sobota, 15 listopada 2014

Wola - jesień 2014

Coraz trudniej mi uwierzyć w przypadkowość pewnych zdarzeń. Długo się wzbraniałem przed Warszawą i potrzebowałem przyparcia do muru, by zdecydować się na krok, który kilkadziesiąt lat wcześniej podjęli Dziadkowie. Ulica Żytnia kojarzyła mi się jedynie z hymnem Batalionu Parasol. Nie miałem świadomości, że zamieszkam w pobliżu ulicy Wroniej. Być może obecna Kardynała Wyszyńskiego, odchodząca od Żytniej była przed wojną przedłużeniem Wroniej?

Teraz Wronia, rozpoczyna swój bieg, na lewo od Alei Solidarności, na wysokości pomnika Ofiar Rzezi Woli. Jest chłodny jesienny, słoneczny dzień, z jasnobłękitnym niebem nad Wolą. Szklany dom na rogu Alei i Okopowej. Zgiełk, hałas, ziemia drżąca od przejeżdżających tramwajów. Gdzieś tutaj od 1867 r. do 1944 r. rozlokowało się jedno z największych targowisk w Warszawie - legendarny Kercelak.

Na początku lat 30-tych ubiegłego wieku Babcia i Dziadek postanowili opuścić Wileńszczyznę, by szukać szczęścia w Warszawie. Miłosz pisał o międzywojennym Wilnie jako o wyjątkowo ciasnym, dusznym prowincjonalnym mieście. Wileńszczyzna była wówczas pewnie taką samą parszywą prowincją, jaką dziś jest tak silnie i nieudolnie promowane Podlasie, a Białystok mimo całej swojej nachalnej kampanii z przedwojennym Wilnem w żaden sposób równać się nie może. Najpierw zamieszkali na ulicy Towarowej, później na Wroniej, na robotniczej Woli. Dziadek pracował w fabryce, niestety nie wiadomo w jakiej, Babcia została służącą u hrabiny Zabiełło, która dbałą o młodą, ledwie dwudziestokilkuletnią śliczną czarnowłosą i niebieskooką przybyszkę z północno - wschodniej Wileńszczyzny, niczym o własną córkę, o jej edukację, i nigdy w żaden sposób nie dawała młodej dziewczynie odczuć, że jest osobą niższej kategorii.

Tuż przed wybuchem wojny oboje z kilkuletnim synkiem i oczekiwanym potomkiem - wówczas jeszcze płci nieznanej - powrócili w rodzinne strony, co najprawdopodobniej ocaliło ich życie, Dziadka niestety nie na długo. Na Woli zginąłby na początku sierpnia 1944 r., a tak uzyskał odroczenie o rok.

Warszawę opuszczali posiadając już własne mieszkanie w kamienicy przy Wroniej właśnie. Po wojnie Babcia z kilkuletnią córeczką poczętą jeszcze w Warszawie, wróciła już jako repatriantka, by odzyskać to, co pozostawili w 1939 r., ale ich dawna ulica obróciła się w stertę gruzów. W październiku 2014 r. ulica Wronia jest kłębowiskiem chaotycznej zabudowy, szklanych domów, apartamentowców, biurowców, gdzieniegdzie przetykanych jakimiś starszymi budynkami, wyglądającymi na międzywojenne. W godzinach porannych wydaje się być pusta, z rzadka przemykają mężczyźni w garniturach, przy jakiejś kafejce kręcą się młodzi robotnicy i klną jak szewcy. Przecina ją Ogrodowa, z dużo lepiej zachowanym klimatem przedwojennej Warszawy. Na tym odcinku ocalało więcej starych kamienic, wysokich i ponurych. Chłonę całą tę atmosferę łapczywie. Szklane domy i międzywojenne ceglane kamienice, ostre, przeszywające powietrze, i poczucie niemal fizycznej obecności Babci i Dziadka. Obecności Dziadka, którego nigdy nie spotkałem i Babci, która opuściła nas zdecydowanie przedwcześnie. Poczucie, które chciałbym zatrzymać na zawsze. Od tej pory Wolę będę odkrywał stopniowo, fragmentarycznie, trochę chaotycznie, jak cała jej współczesna architektura i krajobraz.

