niedziela, 27 stycznia 2008

O braterstwie, Polak, Węgier...

Od dłuższego już czasu mam poczucie, że słowo "braterstwo" zdewaluowało się już niemal kompletnie. Przez moment zastanawiałem się nawet czy użyć go w tytule. Od momentu wypisania go na sztandarach rewolucji francuskiej 1789 r. jego wartość spadła chyba najniżej, później jeszcze próbowali nim szermować wszelkiej maści manipulatorzy w swoich niecnych celach, ale z drugiej strony nie ma chyba drugiego słowa, które oddawałoby lepiej sens przyjaznych, pełnych poświęcenia relacji między narodami.

Czym właściwie jest owe braterstwo, ale nie to fałszywe, pozorne, puste, tylko to prawdziwe, które zawiera realną treść?

Po raz pierwszy zrozumiałem jego sens, gdy Mama opowiedziała mi pewną historię z czasów swojej młodości, gdy była jeszcze nastoletnią dziewczyną, której tylko pstro było w głowie. A że nie pamiętałem wszystkich szczegółów owego wydarzenia - mimo, że historię słyszałem wielokrotnie, to poprosiłem Mamę o jej ponowne opowiedzenie całkiem niedawno z możliwie największą ilością detali. Mama chętnie na moją propozycję przystała, a ja notowałem. I poniżej przedstawiam owoc naszej wspólnej pracy.

"Nie pamiętam dokładnie dnia, na pewno było to dwudziestegoktóregoś października 1956 r. Wybrałam się z koleżanką do kina "Pokój" (rzecz się dzieje w Białymstoku - przyp. moje) na szwedzki film "Ona tańczyła jedno lato". Kupiłyśmy bilety, a do rozpoczęcia seansu było jeszcze dużo czasu. Postanowiłyśmy pójść do parku, ale gdy wyszłyśmy na ulicę naszym oczom ukazał się niesamowity widok, nigdy wcześniej czegoś podobnego nie widziałyśmy. Nieprzebrany tłum ludzi szedł ulicą Lipową od Rynku Kościuszki (wcześniej odbył się wiec na dziedzińcu Pałacu Branickich - przyp. moje) w stronę Kościoła św. Rocha. Z tysięcy gardeł wydobywały się okrzyki:

- Węgrzy z nami!

- Rokossowski do Moskwy!

- Chcemy wolnej Polski!

Później, po krótkim nabożeństwie ów pochód wracał tą samą ulicą, z tym, że tym razem zmierzał w stronę domu partii (obecnie Wydział Humanistyczny Uniwersytetu w Białymstoku). Nie wiedziałyśmy co mamy teraz ze sobą począć, czekać na seans czy dołączyć do demonstracji. Jednak ciekawość tego, co się wydarzy później, zwyciężyła. Poszłyśmy pod dom partii.

Uczestnicy manifestacji szczelnie wypełnili plac przed siedzibą KW PZPR, igły nie można było wcisnąć. W tłumie przeważali ludzie młodzi - prawdopodobnie studenci Akademii Medycznej i robotnicy, ale były reprezentowane niemal wszystkie pokolenia i grupy społeczne. Młodzi ludzie wchodzili na gzymsy budynku i wygłaszali przemówienia. Domagali się wolności, niezależności od Moskwy, religii w szkołach, własnej polskiej drogi do socjalizmu, przywrócenia harcerstwa, zniesienia ZMP, i sprawiedliwego rozliczania się przez Moskwę za dostarczany z Polski węgiel (sic!). Zapamiętałam też młodego robotnika z "Uchwytów" (wówczas jedna z największych białostockich fabryk - przyp. moje), który powołując się na Konstytucję 1952 r. domagał się wolności sumienia i wyznania.

Młodzi ludzie żądali też spotkania z władzami Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Jednak nikt do nich nie wyszedł, komuniści zamknęli się na siedem spustów, wygasili wszystkie światła.

