piątek, 23 grudnia 2011

Suchowolsko - okopowe impresje z księdzem Jerzym Popiełuszką w tle

Nie wyobrażam sobie roku bez wizyty w Okopach koło Suchowoli, niewielkiej, pozornie ponurej wioski około 50 km na północ od Białegostoku, z kilkoma opuszczonymi domostwami, przydrożnymi krzyżami, otoczonej wzgórzami, wyglądającymi, jak średniowieczne grodziska Jaćwingów albo kurhany. Podobno nazwa wsi wywodzi się właśnie od kurhanów, które miejscowa ludność nazywała okopami. A być może są to jakieś dawne szańce?

Pierwsze osady na tych terenach zakładali z pewnością Jaćwingowie, pobliska Suchowola zwała się pierwotnie Suchaja Jatwieź, na zachód od Suchowoli do dziś istnieją wsi o wiele mówiących nazwach - Jatwieź Mała, Jatwieź Duża. Nieodległy Skindzierz jest również nazwą pochodzenia bałtyjskiego, podobnie, jak i Kumiała (od słowa "kumele", które w języku litewskim oznacza klacz), Dryga, Igryły. Niewiele wiemy o języku jaćwieskim, stąd też trudno dziś stwierdzić czy mamy tu do czynienia z toponimami pochodzenia litewskiego czy jaćwieskiego, a najprawdopodobniej stykamy się z jednymi i drugimi. Na ziemiach tych lokowali się bowiem osadnicy z głębokiej Litwy, może nawet ze Żmudzi, a więc rodowici, etniczni Litwini, jak też wschodni Słowianie, Rusini z okolic Grodna, z czasem zaczęło tu też sięgać osadnictwo z sąsiedniego Mazowsza. Do dziś niektórzy mieszkańcy tych okolic władają dialektem języka białoruskiego, choć wyznają katolicyzm. Wystąpiło tu prawdopodobnie zjawisko, z jakim mieliśmy do czynienia także w okolicach Wilna, kiedy to etniczni Litwini w zetknięciu z ludnością ruską, o wyższej kulturze i dużo bardziej zaawansowanej cywilizacyjnie, slawizowali się na przestrzeni stuleci. Nie można też wykluczyć dość powszechnego przechodzenia dawnych unitów - po wydaniu w 1905 r. ukazu tolerancyjnego przez cara Mikołaja II - na katolicyzm. Dawni unici i ich potomkowie po kasacie Unii Brzeskiej dokonanej w 1839 r. na ziemiach Rzeczypospolitej wcielonych bezpośrednio do Imperium Rosyjskiego, a więc dużo wcześniej niż w Królestwie Polskim (w 1875 r.), kiedy pojawiły się sprzyjające temu okoliczności, przechodzili masowo na katolicyzm, bo jedynie taką możliwość dawał im wspomniany edykt tolerancyjny z 1905 r., nie przywracał przecież Unii Brzeskiej.

Nie bez powodu zatem jeszcze w ubiegłym miesiącu na Rynku w Suchowoli, tuż przy kościele Świętych Apostołów Piotra i Pawła, naprzeciw pomnika ks. Jerzego Popiełuszki, słyszałem rozmowę dwóch starszych mężczyzn, przeplatających polskie słowa, słowami pochodzącymi z pewnością z dialektu białoruskiego. Ksiądz Popiełuszko musiał sam władać w młodości tą melodyjną mieszanką języków.

Nie jest to jakaś banalna i pusta, jak wydmuszka multi-kulti, ale realne dziedzictwo wielokulturowego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Okopy i Suchowola należały przed rozbiorami do województwa trockiego. Tu w XVII w. pojawili się Żydzi, którzy wznieśli w Suchowoli piękną, okazałą drewnianą synagogę, będącą pierwszą świątynią w miasteczku. Tuż po nich, bo w wieku XVIII w Suchowoli zaczął stacjonować pułk tatarski. Z czasem Tatarzy zajęli się dużo bardziej pokojową działalnością, a mianowicie garbarstwem i ogrodnictwem. Dziś w Suchowoli mieszka 58 Tatarów. Można się tu zatrzymać w muzułmańskim Domu Pielgrzyma, niedaleko plebanii kościoła Św. Apostołów Piotra i Pawła, który oferuje także sposobność posmakowania tradycyjnych potraw kuchni tatarskiej. Stąd też już tylko o krok mamy Izbę Pamięci ks. Jerzego Popiełuszki, ulokowaną przestronnym pomieszczeniu przy plebanii, a w niej publikacje poświęcone Błogosławionemu, sutanna, kawałek sznura, którym był spętany przez oprawców, książka - nagroda z czasów nauki w szkole podstawowej, stare fotografie, zabytkowa chrzcielnica, poduszka, którą kapłan miał podłożoną w Zakładzie Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Białymstoku.

