środa, 14 sierpnia 2013

Getto, ulica Czysta, 1943 - 2013

16 sierpnia, rocznica wybuchu powstania w getcie białostockim. Gdyby nie Mama przez długi czas pewnie nic bym o powstaniu, tak jak wielu innych białostoczan w pierwszym pokoleniu, nie wiedział. Mama, nie będąc rodowitą białostoczanką, a ledwie repatriantką, która pojawiła się w tym, jak się okazało, niezbyt przychylnym repatriantom, mieście, wiedzę o samym getcie i o walkach w 1943 r. zdobyła od starszej koleżanki z pracy, która miała to nieszczęście, że jej dom w 1941 r. znalazł się na granicy getta. Pamiętała doskonale zasieki przy ul. Czystej i niemieckich żołnierzy, uzbrojonych po zęby, przechadzających się wzdłuż ulicy z psami. Któregoś razu miała przeżyć chwile prawdziwej grozy, gdy zmierzając na tajne komplety, zimą, spod palta wypadły jej książki. Żołnierze ich nie zauważyli, a może, kierując się jednak jakimiś ludzkimi odruchami, nie chcieli zauważyć. Współcześnie, bardziej poprawna jest ta druga wersja, ale życie i tak pisze scenariusze po swojemu, nie zważając na przeszłe i przyszłe poprawności, więc zostawmy ten spór nierozstrzygniętym. Dziewczyna wystraszona książki podniosła i pobiegła dalej. Z jej opowieści wynikałoby, że ulica Czysta musiała być jakimś dziwnym sposobem podzielona. Trudno to sobie wyobrazić, bo przecież ślady po drewnianej bramie getta były jeszcze niedawno widoczne między kamieniami brukowanej ulicy, tuż u wylotu do ulicy Poleskiej. Zatem granica getta musiała w tym rejonie dziwacznie meandrować. A dom tej dziewczyny musiał stać niemal naprzeciw domu, do którego trafił Samuel Pisar z rodziną po przesiedleniu z kamienicy przy ulicy Dąbrowskiego na ulicę Czystą 5.

Dwa światy przedzielone zasiekami, wąska uliczka, kocie łby, kolczaste druty, żołdacy z psami, i świat, w którym śmierć była gwarantowana, a naprzeciw świat, który czekał na swoją kolej, przeznaczony do niewolnictwa, albo do śmierci trochę mniej pewnej, przesuniętej w czasie, z tlącą się nadzieją, i świat w większości prawdopodobnie pozbawiony nadziei. Dziś stojąc na ulicy Czystej, której szerokość można pokonać kilkoma krokami, nie sposób wyobrazić sobie, tak żywo, do bólu sugestywnie, poczucia opuszczenia, pewności śmierci, strachu, upokorzenia, odczłowieczenia ludzi, których oddzielono od świata jeszcze względnie wolnego, którego mieszkańcy mogli choćby wyruszyć do pobliskiego lasu na Pietraszach, wzdłuż torów dawnej kolei warszawsko - petersburskiej, czy dalej, przez Jurowce do Puszczy Knyszyńskiej; świat szczelnie zamknięty od świata, który kontroli totalnej próbował się - na miarę swoich możliwości - wymykać, świat duszący się, pogrążony w ciemności, walczący o każdy oddech, promień słońca, skrawek soczystej, bujnej zieleni w przydomowych ogrodach, nieludzko zagęszczony od świata, który wbrew powszechnemu terrorowi nieco swobodniej wydzierał to, co ze swej natury im obu się należało. Dziś z otwartych okien sączy się muzyka, ogrody wciąż są żywe - dojrzała zieleń drzew owocowych, wielobarwne kwiaty, choć powoli zaczyna się mieć ku jesieni, gdzieniegdzie znad okien, balkonów sterczą talerze anten satelitarnych. Być może pod warstwą tynku, farby, tapet, gdyby je zedrzeć znać byłoby ślady krwi osób mordowanych w tych domach, w piwnicach, które zamieniano na bunkry, mające dać pewne schronienie - to chyba swoją drogą dowód na to, że nadzieja nie całkiem wygasła. A poza tym w tych czterech ścianach musiał przetrwać też strach ściśniętych ponad ludzką miarę ludzi, strach, rozpacz, bezsilność, czasem może bunt, wiara i niewiara, dramat utraty wiary w Boga, człowieka, w cokolwiek. Musiały się zachować słowa wypowiadane szeptem, na głos, w myślach, krzykiem, słowa modlitwy i akty apostazji, przekleństwa, błagania, słowa być może przebaczenia pobożnych Żydów.