Po pewnym czasie na plac zjechały ciężarówki wypełnione żołnierzami. Wojskowi byli jednak przyjaźnie wobec manifestujących nastawieni. Zgromadzeni na placu wiwatowali żołnierzy, wznosili okrzyki - Wojsko z nami!, a dowodzącego nimi kapitana zaczęli podrzucać do góry. Demonstranci bratali się z żołnierzami, rozmawiali ze sobą swobodnie i serdecznie, żartowali.

W pewnym momencie zobaczyłam wśród demonstrujących mojego starszego brata, który spostrzegł także mnie, pogroził mi palcem, a następnie podszedł i kategorycznie kazał nam wracać do domu! Oczywiście nie posłuchałyśmy go.

Tymczasem manifestanci dalej wznosili okrzyki, kontynuowali wygłaszanie przemówień. Zapamiętałam jeszcze, że w jednym z nich wzywano Gomułkę, by nie jechał do Moskwy, żądano też uwolnienia Wyszyńskiego.

Ludzie pokładali wówczas ogromne nadzieje w Gomułce, nikt przecież nie mógł się spodziewać jaki obrót przyjmą sprawy w przyszłości.

Gdy się ściemniło na placu zapłonęły zrobione naprędce pochodnie, panowała niesamowita atmosfera jedności, przyjaźni i zaufania. Tego się nie da nawet opisać. Stałam na owym placu z wypiekami na twarzy i całą sobą chłonęłam wszystko to, co się działo, każdy szczegół, każde wypowiedziane słowo.

Do domu wróciłyśmy późnym wieczorem. Do kina oczywiście nie poszłyśmy, bilety nam przepadły. Za to na ulicy przed domkiem stała mama, zaniepokojona, zdenerwowana, która drżącym głosem wypytywała, co się z nami działo.

To było naprawdę niesamowite przeżycie, już chyba nigdy więcej nic podobnego, co bym tak głęboko przeżyła się nie wydarzyło. Pamiętam, że jeszcze w domu miałam wypieki na twarzy, byłam jak w gorączce.

A już później, kiedy pracowałam koleżanki ze stacji krwiodawstwa opowiadały mi jak kilka dni po owej demonstracji, po krwawych walkach w Budapeszcie, zupełnie spontanicznie zgłaszały się tysiące osób, by oddać krew rannym Węgrom.

Pamiętam też, że w prasie zaczęły się pojawiać reportaże przedstawiające prawdziwe wydarzenia z Węgier, opisujące walki powstańców, okrucieństwa żołnierzy Armii Czerwonej. Niektóre koleżanki przynosiły owe gazety do szkoły, gdzie wspólnie je czytałyśmy. Wszyscy wówczas strasznie współczuli Węgrom."

I choć historię tę Mama opowiadała mi wielokrotnie, po raz pierwszy, gdy byłem jeszcze uczniem szkoły podstawowej i zacząłem się interesować historią, to najbardziej utkwił mi w pamięci ten wątek polsko - węgierski. I tak zrodziła się moja węgierska pasja.

Ale to jeszcze nie wszystko, co chciałem napisać o braterstwie polsko - węgierskim. Ze względu jednak na to, że wpis już i tak jest długi, a mnie goni czas, odłożę to na następny raz.

czwartek, 24 stycznia 2008

O pysze narodowej i samobiczowaniu

Popadanie w skrajności wydaje się być naszą narodową specjalizacją. Każde dotknięcie bolesnej części naszej przeszłości sprawia, że zamiast rzeczowej i spokojnej dyskusji, prób dochodzenia do porozumienia dzielimy się na wrogie obozy, które skaczą sobie do gardeł. I zazwyczaj nie ma miejsca na środek, bo przecież rzecz idzie o imponderabilia. To zresztą sprawa nie tylko odległej przeszłości, ale także tej całkiem niedawnej. Tak więc, by nie sięgać daleko - w październiku 2007 r. zamiast wyborów parlamentarnych mieliśmy Armagedon, w którym starły się siły dobra i zła (dobro i zło zależne od punktu widzenia).

Natomiast kilka tygodni temu pewne renomowane wydawnictwo wydało książkę mającą w zamierzeniu jej autora i owego wydawnictwa wywołać ogólnonarodową debatę, a jak się okazało wywołała jedynie chaotyczną i krwawą kłótnię, która wątpliwe by się jakimkolwiek porozumieniem zakończyła. Póki co obie strony się okopały na swoich pozycjach, umacniają się na nich i pokrzykują do siebie z oddali.