Dnia 30 października 1984 r. ciało zamordowanego ks. Jerzego Popiełuszki przewieziono do Białegostoku w celu wykonania sekcji zwłok. 2 listopada wiadomość o tym, że zwłoki księdza będą transportowane do Warszawy rozniosła się po mieście lotem błyskawicy. Na drodze przejazdu konduktu zgromadziły się tysiące białostocczan, taksówkarze uformowali kolumnę złożoną prawdopodobnie z kilkuset aut, towarzyszącą księdzu aż do rogatek miasta, wolno z włączonymi klaksonami, przesuwającą się ulicami miasta. Za ten gest zostali zresztą później ukarani przez stosowne władze. Pamiętam, że tego dnia Mama wróciła do domu zapłakana i łamiącym się głosem, opowiedziała nam o żegnających ks. Popiełuszkę tłumach, była ogromnie wzruszona i przejęta. Każdy, kto miał tylko taką możliwość, pod byle pretekstem, wychodził z pracy, by uczestniczyć w pożegnaniu kapelana "Solidarności".

Gdy teraz spoglądam na zdjęcia wykonane w czasie procesu mordercy Grzegorza Piotrowskiego i Matki Księdza - Marianny Popiełuszko, skromnej, prostej kobiety, w chustce na głowie, wspartej na drewnianej lasce, przeszywają mnie dreszcze. Jest coś absolutnie mistycznego w tym zestawieniu pewnego siebie, inteligentnego mężczyzny i prostej, ale wręcz nieziemsko mądrej kobiety z małej, ubogiej wsi na Podlasiu, która w tym "starciu światów", odniosła prawdziwe zwycięstwo.

































środa, 14 grudnia 2011

Oskar Luts, stara parafialna szkoła i średniowieczny kościół w Palamuse, Estonia, czerwiec 2010 r.

O Palamuse po raz pierwszy dowiadujemy się od męża naszej gospodyni w Tartu, około 60 - 70 - letniego, postawnego mężczyzny o wciąż bujnych, siwych włosach; tak jak i większość napotkanych przez nas Estończyków odznaczającego się niebywałą wręcz uprzejmością, o dość powściągliwym sposobie bycia, ale niepozbawionym ciepła i życzliwości. Chętnie nawiązywał z nami rozmowę, kilkakrotnie wypytywał nas o obecną sytuację w Polsce i dzielił się z nami swoją wiedzą o samym Tartu i okolicach. Gdy informujemy go o naszej wyprawie do Laiuse, a dalej nad Jezioro Pejpus, chwyta leżącą na szafce mapę i z dość zabawnym akcentem - nawet dla nas, osób które mistrzami języka rosyjskiego nazwane być nie mogą - oznajmia, że na szlaku naszej wędrówki nie możemy ominąć Palamuse, miejscowości niezwykle ważnej dla estońskiej historii, kultury i świadomości narodowej. Kilka razy wspomina o szkole, o Oskarze Luts'ie, o którym jeszcze wówczas nie wiedzieliśmy kompletnie nic; zabytkowym kościele, i na sam koniec daje nam do zrozumienia, że nie sposób wyjechać z Estonii, nie odwiedziwszy właśnie Palamuse.