Mieszkając na Białostoczku przemykałem ulicą Czystą na wykłady. To był jeszcze ten czas, gdy deweloperskie szkaradzieństwa nie wciskały się nachalnie w każdy wolny, a nawet zajęty kąt, kiedy stare domy nie płonęły, kiedy ulica ta miała wygląd niezmieniony niemal od czasów przedwojennych, drewniane parterowe w większości drewniane i murowane domy, jedna kilkukondygnacyjna kamienica, wyglądająca tak jakby była sklecona z dwóch różnych domów, jakby kompletnie niepoważna, niewydarzona, nie mająca wyglądu solidnej czynszówki, tylko jakiejś lichej jej podróbki, i zawsze kwitnące drzewa owocowe, wybujałe ogrody, kwiaty pod oknami, białostockie malwy. Ta ulica jako żywo kojarzyła mi się z Drohobyczem Schulza, z jego tajemniczą, baśniową, niepokojącą, z innego świata prozą. Drewniane płoty, kocie łby, przelewająca się na ulicę zieleń i bogactwo, a właściwie nieskończoność szczegółów - liście, łodygi, kwiaty, wszystkie żywe zapachy wiosny, okna, balkoniki, facjatki, kamienie, piach, furtki, samochody na podwórkach, psy, koty, poranne intensywne słońce, dziewczęta z rzadka przemykające w kwiecistych sukienkach, (zupełnie niepasujące do tej ulicy w rejonie o nie najlepszej wówczas reputacji), podchmieleni mężczyźni, widok na bloki, na dawną Bożnicę Cytronów, szum pędzącego miasta z Alei Piłsudskiego i Poleskiej, ubrania na sznurkach rozwieszone w ogrodzie, magia samych ogrodów, zapach kwitnących wiśni, rześkość powietrza, bardziej wiejskiego niż miejskiego. Boska nieskończoność i piękno zapyziałej ulicy.

Dziękuję Ci Mamo, że wprowadziłaś mnie w ten świat, gdy prowadzałaś mnie do nieistniejącej już księgarni przy ulicy Bohaterów Getta, świat z początku tajemniczy, baśniowy i piękny, a z czasem pełen grozy i przesycony atmosferą śmierci, gdy padło pytanie o tych nieznanych bohaterów getta. Świat, w którym przeplatają się pęd do życia i nieuchronność śmierci, tu kompletnie wymuszonej, przedwczesnej, nienaturalnej; świat barw i zapachów wiosny ze światem przysypanej piachem lub zamalowanej krwi. To paradoks, którego pojąć do dziś nie jestem w stanie.

Ciąg dalszy nastąpi...

Obrazek
ul. Czysta

Obrazek
ul. Czysta

Obrazek
ul. Czysta

Obrazek

Obrazek

Obrazek

róg Czystej i Częstochowskiej

czwartek, 30 maja 2013

Popołudniowe Majewo Kościelne

Do Majewa Kościelnego trafiłem po raz pierwszy przez przypadek wczesną wiosną 2009 r., kiedy wszystko wokół było jeszcze szare, przy drodze sterczały suche kikuty drzew, falujące wokół pola mieniły się wszystkimi odcieniami burości, jedynie barwy rozrzuconych na koloniach domów, postawionych na łagodnych zboczach, między zagajnikami, przypominały o mającej lada moment eksplodować wiośnie i wnosiły coś żywszego do tego pięknego sokólskiego krajobrazu.

