdy ja po raz drugi zwątpiłem.

Jakiś czas po tym zdarzeniu, mama opowiedziała mi o śnie, jaki jej się przyśnił. Stała w nim na rolzegłym placu przed białostocką katedrą, a na tym placu był tłum ludzi, i w pewnym momencie z tłumu wyłonił się młody mężczyzna, z łagodnym wyrazem twarzy, ubrany w marynarkę, podszedł do niej i powiedział: - Ja bardzo chciałem pani podziękować. Na co mama odparła, że nie ma przecież za co, i że go nie nawet nie zna, a on na to odrzekł: - Nie proszę pani, zna mnie pani, a ja mam za co podziękować.

Mama do końca życia modliła się w intencji zamordowanego Emila Bobrukiewicza.

Następnie w roku śmierci taty, w maju 2014 r., gdy wracałem z przyjaciółką, mamą i mamy przyjaciółką, z sanktuarium w Różanymstoku, postanowiliśmy odwiedzić miejsce śmierci Emila, zapomniawszy już o szczegółach tej inskrypcji na postumencie. Był to gorący, słoneczny dzień, niedziela, i jakież było nasze zdumienie, gdy okazało się, że dotarliśmy w to miejsce dokładnie w dniu, w którym 69 lat wcześniej, w nieznanych nam okolicznościach, został uśmiercony Emil Bobrukiewicz, 25 maja...

wtorek, 5 marca 2024

Wyspa

Szeroko rozlana rzeka, o wartkim nurcie, spowita w gęstej, mlecznej mgle, na środku rzeki wyspa, a na niej kamienny biało - szary kościół, w stylu trochę romańskim, trochę gotyckim, bez wieży, z masywnym portalem. Nie widać nieba, nie widać nic poza mgłą, rzeką i wyspą z kościołem. Na brzegu wyspy pojawił się mężczyzna z brodą, siwymi, bujnymi włosami, wsparty na kosturze, odziany w szarą tunikę. W sposób mi niewiadomy znalazłem się na wyspie, jakbym uniósł sie nad wodą. Mężczyzna przyjrzał mi sie uważnie, w zamyśleniu, z powagą i z troską zapytał - co pocznę ze sobą, gdy będę już starcem? I odszedł. Zostalem sam z tą myślą, mgłą i rzeką.

sobota, 17 lutego 2024

Eleazar

Wąską drogą, obramowaną intensywnie zielonymi drzewami przemieszczała się furgonetka wypełniona ciesielskimi narzędziami. Mężczyzna w koszuli z podwiniętymi rękawami, z pogodnym wyrazem twarzy, trzymał pewnie kierownicę, miał do wykonania pewną misję. Na horyzoncie jasne niebo, tuż przy drodze z kępy drzew wyłaniała się smukła wieża kościoła. Żywe, intensywne barwy kwiatów na bujnych łąkach, lasów w oddali, i tuż przy drodze osiedle drewnianych wielorodzinnych piętrowych domów ze zdobionymi okiennicami, w otoczeniu ogrodów, wysokich malw, do każdego prowadzi wydeptana ścieżka, otwarte drzwi, a w tym wszystkim spokój i atmosfera oczekiwania. Ławeczka przed drzwiami, drewniane ogrodzenie kwiatowej rabatki. Jasność nieokreślonej pory dnia. Pod domem staje furgonetka. To moje pierwsze spotkanie z mężczyzną, który przyjechał z daleka, do miasta, w którym kiedyś już był, a do którego wprowadziłem się zaledwie kilka lat temu. Przyjechał specjalnie po to, by pomóc mi się tu urządzić. Nieoceniony pomocnik, dobrze mi znany, choć nigdy wcześniej nie widziany, wyczekiwany od samego początku, którego wsparcie musiałem mieć przez całe życie. Radość spotkania, większa niż każdej dotychczas doświadczonej chwili radości, odbierana z intensywnością i świeżością uczuć dziecka. Przybył pod imieniem Eleazar, pod którym nigdy go nie znałem, a mimo to wiedziałem, że to on.

piątek, 16 lutego 2024

Wiara - wspomnienia (część 16)

Szczególne nabożeństwo do Matki Bożej Miłosierdzia, wiara przekazana przez mamę, prosta, pełna ufności, a jednocześnie częstej i głębokiej modlitwy, przeżycia niemal mistyczne, postrzeganie wszystkich zdarzeń prze pryzmat wiary, nieodłączne elementy codziennego życia.