Kierując się zatem w stronę Laiuse, kilkanaście kilometrów na północ od Tartu, zauważamy drogowskaz kierujący nas na prawo, do Palamuse. Wąska asfaltowa szosa, teren łagodnie pofałdowany, lesisty, przypominający krajobrazowo nieco naszą Puszczę Knyszyńską, choć drzewa wydają się być jeszcze bardziej okazałe, przede wszystkim sięgające nieba, smukłe sosny i świerki. Ruch na szosie nieduży, las się kończy i wjeżdżamy do miejscowości, która sprawia wrażenie nieco większej wsi, zadbanej i schludnej. Momentalnie dostrzegamy drewniane zabudowania dawnej plebanii, a dalej wieżę gotyckiego, murowanego kościoła, i drewnianej szkoły krytej gontem, a to wszystko w scenerii bujnej, soczystej czerwcowej zieleni.

Pierwsza wzmianka w dokumentach historycznych o kościele św. Bartłomieja w Palamuse pochodzi z 1234 r. Jest on jednym z najstarszych kościołów, które przetrwały do naszych czasów w Estonii. Na przykościelnym cmentarzu naszą uwagę zwracają wiekowe, kamienne celtyckie krzyże. Wnętrze jest dość surowe, jak przystało na protestancką świątynię. Oprócz naszej trójki nie ma w świątyni nikogo, to doskonały czas i miejsce do kontemplacji, przez otwarte drzwi dobiegają nas wiejskie odgłosy, szum wiatru w koronach drzew i szemrzący u podnóża łagodnego wzniesienia strumień.

Dalej zmierzamy w stronę drewnianego budynku starej szkoły, o której wspominał nasz tartuski gospodarz. Pewnego chłodnego styczniowego dnia w 1987 r. otwarto tu muzeum. Owa parafialna szkółka jest jedną z bohaterek powieści "Kevade" ("Wiosna") napisanej przez estońskiego pisarza - Oskara Luts'a. Jej historia sięga 1687 r., ale obecny budynek, jak też zabudowania pobliskiej plebanii, wzniesiono w roku 1874.

W pomieszczeniach, wydzielających woń tak charakterystyczną dla zabytkowych drewnianych, konserwowanych budynków, mieszczą się sale wystawowe oraz sklep z pamiątkami, a raczej punkt informacyjny, w którym można nieodpłatnie otrzymać liczne foldery turystyczne, doskonale opracowane, z pasją i zawsze w kilku językach, w tym w perfekcyjnym angielskim, niemieckim i rosyjskim. Za sprawą stylowej tablicy, pulpitu, uczniowskich ławek, możemy się przenieść w czasie do drugiej połowy XIX w., i poczuć klimat ówczesnej szkoły. We wnętrzach i w w otoczeniu zapewne niewiele się zmieniło od czasów, gdy nauki pobierał w niej sam Oskar Luts, w latach 1895 - 1899.

Ten tak ważny dla estońskiej kultury pisarz przyszedł na świat dnia 7 stycznia 1887 r. w Järvepera. Z czasem przeniósł się do Tartu, w którym w dzielnicy willowej, zamieszkałej niegdyś przez profesorów tartuskiego uniwersytetu, do dziś stoi jego dom, mieszczący obecnie muzeum. Wspomniana już "Wiosna" powstała na bazie jego wspomnień wyniesionych z tej skromnej, pełnej uroku parafialnej szkoły.

W samym muzeum spotykamy pierwszych turystów w liczbie co najwyżej kilku osób, nie więcej niż dwie estońskie rodziny. Kustoszki muzeum, uśmiechnięte, przesympatyczne około czterdziestoletnie panie, usłyszawszy język polski, upewniają się, czy aby na pewno jesteśmy z "Poola". Musimy być w ich oczach tak egzotycznymi przybyszami, że nie są w stanie ukryć zaskoczenia, ale też i sympatii dla wędrowców z summa summarum nie tak odległego kraju (z Tartu do Białegostoku jest około 800 km), odwiedzających miejsce ważne bądź co bądź dla estońskiej kultury, które prawdopodobnie pomijane jest przez zagranicznych turystów. Prowadzimy zatem krótką, miłą rozmowę w języku angielskim, zostajemy obdarowani licznymi folderami, mapami, książkami, i ruszamy w dalszą podróż.







poniedziałek, 21 listopada 2011

Do zamku w Laiuse (Estonia) - czerwiec 2010 r.

