Kilka dni przed tym odkryciem czytałem przypowieść Georga MacDonalda “Zamek”, i poszukując grodziska w pobliskiej Trzciance, z drogi z Sokolan do Korycina dostrzegłem na północy jakby wieżę zamku zwieńczoną blankami, a tuż przy skrzyżowaniu drogowskaz informujący o zabytkowym kościele w Majewie. Grodzisko w Trzciance musiało poczekać na lepsze czasy, a pierwszeństwo zdobył ” kamienny zamek”. Od tamtej pory nie wyobrażam sobie roku bez Majewa Kościelnego, czy to wiosną, latem, czy wczesną bądź późną jesienią, zima też nie może być przeszkodą.

Wizyta w Majewie w Dzień Bożego ciała musi mieć smak szczególny, nawet jeśli miałaby ona nastąpić już po procesji, w godzinach wieczornych, gdy kościół – zamek jest już zamknięty na cztery spusty, a wokół równo wykoszoną trawę zdobią wielobarwne płatki polnych i ogrodowych kwiatów, gdy panującą wokół ciszę mąci tylko zapach wybujałej późno tego roku wiosny. Słońce z trudem przedziera się przez ciężkie zwały deszczowych chmur, rozświetla bujną, ociekającą świeżością zieleń wiekowych brzóz i lip. Świątynia wzniesiona w początkach międzywojnia z polnych kamieni swoim klimatem przypomina budowle północy, Litwy, północnej i zachodniej Białorusi, ma coś w swoim klimacie z ducha dawnych Inflant. Rozjaśnia zatem i ją to blade, wątłe, zbliżające się już ku zachodowi słońce. Ostatnia msza odbywa się o godzinie 11.00, nie spodziewamy się tu spotkać kogokolwiek poza nami, mylnie zresztą, bo oprócz nas pojawi się para około 40-latków.

Wzgórze Kramieniec porośnięte wiekowymi lipami i brzozami, otoczone kamiennym murem, ze świątynią – zamkiem przenosi nie tylko w czasie, ale też przestrzeni. Bez większego wysiłku wyobraźni można odnieść wrażenie, że znaleźliśmy się w cichym, odizolowanym od zgiełku wielkiego miasta parku lub skwerze. Unosi się tu w powietrzu duch Wilna, albo tartuskiego parku, kryjącego ruiny gotyckiej katedry, a może nawet wyspy św. Małgorzaty w Budapeszcie z kaplicą św. Michała.

Promienie słońca przebijające się przez zwarty baldachim listowia, wszechobecna soczysta zieleń i polny kamień, złudzenie parku i miasta, jakby zurbanizowana wyspa w sielskim krajobrazie pagórków, pól, brzozowych i sosnowych zagajników, i ciemnego masywu kniei na horyzoncie, będącej pozostałością dawnej Puszczy Grodzieńskiej.

Mężczyzna i kobieta spacerują nieśpiesznie, z rzadko dziś spotykaną czułością, na sposób staroświecki, sprawiają wrażenie nieco sobą onieśmielonych. Kramieniec ma ograniczoną przestrzeń, a oni jakby chcieli każdy krok wydłużyć w czasie, opóźnić, by nie rozstawać się z tym miejscem zbyt wcześnie. Zrozumie to każdy, kto tu kiedykolwiek przybędzie.