Już po moim nawróceniu w 2011 roku, mama opowiedziała mi historię z początku lat 80-tych ubiegłego wieku, o wracającym uporczywie śnie, z którego po przebudzeniu się mama pamiętała jedynie głos, mówiący: "Zapamiętaj tę datę" i tu padał konkretny termin - rok, miesiąc, dzień. Z początku mama ten sen ignorowała, ale gdy zaczął powracać z dużą częstotliwością, któregoś poranka po obudzeniu się, pierwszą czynnością jaką wykonała było zapisanie na skrawku gazety tejże daty. Dopiero wówczas ów sen przestał się śnić. Pewnego dnia roku zdaje się 1980, gdy jak co dnia, zostałem pod opieką babci w mieszkaniu przy ul. Skłodowskiej 5, przed wyjściem na spacer do pobliskiego parku, albo na pieczonego kurczaka na gramażerki na ul. Skłodowskiej, babcia postanowiła przygotować śniadanie, przyszykowała rondelek napełniony mlekiem, już miała przekręcić kurek gazu, i w momencie, gdy zapalała zapałkę, upściła pudełko, zapałki rozyspały się po podłodze, a babcia upadła na nią z hukiem, ten dźwięk rozsypywanych zapałek i upadku na podłogę pamiętam do dziś, choć miałem wtedy zaledwie 4 lata. Telefony były wówczas zarezerwowane dla wybranych, a ja nie byłem w stanie wydostać się z mieszkania, by wezwać pomoc. To co się działo później, pamiętam z mamy opowieści. Babcia była przykryta kocykiem, a pod głową miała podłożoną poduszkę. Mama tego dnia, wracając z pracy, poczuła przynaglenie, by po drodze nie zachodzić do żadnych sklepów, tylko jak najszybciej, jak najkrótszą drogą wracać do domu. W zwyczaju miała odwiedzanie delikatesów na obecnej ulicy Suraskiej, były to czasy deficytów wszelkich towarów, pustych pułek w sklepach, więc za każdym razem, gdy mama wracała do domu odwiedzała delikatesy, Central, w nadziei, że może uda się dostać produkty, które pojawiały się nader rzadko. Tym razem, wewnętrzne przeczucie podpowiadało jej, by nie zachodziła do żadnego z tych sklepów, tylko wracała jak najszybciej do domu. Droga z pracy w banku przy Rynku Kościuszki do bloku przy Skłodowskiej nie była długa, można ją było pokonać nawet w pięć minut. Wróciwszy do domu i otworzywszy drzwi pierwszym, co Florentyna zobaczyła już w przedpokoju były moje wystraszone oczy i niedbale założone spodnie, a następnie usłyszała: "Mamusiu, ja babcię przykryłem kocykiem i podłożyłem pod głowę poduszkę". Czym prędzej swoje kroki skierowała do kuchni i zobaczyła leżącą na podłodze Genowefę. Nie zastanawiająć się ani chwili pobiegła do sąsiadki, która jako jedyna w całym bloku miała telefon, by wezwać pogotowie. Pogotowie przyjechało szybko, okazało się, że babcia miała wylew. Od tego dnia była częściowo sparaliżowana i już nie wyszyła z tej choroby, po niemal dwóch latach - 22 maja 1982 r. - w wieku 71 lat zmarła. Do tej przedwczesnej śmierci doprowadziły babcię noce spędzane na cmentarzu w Adamowcach, w stogach siana, pod które nad ranem podchodziła woda, gdy ukrywała się przed sowieckimi funkcjonariuszami nakazującymi przepisanie się na jakąkolwiek inną narodowość niż polska.

Gdy Florentyna nieco ochłonęła, uświadomiła sobie, że to jakże przykre, bolesne zdarzenie miało miejsce dokładnie w tym dniu, który nieokreślony głos - nie wiadomo czy męski, czy żeński - wielokrotnie zapowiadał w powtarzających się snach.

sobota, 3 lutego 2024

Z Sienkiewicza na ulicę Skłodowskiej - wspomnienia (część 15)