Pogoda w Estonii w czerwcu potrafi płatać figle. Wyjeżdżając w drugiej dekadzie czerwca z Polski, mieliśmy już pełnię upalnego i słonecznego lata, podczas gdy w odległym od Białegostoku o około 800 km na północny wschód Tartu temperatura potrafiła spaść do 13 stopni Celsjusza, przy pięknym co prawda słońcu, dającym znikomą ilość ciepła, i dość silnych wiatrach. Przezornie zaopatrzyliśmy się jednak w kurtki, choć żałowaliśmy, że nie zabraliśmy ze sobą szalików.

Gdy z Tartu jechaliśmy do Kuremaa i Laiuse, pogoda się nieco ustabilizowała, mogliśmy już zrzucić kurtki, ale nie długie spodniach i ciepłe koszule, by wyruszyć na nieodległą północ, przez Palamuse, docelowo w stronę Jeziora Pejpus - piątego co do wielkości w Europie - zwanego także Jeziorem Czudzkim.

W Kuremaa, między Palamuse a Laiuse, naszą uwagę zwrócił stojący na łagodnym wzniesieniu kamienny wiatrak typu holenderskiego. Na Podlasiu przyzwyczailiśmy się do popularnych "holendrów", całych wybudowanych z drewna, stąd też nie mogliśmy nie zatrzymać się przy interesującej kamiennej budowli z ogromnymi skrzydłami. Wiatrak z Kuremaa został wzniesiony w latach 1860 - 1870 i pełnił swoją funkcję do lat 30-tych ubiegłego wieku. W czasach sowieckich służył jako spichlerz, aż do lat 80-tych, kiedy to miejscowa młodzież urządziła sobie w nim miejsce do potańcówek, by wreszcie w 2008 r. zostać odnowionym i stać się skromnym muzeum. Z łagodnego wzgórza roztacza się piękny widok na jezioro Kuremaa. Byliśmy tu jedynymi turystami, a towarzyszyła nam uprzejma i uśmiechnięta pani, zatrudniona najwyraźniej na stanowisku przewodniczki i zarazem sprzedawczyni w sklepie z pamiątkami. Po krótkiej rozmowie ruszamy dalej, w stronę Laiuse. Soczyście zielone łagodnie falujące krajobrazy, uprawne pola, lasy na horyzoncie, i raczej rzadka zabudowa. Po pokonaniu kilku kilometrów docieramy wreszcie do Laiuse, dość sporej schludnej, uporządkowanej, lecz niepozbawionej uroku wsi. W jej "centrum" wypatrujemy sklep, swoją bryłą, przypominający dawne polskie "gieesy", z tym, że ten jest już odpowiednio odmalowany, oklejony reklamami, ale nie zanadto nachalnie, przez szyby dostrzegalne są bowiem pełne półki, ekspedientki i kilkoro kupujących. Zostawiamy auto na parkingu tuż za sklepem i wyruszamy celem zakupu drugiego śniadania. Estońska żywność, podobnie jak litewska i łotewska, jest wciąż jedną z najbardziej naturalnych, najsmaczniejszych i najzdrowszych w całej Europie. Pyszne jogurty, masła, mleka smakujące jak swojskie, domowe; podobnie rzecz się ma z pieczywem, sokami, napojami i słodyczami - wszelkiego rodzaju czekoladami, cukierkami, ciastkami, ciastami. Najprawdziwszy raj dla smakoszy wszystkiego, co smakiem przypomina domowe wyroby! Do tego jeszcze miła, niemal rodzinna atmosfera w sklepie; z paniami ekspedientkami porozumiewamy się w języku rosyjskim. Później szybkie śniadanie na dachu samochodu, krótki wypoczynek na zielonej trawie. W międzyczasie okrąży nas dwóch kilkunastoletnich chłopaków na motorze, którzy przyjrzą się nam z przyjaznym zainteresowaniem, bez krztyny podejrzliwości czy niechęci. Przed odjazdem udamy się jeszcze do punktu informacji turystycznej tuż przy sklepie, w którym dwudziestokilkuletnia dziewczyna perfekcyjną angielszczyzną wytłumaczy nam, jak mamy dojechać do zamku, i ruszamy w dalszą drogę! Po kilku minutach naszym oczom ukazują się w oddali, wśród pól, sterczące ku niebu ruiny warowni, której najstarsza część została wzniesiona pod koniec XIV w. przez rycerzy Zakonu Kawalerów Mieczowych. Przed zamkiem, w odległości nieszpecącej malowniczych ruin, pozostawiamy samochód na asfaltowym, całkowicie pustym parkingu. Oprócz nas żadnych turystów, dopiero po jakimś czasie pojawi się estońska rodzina - rodzice z dwójką nastoletnich córek, którzy razem z nami będą kontemplować pozostałości tej wiekowej budowli. Przed bramą wejściową na zamek dostrzegamy tablicę informacyjną w bodaj 3 językach, w tym także w języku polskim, zawierającą istotne i ciekawe wiadomości. Dowiemy się z niej m.in., że po zakończeniu zwycięskiej wojny z Moskwą, Inflanty przeszły we władanie Korony Polskiej i Wielkiego Księstwa Litewskiego. W tym miejscu koniecznie trzeba jeszcze tylko dodać, że zamek ów został zdobyty i zniszczony przez Rosjan w 1558 r. Po zawarciu umowy pokojowej pomiędzy Rosją i Rzeczpospolitą w 1582 r. zamek w Laiuse stał się centrum wysuniętego najbardziej na północ starostwa Rzeczypospolitej, które obejmowało tereny obecnych gmin Jõgeva, Torma, Avinurme i Lohusuu. Podstawowym zadaniem nowo zainstalowanych władz miała być odbudowa ze zniszczeń wojennych i ożywienie Inflant, m.in. poprzez szybki przyrost ludności. Stąd też chętnie przyjmowano chłopów zbiegłych z podległych Szwecji dworów położonych w północnej Estonii. Dola chłopów pracujących w dobrach królewskich lub na ziemiach należących do kościoła była w tamtych czasach dużo lżejsza niż tych, pracujących w dworach prywatnych.