***O historii kościoła w Majewie pisałem w poście "Duch północy w Majewie Kościelnym"

poniedziałek, 20 maja 2013

Zielone Świątki w Różanymstoku

 Słoneczna, upalna niedziela. Bujna, soczyście bujna, majowa zieleń, w dziesiątkach odcieni, delikatnie falująca na wzgórzach piętrzących się już na północnych rogatkach Białegostoku, aż do Grodna, a nawet dalej do samego Wilna. Północne, litewskie krajobrazy w majowym intensywnym słońcu, wsie porozrzucane w mikroskopijnych dolinach i na stokach łagodnych wzniesień Wzgórz Sokólskich. Sanktuarium w Świętej Wodzie z Górą Krzyży wzorowaną na szawelskiej, majestatyczna, zbawiennie cienista Puszcza Knyszyńska ze śródleśną osadą w Czarnej Białostockiej, Sokółka z kościołem św. Antoniego Padewskiego i Cudem Eucharystycznym, czekającym na uznanie przez Watykan, i dalej otwarte, rozległe przestrzenie wzdłuż drogi wijącej się do Dąbrowy Białostockiej.

W Nierośnie, tuż przy szkole o 88-letniej historii, przeznaczonej jak wiele innych do likwidacji, drogowskaz kieruje na wschód, do Sanktuarium Maryjnego w Różanymstoku. Zza zielonych pól, żółto - zielonych łąk porośniętych mleczem, brzozowych zagajników wyłaniają się wieże XVIII-wiecznej barokowej świątyni, wzorowanej na kościele jezuitów w pobliskim Grodnie. Przy dobrej, słonecznej pogodzie można podobno z nich wypatrzeć budowle tego pięknego miasta, dostępu do którego strzeże jednak trudna granica. Tu uroki strefy Schengen nie działają tak, jak w przypadku nieodległej granicy z Litwą.

Różanystok, miejsce zupełnie niezwykłe. Odpust w Zielone Świątki. Setki samochodów, z rejestracjami sokólskimi, białostockimi, augustowskimi, gdzieniegdzie warszawskimi, stragany, obwarzanki, wata cukrowa, "domowe" lody z Sokółki z rodzinnej lodziarni o smaku prawdziwych lodów, a nie mrożonej wody z plastikowym sokiem. Tłumy bezpretensjonalnych ludzi, mężczyźni mimo upału w marynarkach, jasnych koszulach, dżins z trudem dostrzegalny. Eleganckie kobiety, w lekkich, zwiewnych sukienkach. Staruszki i staruszkowie o twarzach pooranych bruzdami, na których odmalowały się lata trudów, smutków, bólu i cierpień, i żywa, prawdziwa wiara w oczach, i świąteczny błysk radości, a do tego jakaś energia w ruchach, której tak często brak staruszkom w mieście. Tu wciąż się pamięta o tym, by dzień święty święcić nie tylko śpiewem i głośną modlitwą w kościele, ale też odświętnym strojem, bez miejskiego nuworyszostwa i nierzadko przesadnej, tandetnej elegancji.

Zesłanie Ducha Świętego. Ławki otaczające kościół zajęte co do jednej, dziesiątki osób, kryjące się w cieniu dawnych zabudowań klasztornych oraz wiekowych lip i brzóz, otaczających z dwóch stron kościół; nieprzebrane tłumy w świątyni, na schodach, w kruchcie, w nawie głównej i nawach bocznych, w tym w lewej z obrazem Matki Boskiej słynącym licznymi cudami już od XVII w. Ten obecny jest jedynie kopią, oryginał został wywieziony gdzieś w głąb Rosji w 1915 r. przez mniszki prawosławne, rezydujące tu od czasu, gdy różanostocki kościół po klęsce powstania styczniowego zamieniony został na cerkiew prawosławną.