Życie w Białymstoku, najpierw w starych drewnianych domach, przeznaczonych już w zasadzie do rozbiórki, grożących w każdej chwili zawalenim, przy ulicy Fabrycznej, póżniej Sienkiewicza, przedszkole przy ulicy Złotej, szkoła podstawowa numer 5 - obecnie budynek NFZ przy Pałacowej, Technikum Ekonomiczne przy ulicy Warszawskiej - obecnie Wydział Ekonomii Uniwersytetu w Białymstoku, pierwsze przyjaźnie, wchodzenie w dorosłość poprzez pierwszą pracę jako sprzedawczyni w sklepie na rogu ulicy Lipowej i Przejazd mieszczącym się na parterze kamienicy z 1900 r., następnie w stacji krwiodawstwa przy ulicy Skłodowskiej. To właśnie w stacji krwiodawstwa, dyrektor - o nazwisku o ile dobrze pamiętam Chulpowski - przybyły po wojnie do Białegostoku z Wilna, i chyba z tego powodu darzący sympatią młodą dziewcznę z Adamowców z województwa wileńskiego, choć to około 180 km na północny wschód od Wilna, przekonał osiemnastoletnią dziewczynę do podjęcią studiów, tłumaczył, motywował i mimo tego, że miał do czynienia z upartą, niby pełnoletnią dziewczyną, to jednak w końcu odniósł sukces. Florentyna dostała się na Wydział Prawa i Administracji na Uniwersytecie Warszawskim - to będzie kolejny powrót do Warszawy. Jednym z kluczowych argumentów dyrektora Chulpowskiego miały być słowa: - Dziecko, musisz się jeszcze uczyć, masz dopiero osiemnaście lat, a w swoim życiu spotkasz niejednego wykształconego chama. Wyjazdy do Warszawy na wykłady, egzaminy, były ciekawym doświadczeniem, Florentyna lubiła Warszawę, w końcu była tam poczęta, po wojnie szukała z mamą kamienicy, w której jej rodzice i starszy braciszek mieszkali w latach 1936-1939. Ukończone studia oznaczały lepszą pracę, w bankowości, w czasach, gdy banki były jeszcze instytucjami zaufania publicznego, dbały o swoich pracowników, o ich rozwój, a otrzymywane wynagrodzenie zapewniało godne, choć skromne życie.

W 1968 r. Florcia z mamą przeprowadziły się z domu przy ulicy Sienkiewicza do mieszkania w nowo wybudowanym bloku przy ulicy Skłodowskiej 5 w Białymstoku. Owo mieszkanie było częściową rekompensatą za pozostawione tak zwane mienie zabużańskie, częściową, ponieważ uwzględniającą jedynie wartość domu, bez zabudowań gospodarczych, bez gruntów rolnych. Nieduże, dwupokojowe z kuchnią, na czwartym piętrze, z widokiem na ulicę z okien pokojów, a z okna w kuchni na horyzoncie widać było las Pietrasze, który tak bardzo lubiły kontemplować w słoneczne dni, gdy nie miały czasu na to, by wybrać się tam na spacer. Genowefa lubiła chodzić do pietraskiego lasu na maliny, jeżyny, grzyby. Urokliwy, tajemniczy las na górkach, z dominującym drzewostanem sosnowym, z pozostałościami dawnej strzelnicy, ale też i miejscem egzekucji głównie żydowskich mieszkańców miasta z lipca 1941 r., miejsce jakich wiele w Polsce, łączące grozę czasów wojennych ze zjawiskowym wręcz pięknem natury - smukłe sosny, żywiczny zapach, plątanina śćieżek, dróg, kilka źródełek, ze wzgórz na południowym krańcu lasu rozpościera się wspaniały widok na Białystok, a od strony północnej na Wasilków rozłożony w dolinie rzeki Supraśli, zwanej Supraślanką, a dalej na cudnej urody Puszczę Knyszyńską, łagodnie falujące rozległe północne krajobrazy, tak bardzo przypominające litewskie widoki czy Grodzieńszczyznę.