Pod przewodnictwem Andrzeja Orzechowskiego - starosty Laiuse - odbudowano zniszczony zamek, a obok niego odrodziła się osada, którą zasiedliło około 200 osób. Pośrodku niej ulokowano drewniany kościół oraz plebanię.

Pokój do Inflant nie zawitał jednakże na długo. Wojna pomiędzy Rzeczpospolitą a Szwecją wybuchła ponownie w 1600 r. Już jesienią tego samego roku wojska szwedzkie otoczyły zamek w Laiuse. Okrążenie trwało cztery tygodnie, a garnizon obrońców poddał się dopiero po śmierci schorowanego starosty - wspomnianego już - Andrzeja Orzechowskiego. Ale już w następnym roku warownia ponownie przechodzi we władanie wojsk polskich, by trwać w nim do 1622 r., kiedy to Laiuse na długie lata przypadnie Szwedom.

Tyle o historii zamku mówi tablica pamiątkowa, odsłonięta dnia 19 lipca 2003 r. Tego dnia na zamku obchodzono Dzień Polski, którego organizatorami byli: Ambasada Rzeczypospolitej Polskiej w Estonii, Stowarzyszenie "Pro Polonia", Urząd Wojewódzki Jõgevamaa oraz Urząd Gminy Jõgeva.

Z tablicy nie wyczytamy natomiast innej ważnej informacji, bo nie jest to już okres związku tych ziem z Koroną Polską i Litwą, ale warto wspomnieć jeszcze i o tym fakcie, że w czasie Wojny Północnej, w latach 1700 - 1701, szwedzki król - Karol XII - ulokował na zamku w Laiuse swoją zimową kwaterę, tuż po zwycięskiej bitwie pod Narwą.

Dziś z dawnej świetności warowni pozostały jedynie malownicze ruiny, resztki budowli, murów, baszt wznoszonych niegdyś z czerwonej cegły oraz polnych kamieni, urokliwie pnących się ku niebu i górujących nad zielonymi polami. Tłumów turystów podobno się w Laiuse nie widuje. Oprócz naszej trójki, wspomnianej estońskiej rodziny, która tuż po nas dotarła na zamek, i trzech kilkunastoletnich chłopaków, którzy z początku spokojnie łowili ryby w przepływającym obok strumieniu, będącym niegdyś zapewne elementem obronnej fosy, nie było tu nikogo. Najwidoczniej w oczach miejscowych chłopaków byliśmy przybyszami na tyle egzotycznymi, że porzucili swoje zajęcie na rzecz pałętania się za nami niemal krok w krok i przyjaznego obserwowania naszej prawie dziecięcej fascynacji ruinami wiekowego zamku.