To wszystko zaczyna mi przypominać pewne dwie skrajne postawy, z których jedna jest charakterystyczna dla pogranicza, na którym mieszkam, a druga usiłuje się tu przebić z kaganek oświaty niosącego dla ciemnego ludu centrum i południa Polski.

Ta pierwsza jeszcze nie tak całkiem dawno próbowała mi wmawiać, że mój bliźni władający białoruską mową lub chadzający zamiast do kościoła do cerkwi, to "kacap", "ruski", "naród chłopski", słowem bliźni, owszem, ale gorszego sortu.

Ta druga zaś sugeruje mi, że z racji tego kim jestem żywię chroniczną niechęć do pewnego narodu.

Co do tej pierwszej, to zawsze mam w pamięci ważne słowa, które uczyniły mnie odpornym na jej argumenty:

"Archidiecezję w Białymstoku zamieszkują także nasi bracia prawosławni. Szukajmy zawsze tego, co łączy, spotykajmy się w duchu ekumenicznym, módlmy się wspólnie."

albo

"Bolesne doświadczenia żyją nadal w pamięci zbiorowej. W niej tkwią również głębokie korzenie nieufności, wciąż jeszcze nie przezwyciężonej. Wszyscy dźwigamy brzemię historycznych win, wszyscy popełniamy błędy. (...) Gdziekolwiek zaistniała krzywda, niezależnie po której stronie należy ją przezwyciężyć przez uznanie własnej winy przed Bogiem i przebaczenie. (...) Pomni na słowa Modlitwy Pańskiej: odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom, w duchu wzajemnego pojednania, wybaczmy sobie nawzajem doznane w przeszłości krzywdy po to, aby w nowy, prawdziwie ewangeliczny sposób kształtować nasze wzajemne stosunki, i tworzyć lepsze jutro Kościołów pojednanych."

Odpowiedź na pytanie kto jest autorem owych słów pozostawiam domyślności Czytelnika, dodam tylko, że zostały one skierowane do mieszkańców tego właśnie pogranicza w czerwcu 1991 r. I na nic się tu zdadzą pokrzykiwania i pohukiwania tych, którzy by chcieli by było inaczej.

Co do tej drugiej postawy, to muszę przyznać, że owa wmawiana mi niechęć jest mi i moim bliższym i dalszym znajomym całkowicie obca. Antysemityzm postrzegam przez niedawny wybryk kilku troglodytów, którzy zbezcześcili cmentarz żydowski w Białymstoku, ale którzy dzięki współpracy mieszkańców miasta z policją po kilku dniach zostali schwytani, a ich zdjęcia opublikowano w Internecie. Nie chcę przez to bagatelizować problemu, czy powiedzieć, że go nie ma. Pewnie jest, ale nie w takich proporcjach, w jakich usiłuje się go przedstawić. Relacje polsko - żydowskie postrzegam natomiast przez pryzmat działalności wielu ludzi - np. pewnego stowarzyszenia, które prężnie organizuje wykłady poświęcone historii i kulturze Żydów na Podlasiu, pokazy filmów, wycieczki (piesze, rowerowe, samochodowe) do miejsc związanych z kulturą żydowską, tatarską, białoruską, w których uczestniczą setki ludzi w różnym wieku. To wreszcie setki młodych ludzi porządkujących co roku cmentarz żydowski, to mieszkańcy Tykocina, którzy jeszcze niedawno prowadzili pod okiem pani dyrektor muzeum w synagodze teatr odgrywający sceny z życia tykocińskich Żydów.

Słowem, we wszystkim warto znać umiar. A jeśli ktoś lubi kwasić się w którymś w dwóch wyżej wymienionych sosów to jego sprawa, nic mi do tego.

Katrynka - kontrasty

Puszcza Knyszyńska już od niepamiętnych czasów wydawała mi się być bramą do innego świata. Z Białostoczka była to zaledwie kilkunastominutow...