Na Skłodowskiej często odwiedziała Florentynę i Genowefę ich kuzynka z Wileńszczyzny, również repatriantka, zamieszkała na kolonii Baciuty. Raz zdarzyło się jej nocować i po nocy skarżyła się, że nie mogła spać, bo w nocy hałasowały przejeżdzające pod blokiem samochody, paliły się światła neonów, słychać było syreny karetek wiozących pacjentów do pobliskich szpitali, to zdecydowanie nie dla niej, żyjącej w ciszy i spokoju w drewnianej wiejskiej chatce, oddzielonej od najbliższej piaszczystej drogi łąką i zagajnikiem. Początki cioci Heleny i wujka Zenona w Baciutach nie były łatwe, dostał im się drewniany dom z zabudowaniami gospodarczymi po białoruskiej rodzinie, która po wojnie została przesiedlona na sowiecką Białoruś. Przez jakiś czas otrzymywali listy z pogróżkami, rzekomo od jego poprzednich właścicieli, że jeszcze tu wrócą i zrobią z nimi porządek. Czy autorami listu rzeczywiście byli poprzedni właściciele czy było to dzieło służb specjalnych peerelowskich lub sowieckich białoruskich, by zastraszyć, by skłócić grupy narodowościowe, utrzymywać przybyszów w stanie zagrożenia, tego się już pewnie nie dowiemy. Ciocia Helena wspominała też, że jadąc pociągiem z Wileńszczyzny do nowej Polski, gdzieś na stacji, na której stał ich pociąg, przy którym zatrzymał się pociąg jadący w przecwinym kierunku, pasażerowie z tego drugiego wykpiwali repatriantów wołając do nich: - Gdzie wy jedziecie? Do tej Polski? Do tych panów? Będziecie tam niewolnikami! Jakie były losy tych przesiedlonych z Polski do sowieckiej Białorusi, można się tylko domyślać.

CDN

piątek, 2 lutego 2024

Podróż do Polski - wspomnienia (część 14)

Gdy w 1946 roku sześcioletnia Florcia, trzynastoletni Oswaldek i trzydziestopięcioletnia Genowefa opuszczali Adamowce, na fałszywych dokumentach, nie mogli nawet przypuszczać, że już tu więcej nie wrócą. Babcia była przekonana, tak jak jej brat Władysław, że sowieci są tu tylko tymczasowo, że za niedługi czas, z mężem i dziećmi, będzie mogła wrócić do swojej rodzinnej wsi, przecież ledwie przed wybuchem wojny Florian wybudował nowy dom. Ta ucieczka była konieczna jedynie po to, by uchronić się przed wywózką w głąb ZSRR, ale ten okropny czas przecież wkrótce się skończy, i będzie można wrócić do tych malowniczych krajobrazów, krewnych, znajomych, przyjaciół, pójść na cmentarz na górce w Adamowcach, pojechać do kościoła w Udziale, do Mosarza, do Głębokiego, do Postaw, wyruszyć na pielgrzymkę do Kalwarii Wileńskiej. Florian jeszcze przed wojną często powtarzał, że dziewczynkę trzeba będzie posłać do szkół w Wilnie, a chłopaka, jako że był kręcony, trzeba będzie wyuczyć konkretnego fachu, może zostanie pomocnikiem Floriana w warsztacie stolarskim. Teraz Florian został powołany do wojska. Genowefa musiała być silna, zaradna i samodzielna. Przygotowała suchary na wyjadz, spakowała najpotrzebniejsze rzeczy, krucyfiks schowała do woreczków z mąką, postanowiła zabrać krówkę, pięknego konia zabrali sowieci w zamian pozostawiając wychudzoną, wymizerowaną szkapinę. Koń był piękny, ale szalenie bał się pociągów, stojąc przed przejazdem, gdy przejeżdząła lokomotywa ze składem, narowił się, wierzgał, stawał dęba, i tylko Florian był w stanie nad nim zapanować.

Podróż pociągiem, bydlęcymi wagonami, ale do Polski. Genowefa rozumiała, że Polska - w jej ówczesnej opinii jedynie tymczasowo - jest gdzieś daleko, bliżej Warszawy, a w Polsce ludzie nie pozwolą człowiekowi umrzeć, Polska to nie Związek Radziecki. W tej nowej Polsce była już też część rodziny - rodzony brat Floriana - Jan, po zwolnieniu z wojska wiosną 1945 r. dostał skierowanie do służby jako strażnik w banku w Białymstoku, tam już były jego córki - Benedykta i Longina, żona - również Genowefa - zmarła jeszcze w czasie wojny w Admamowcach w wieku 45 lat i tam na wiejskim cmentarzyku została pochowana. Babcia była przekonana, że w tej nowej Polsce zawsze znajdzie się ktoś, kto jej pomoże, miała już dobre doświadczenia z czasu zamieszkiwania Warszawie w latach 1936 - 1939 . Decyzja zatem nie mogła być inna. Podróż trwała miesiąc, była pełna traumatycznych zdarzeń, pociąg trafił koniec końców do Krakowa, ale babcia mając na uwadze to, że brat jej męża mieszka w Białymstoku, uważała, że i ona z dziećmi powinna tam trafić, a też i z Białegostoku będzie dużo bliżej do Adamowców.