Żadnej sztuczności, wiara ludowa w czystej postaci, z jej żarliwością, szczerością, głośną modlitwą. Prawdziwa modlitwa prawdziwych ludzi, spracowanych na co dzień, zmęczonych, znużonych, a tu odzyskujących radość i energię. Wnętrze sanktuarium przywodzi na myśl barokowe świątynie wileńskie. Jesteśmy przecież na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego, województwa trockiego, powiatu grodzieńskiego. Jeszcze dziś pod kościołem zdarza się, że można usłyszeć białoruską mowę, choć to raczej domena ludzi starszych. Różne typy ludzkie tak jak w Wilnie. I tu i tam, niczym w tyglu, wymieszały się etnosy - litewski, ruski (nie mylić z rosyjskim), polski, tatarski, w Wilnie dodatkowo jeszcze żydowski, tatarski, karaimski i niemiecki, co zaowocowało ciekawym, życiodajnym, oryginalnym i w pełni naturalnym przenikaniem się kultur, a dziś już właściwie znajdującym odzwierciedlenie jedynie w różanych typach urody, i czasem jeszcze zamiłowaniem do uczestniczenia w kilku kulturach jednocześnie.

Opiekę nad różanostockim sanktuarium sprawują obecnie salezjanie, o czym przypomina m.in. posąg św. Jana Bosko w niszy świątyni w fasadzie głównej. Z racji odpustu i przybyłych nań licznie wiernych z początkiem mszy zapełniają się wszystkie konfesjonały. Być może to stereotyp, ale spowiedź u zakonników jest rzeczywiście wyjątkowa. Poczucie bycia słuchanym przez kapłana, uważnie, bez cienia rutyny czy znużenia, dodatkowe pytania, momentami dialog, niesztampowe pouczenia, a na zakończenie głębokie poczucie uwolnienia i uzdrowienia, narodzenie do nowego życia, po raz kolejny, i tak przecież bez końca.

Barokowe wnętrze rozbrzmiewa Słowem, płomienną modlitwą i śpiewem. Po latach zniszczeń, kiedy historia bezwzględnie i okrutnie obchodziła się ze świątyniami katolickimi na wschodzie, różanostockiemu kościołowi nie sposób odmówić piękna. Jego ogrom, rozmach, przestrzeń, obrazy, malowidła, posągi, misternie zdobione ołtarze boczne skutecznie odrywają od codzienności i przenoszą do świata, do którego wszyscy zmierzamy, taką przynajmniej należałoby mieć nadzieję.

Na zakończenie Eucharystii zgromadzeni wierni ruszają w procesji z Najświętszym Sakramentem wokół świątyni. Setki ludzi, w skupieniu i ze śpiewem na ustach, wylewają się z trzech naw przez chłodną kruchtę, szerokimi schodami zmierzają z początku w stronę zabudowań dawnego klasztoru dominikanów, powstałego w XVII w. przy dworze Tyszkiewiczów, mijają następnie po lewej stronie budynek Salezjańskiego Ośrodka Wychowawczego, noszącego wyraźne ślady rosyjskiej architektury sakralnej z XIX w., kiedy to zamieszkały w nim wspomniane wcześniej mniszki prawosławne; dalej wzdłuż stacji Drogi Krzyżowej. Jest w tym wszystkim niebywałe piękno, poczucie wspólnego, razem z innymi, uczestnictwa w niebiańskiej liturgii, łączącej to, co zwyczajne, konkretne, namacalne ze światem niewidzialnym.

Eucharystia kończy się, należy ustąpić miejsca przybyłym już kolejnym parafianom i pielgrzymom, gromadzącym się w cieniu smukłych, rozłożystych drzew i zabytkowych budynków.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek



Obrazek Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

poniedziałek, 4 lutego 2013

Sokółka (część I)






