*** Informacje o wiatraku a Kuremaa można znaleźć m.in. na stronie Otto de Voogd we wpisie Kuremaa Windmill - Kuremaa Tuuleveski.

Natomiast o zamku w Laiuse:

Laiuse Fortress Ruins - Laiuse Linnuse Varemed

środa, 16 listopada 2011

Wyprawa do Ełku - 11 listopada 2011 r.















































Ełk do tej pory z reguły zdarzało mi się kontemplować jedynie z okien samochodu. Żaden z moich pobytów w tym mieście nie trwał dłużej niż godzinę. Jego zabytkowe poniemieckie kamienice, czerwone ceglane neogotyckie świątynie, blokowiska na obrzeżach przepływały tylko łagodnie za szybami. Kilka krótkich postojów w drodze powrotnej z Olecka, czy z Olsztyna, pozostawiało poczucie niedosytu. To przecież ledwie około 100 km na północny zachód od Białegostoku, a jednak przekroczenie dawnej granicy w Prostkach (granica Prus Wschodnich i Korony, a następnie II RP) oznaczało wkroczenie na obszar tak odrębny kulturowo, historycznie, geograficznie i krajobrazowo, że wydawał mi się innym światem w porównaniu z Augustowem, Mielnikiem, Siemiatyczami, Sokółką, Dąbrową Białostocką czy Białymstokiem.

Tym razem był to wyjazd zamierzony, zaplanowany, a nie przypadkowy, chaotyczny pobyt w drodze powrotnej. Piękna, słoneczna pogoda, choć temperatury już późnojesienne. Półtorej godziny jazdy z centrum Białegostoku do centrum Ełku, nieco ponad 100 km na liczniku. Parkujemy przy komisariacie Policji, niedaleko neogotyckiej Katedry Św. Wojciecha, wzniesionej w 1893 r. Na pobliskich ulicach kręcą się młodzi ludzie, w wieku licealnym, część z nich zmierza w stronę kościoła, w którym odbywają się uroczystości związane z Dniem Niepodległości. Większość z nich dzierży w dłoniach niedługie drzewce z biało - czerwonymi proporcami. Ciekawie ubrani, różnorodnie, część w skórzanych płaszczach, część na sportowo, część zgodnie z trendami promowanymi przez modne media. Zwraca jednak uwagę przede wszystkim różnorodność. Włosy krótko ostrzyżone, albo bujne, rozwiane grzywy, niektórzy wyglądają tak, jakby zeszli przed chwilą z planu "Czasu honoru", inni natomiast z planu najnowszego teledysku. Czarne skórzane płaszcze, dżinsy, sportowe buty, swobodny, wielkomiejski wręcz sposób zachowania. Rzecz się ma podobnie z dziewczętami - różnorodność nade wszystko, różne typy urody, style, słowem wielkomiejski sznyt. Coś, czego niestety nie dostrzega się na ulicach Białegostoku. Podobnie rzecz się ma z osobami nieco starszymi w przedziale wiekowym od 20 do 40 lat. Najpełniejszy przegląd reprezentantów tej grupy mieliśmy na promenadzie nad Jeziorem Ełckim, gustowne stroje, bez świątecznej sztampy i banalności. Ogólne wrażenia estetyczne jak najbardziej pozytywne. Dodam tylko, że nie chcę i nie zamierzam idealizować, wpisy na blogu to spostrzeżenia zawsze skrajnie subiektywne, dzielę się zatem swoimi spostrzeżeniami, nie roszcząc sobie żadnych pretensji do jakiejkolwiek obiektywnej oceny.