W Wilnie postój trwał dwa dni, z dworca było blisko do Ostrej Bramy, więc Genowefa wzięła za rączkę Florcię i poszły razem się pomodlić. Ostra Brama stała się jednym z najważniejszych miejsc w życiu mamy, do końca jej życia. Dlatego też tak bardzo lubiła odwiedzać białostocką katedrę, ze względu na kaplicę z obrazem Matki Bożej Ostrobramskiej, tam czuła się najlepiej, tam jej modlitwa była najgłębsza, tam odpoczywała, tam u Matki Boskiej się radziła, jej się zwierzała, powierzała wszelkie trudności, radości, swoją codzienność. Bardzo chciała zobaczyć replikę kaplicy Matki Boskiej Ostrobramskiej w Skarżysku-Kamiennej, wybieraliśmy się tam i nie zdążyliśmy już doń dotrzeć. W białostockiej katedrze, modląc się któregoś lipcowego dnia 2016 r., przed obrazem Matki Bożej Miłosierdzia, prosząc o wszelkie łaski dla syna, przede wszystkim łaskę pracy, ale też i inne ważne, mama poczuła jakby świat wokół został wyłączony, widziała co prawda przesuwających się ludzi - grupę turystów, filary, obraz Matki Bożej, ławki, ołtarz, promienie słońca wpadające przez witraże, ale nie słyszała żadnych dźwięków, jakby wokół zaległa kompletna cisza, mimo, że ci przesuwający się ludzie poruszali ustami, ten świat wokół stał się jakby nierealny, i w pewnym momencie usłyszała łagodny kobiecy głos, trzykrotnie powtarzający - Trwajcie, trwajcie, trwajcie... To niemal mistyczne przeżycie trwało chwilę, po tych słowach otaczający świat "został włączony", słyszalne były głosy cichych rozmów, kroków, trzaskajace drzwi do katedry. Dwa miesiące później dostałem dobrą pracę. A siedem lat później mama odejdzie do Domu Pana, w Szpitalu Wolskim w Warszawie, na Woli, na której została też poczęta, i historia zatoczy koło.

piątek, 26 stycznia 2024

Codziennie życie w Adamowcach - wspomnienia (część 13)

Wspomnienia z dzieciństwa, o ile było ono rzeczywiście szczęśliwe, przeważnie pełne są słońca, żywych barw, cudownych wydarzeń, które niemal całkowicie przyćmiewają to co było przykre, bolesne, niosące cierpienia. Kilkuletnia dziewczynka, której wczesne dzieciństwo minęło w bliskości kochających rodziców, braciszka, dziewiczej natury, ludzi prostych i życzliwych, pomocnych, zwierzaków, którymi można się było opiekować - kaczuszek, kurczaczków, gąsek, owieczek, psiaków i kotków, w miejscu, do którego początkowo z rzadka dobiegały odgłosy toczącej się wojny, zapamiętała ten świat jako pełen światła i miłości. I w jej opowieściach, jeśli była to wiosna czy lato - to zawsze w bujnej zieleni, pachnące sadem i ogrodem, zbożami na polach, łąkowymi ziołami, zatopione w promieniach słońca. A jeśli zima, to tylko mroźna, śnieżna i też obowiązkowo słoneczna. Te wojenny odpryski, pojawią się później w opowieściach mamy dziecka, o kuzynce ojca - przypadkowej ofierze wymiany ognia między Niemcami a partyzantami; o innej kuzycne zabieranej na roboty do Niemiec i żołnierzu, który odwrócony plecami do rozgrywającej się dramatycznej sceny rozdzielania młodej dziewczyny od rodziców płakał i łkając mówił, że pochodzi ze Śląska i zostawił tam córkę w takim właśnie wieku. Ale to były opowieści o zdarzeniach, których dziecko nie widziało własnymi oczami. Prawdziwy lęk, prawdziwy ból, doświadczony bezpośrednio, pojawił się wraz z drugim przyjściem sowietów - Z Adamowców do Białegostoku - wspomnienia (część 3).