Rozpisywanie się o historii Sokółki, przy obfitości wszelkich materiałów o niej dostępnych także online, nie ma większego sensu, podobnie przepisywanie książek czy artykułów porozrzucanych w wielu czasopismach. Sokółkę odwiedza się dla niespotykanego w żadnym innym miasteczku Podlasia klimatu. Nie oznacza to, że jest ona ciekawsza czy bardziej urokliwa od Bielska Podlaskiego, Siemiatycz, Mielnika, Drohiczyna czy Dąbrowy Białostockiej. Bliskość Grodna, Bohonik, Kruszynian, Puszczy Knyszyńskiej, Różanegostoku, a także - jakby to dziwacznie nie zabrzmiało - Wilna (oddalonego od Sokółki o 200 km na północny wschód), tworzą absolutnie niepowtarzalny klimat tego miasteczka, pogranicznego, otoczonego typowo litewskimi krajobrazami - pnącymi się, począwszy już od rogatek Białegostoku, coraz wyżej zielonymi pagórkami, porozrzucanymi na nich sosnowymi zagajnikami, falującymi zbożami, malowniczymi wioskami z licznymi wciąż jeszcze drewnianymi domkami o dwuspadowych dachach, smukłymi przydrożnymi krzyżami i kapliczkami, ciemnymi kniejami, będącymi pozostałościami dawnej Puszczy Grodzieńskiej, ciągnącymi się wąskim klinem od okolic Dąbrowy Białostockiej, dalej na południe przez Trzciankę z jej tajemniczym wczesnośredniowiecznym grodziskiem, na którym znaleziono arabskie dirhamy, w stronę Puszczy Knyszyńskiej koło Rozedranek.

Do Sokółki najlepiej przybyć w dzień powszedni, kiedy miasto żyje swoim naturalnym rytmem, pulsuje codziennością zwyczajną aż do granic możliwości i przez to wzruszająco piękną, kiedy staruszkowie podpierając się drewnianymi laskami wychodzą na popołudniowy spacer, ludzie w średnim wieku załatwiają sprawy najprawdopodobniej urzędowe i robią zakupy, młodzież i dzieci wracają ze szkół. Wtedy właśnie powinniśmy zapuścić się w jakąkolwiek uliczkę, wychodzącą od dawnego rynku, i krążyć podobnymi bez bliżej sprecyzowanego celu, poza odkryciem prawdziwego klimatu miasta, tego wszystkiego, co jest ukryte przed okiem przejeżdżających w pośpiechu przez liczne wsie i miasta podróżnych, którzy śpieszą do określonego, znanego celu, pogardzając nieco miejscowościami nie ujętymi w popularnych przewodnikach, o których brak wzmianek w stacjach TV. O Sokółce było co prawda jeszcze nie tak dawno głośno przy okazji Cudu Eucharystycznego, choć to akurat wydarzenie w klimacie współczesnej Polski, przydaje miasteczku raczej aury albo taniej sensacji, albo polskiego zacofania i zabobonu, zupełnie niesłusznie zresztą. By być sprawiedliwym trzeba dodać, że ciągną tu też tłumy pielgrzymów, żarliwie wierzących w objawienie się Chrystusa za sprawą Hostii, która w czasie sprawowania Eucharystii upadła jednemu z księży na ziemię. Któregoś razu w nieodległej Świętej Wodzie natknęliśmy się na autokar pielgrzymów z Rumunii ciągnących właśnie do Sokółki, by pomodlić się przed Cudowną Hostią.

Ale Sokółka to nie tylko Cud, nie tylko pełne uroku przedwojenne drewniane czy murowane domki, to nie tylko Muzeum Ziemi Sokólskiej z arcyciekawą wystawą poświęconą polskim Tatarom, mieszczące się w XVIII-wiecznym budynku wzniesionym jeszcze za czasów podskarbiego litewskiego Antoniego Tyzenhauza, ale też ludzie, których spotykamy na ulicach, przy kościele, którzy potrafią podejść do nieznajomego i zupełnie spontanicznie nawiązać serdeczną rozmowę. To oczywiście domena ludzi starszych, bo młodzież się glajszachtuje się chyba wszędzie.

I warto poświęcić na krążenie po Sokółce kilka dobrych godzin, tak zupełnie swobodne, bez nerwowego spoglądania na zegarek, bez pośpiechu...



Katrynka - kontrasty

Puszcza Knyszyńska już od niepamiętnych czasów wydawała mi się być bramą do innego świata. Z Białostoczka była to zaledwie kilkunastominutow...