Możliwe, że ta miejskość, czy nawet swego rodzaju wielkomiejskość Ełku wynika ze struktury społecznej miasta. Większość jego obecnych mieszkańców to z pewnością potomkowie repatriantów zza wschodniej granicy, z Wilna, całej Wileńszczyzny, być może także Grodzieńszczyzny, Nowogródczyzny, najprawdopodobniej z ośrodków miejskich. Jedna ze znajomych już potwierdziła fakt repatriacji swojej inteligenckiej rodziny z Głębokiego do Ełku właśnie tuż po zakończeniu II wojny, choć sama zamieszkuje obecnie w Warszawie. Nie sposób jednak inaczej wytłumaczyć tej interesującej miejskości w strojach, w zachowaniu mieszkańców tego niemal 60-tysięcznego miasta.

Ełk powstał w XIV wieku jako podgrodzie przy zamku krzyżackim na wyspie Jeziora Ełckiego. Zanim na ziemiach tych pojawili się Krzyżacy, zamieszkiwały je waleczne plemiona Jaćwingów, którzy nie stworzyli własnej państwowości i w XIII wieku zostali całkowicie spacyfikowani głównie przez Krzyżaków. Od XIX wieku do lat 70-tych ubiegłego wieku w zamku na wyspie mieściło się więzienie. Dziś budowla, która już wieki temu straciła swój obronny charakter, przypomina bardziej ruinę niż dostojny zamek, która - miejmy nadzieję - już wkrótce zostanie sensownie zagospodarowana.

Przy jeziornej promenadzie stoją drewniane rzeźby wykonane podczas pleneru przez twórców z Polski i Litwy, przedstawiające królów i książąt polskich oraz postaci z mazurskich podań i legend, sięgających pewnie jeszcze czasów Prusów i Jaćwingów. Złocące się brzozy wysadzone wzdłuż bulwaru połyskują w popołudniowym słońcu. Tłumy ełczan, korzystając z pięknej pogody, wyległy na spacery całymi rodzinami. Nadjeziorna skarpa zabudowana została mniej lub bardziej udanymi budowlami, pełniącymi rolę kawiarni, restauracji, hoteli, apartamentów, sklepów. Przy bulwarze po prawej stronie od mostu, idąc od strony zamku, dostrzegamy tablicę informującą o tym, iż w miejscu tym stał przed wojną dom, w którym urodził się znany niemiecki pisarz Siegfried Lenz, a któremu nie tak dawno rada Miasta przyznała tytuł honorowego obywatela Ełku, natomiast wydawana w Olsztynie "Borussia" poświęciła twórczości pisarza cały numer - 48/2010, publikując w nim także fragment jego prozy.

Z bulwarów kierujemy się jeszcze w stronę majestatycznego Kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa, neogotyckiej świątyni wybudowanej w latach 1847 - 1850, która do 1950 pełniła rolę zboru ewangelickiego. Tuż za kościołem znajduje się budynek, również w tak charakterystycznym dla całych Mazur stylu neogotyckim, z wmurowaną tablicą pamiątkową, informującą o tym, iż w miejscu tym przez wieki istniała założona w 1546 r. szkoła wyższa zwana Akademią Mazurską, której podwaliny tworzył pierwszy jej rektor - Hieronim Malecki. To typowo polskie nazwisko wskazuje na fakt obecności na Mazurach licznych osadników z północnego Mazowsza, którzy chętnie się tu osiedlali, z czasem germanizując się.

W drodze do Katedry miniemy jeszcze jeden interesujący budynek z czerwonej cegły, niewysoki, przysadzisty, ze skromną tablicą pamiątkową, obwieszczającą, iż w miejscu tym w latach 1940 - 1945 przebywała grupa 100 żołnierzy francuskich - jeńców wojennych.

Czas nas nagli, więc nie zdążymy tym razem obejrzeć wszystkich miejsc, które odwiedzić chcielibyśmy, nie zdążyliśmy usiąść w jakiejś cichej kafejce, nie zdołaliśmy się wgryźć w to naprawdę ciekawe i pełne uroku miasto. Ale to przecież ledwie 100 km. Postanawiamy tu wrócić, najszybciej jak tylko się da, uzbroiwszy się uprzednio w solidną wiedzę o mieście i okolicach, oraz zaopatrzywszy się w książki Siegfrieda Lenza.

Katrynka - kontrasty

Puszcza Knyszyńska już od niepamiętnych czasów wydawała mi się być bramą do innego świata. Z Białostoczka była to zaledwie kilkunastominutow...