Ale zanim się to stało, to życie dziecka upływało na beztroskich zabawach z domowymi zwierzakami - noszeniu w durszlaku kaczuszek, gąsek, kurczaczków nad staw, chodzeniu z mamą na spacery pełne cudownych zdarzeń. Raz też Florcia spłatała niewinnie rodzicom i całej wiejskiej społeczności niemałego figla, zasypiając w dzień pod łóżkiem. W pewnym momencie, gdy rodzice zorientowali się, że dziewczynki nie ma w domu, nie ma na podwórzu, nie widać jej we wsi, wszczęli alarm, wszyscy przebywający w tym czasie w Adamowcach udali się na poszukiwania dziecka. Dopiero po upływie dłuższego czasu, niezawodny piesek - Misiek - odkrył Florcię śpiącą pod łóżkiem. Wielką radością było dla dziewczynki pojawienie się na pewien czas nowego domownika - małej owieczki, której mama urodziwszy zwierzątko, zachorowała i nie miała mleka, by ją karmić, wówczas owieczka została przygarnięta do domu, a w rolę jej mamy wcieliła się mama Florci - Genowefa - karmiąc zwierzątko mlekiem z butelki ze smokiem. To jeden z najcudowniejszych obrazków z dzieciństwa, jakie Florcia zapamiętała. Były też jednak zdarzenia budzące grozę, jak wyprawa bryczką, w czasie której dziewczynka o mały włos nie straciła palca, a może nawet życia, gdy upadek z rozpędzonego wozu skutkował wkręceniem dłoni w koło i w końcu wpadnięciem do płynącego przed wsią strumienia. Ślad po tym wypadku w postaci wyraźnie zniekształconego palca wskazującego pozostał Florentynie do końca życia.

Ten strumień, a właściwie rzeczka, w której wylądowała Florcia nosi nazwę Marchwa, w języku białoruskim - Margwa, i co jest najciekawsze jest hydronimem pochodzącym z języka fińskiego. Czy w dawnych czasach mieszkały tu plemiona ugrofińskie? Niedaleko stąd mamy już Łotwę, a ziemie łotewskie były początkowo zamieszkałe przez plemiona ugrofińskie - Estów, Kurów, Liwów - jak podaje w swojej pracy "Problematyka narodowościowa Łotwy" Piotr Eberhardt. Kto wie, może część z nich dotarła i w tę okolicę? Z Adamowców do granicy łotewskiej w okolicach Drui, w prostej linii, jest około 80 kilometrów. To nie tak znowuż daleko.

Po przejściu przez te ziemie frontu, kiedy mężczyźni zostali powołani do wojska, do II Armii Wojska Polskiego, we wsi pojawił się wraz z rodziną tajemniczy mężczyzna o imieniu Serafin, który zamieszkał albo kątem u kogoś, albo w jakimś opuszczonym już domu. Najprawdopodobniej udawał człowieka szalonego, owijał się w nocy prześcieradłem i w takim stroju biegał po wsi. Mieszkańcom zaczęły też w niewyjaśnionych okolicznościach znikać kury i inne ptactwo. Genowefa zauważyła któregoś razu brak jednej kury. O sprawstwo podejrzewano bardziej Serafina niż lisy. Tym bardziej, że jednego razu Serafin powiedział babci: - Jeśli ktoś ją (zagnionią kurę) zabrał i zjadł, to niech mu to tylko wyjdzie na zdrowie. Dorośli uważali, że ów Serafin został nasłany do wsi przez Rosjan na przeszpiegi. Miejscowa ludność jeszcze nie wiedziała, że znajdzie się na długie lata w granicach ZSRR - tak jak brat babci - Władysław - był święcie przekonany, że tu była, jest i będzie Polska, myślało wielu mieszkańców tych ziem, a ich los w rzeczywistości został już dawno przypieczętowany, bo w grudniu 1943 r. na Konferencji w Teheranie . Rosjanie zapewne chcieli mieć rozeznanie jakie są nastroje wśród mieszkańców, kto ma jakie przekonania, czym się zajmuje, czym się zajmował wcześniej, czy nie wspierał i nie wspiera polskiego podziemia, czy nie jest wrogiem ludu, nowej władzy, kułakiem. Ktoś w końcu musiał donieść nowym władzom o tym, że dziadek Florian ubrany w elegancki garnitur przyjeżdżał do kościoła wraz z rodziną bryczką, a zapewne też o tym, że przed wojną mieszkał i pracował przez 3 lata w Warszawie. To były wystarczające powody, by babcia Genowefa ze swoimi dziećmi znalazła się na liście osób przeznaczonych do wywiezienia w głąb ZSRR.

CDN

Puszcza Knyszyńska - wspomnienia - część 17

Puszcza Knyszyńska, zaczynająca się już na północnych i wschodnich rogatkach Białegostoku, swoją szatą roślinną, ukaształtowaniem terenu prz...