Każdy skrawek zieleni, trawnika, ziemi wydaje się tu być przesiąknięty krwią kilkudziesięciu tysięcy ofiar. Dotykam stopami piasku, ziemi, które wchłonęły krew ludzi, których mijali, widzieli, znali Babcia i Dziadek. Krew ofiar w sierpniu 1944 dosłownie płynęła ulicami. Tak Wolę opisywali ci, którzy byli świadkami tej niemającej sobie podobnej Rzezi, i którym cudem udało się przeżyć. Tak to opisuje w swojej książce "Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona" Piotr Gursztyn, przytaczając relacje świadków, potykających się o martwe ciała na ulicach, boso biegnących po odłamkach szkła, po lepkich kałużach krwi, między rzędami płonących jak pochodnie domów.

Ulica Wolska, skrzyżowanie z Karolkową. Kolejny słoneczny, chłodny dzień, czyste błękitne niebo. Strzeżony parking otoczony siatką, za nim wzdłuż Wolskiej ciągnie się pas zieleni. Na rogu Karolkowej pierwszy kamienny obelisk z tablicą Tchorka , upamiętniającą rozstrzelanie w tym miejscu 6 sierpnia kilkuset osób. Nieustanny ruch na dwupasmowej Wolskiej, hałas, wszystko wokół zalane słońcem, jakieś drzewa w pobliżu, które zbrodni pamiętać nie mogą, niesprzątnięte śmieci, pudełka, papiery, być może nawiane przez wiatr, walające się wokół pomnika. Trawa, jeszcze zielona, wilgotna ziemia i obłąkańczy pęd miasta, szum; świat, który nie znajduje czasu, by tu codziennie przystanąć, zatrzymać się. Przy kamieniu leżą jednak kwiaty, stoją znicze, a więc jednak ktoś przychodzi i pamięta. Oddalam się od zgiełku Wolskiej, zagłębiam się w Karolkową, w stronę klasztoru redemptorystów i kościoła pod wezwaniem św.Klemensa Hofbauera. Modernistyczna budowla z lat 30-tych XX w. doskonale pamięta apokaliptyczne wydarzenia z początku sierpnia 1944 r. Kolejna tablica na frontonie kościoła i liczne inne poświęcone ofiarom Rzezi na dziedzińcu świątynnym, a raczej szkolnym. Gursztyn opisuje relację świadka, ukrywającego się na terenie pobliskiej zajezdni tramwajowej, który miał usłyszeć od ocalałych kilku osób o mordzie dokonanym na około 400 cywilach i ich ciałach ułożonych na stos do spalenia przed kościołem. Solidna żelbetowa konstrukcja uchroniła budynek przed spłonięciem. 3 zakonników Niemcy rozstrzelali kilka kroków od świątyni, pozostałych poprowadzili na Wolską. Cisza panująca na nasłonecznionym dziedzińcu, kolorowe, radosne obrazki wykonane przez dzieciaki wystawione w oknach szkoły przylegającej do budynku kościoła, i kilkanaście tablic umieszczonych w murze okalającym podwórze, zielone krzewy, figura Matki Boskiej, być może tu leżały ciała owych 400 nieszczęśników i nie chciały spłonąć przez kilka dni. Jedna tablica poświęcona typowej wolskiej rodzinie, oboje rodzice i kilkoro dzieci zamordowanych przez Niemców. Robotnicza Wola to przecież duże, kilkupokoleniowe rodziny, dziadkowie, rodzice, dzieci, ginęli nieraz wszyscy, dziś nie ma nawet kto o nich pamiętać, zapalić świeczki, położyć kwiatów w miejscu stracenia. Inna tablica wspomina personel szpitala, lekarzy, pielęgniarki, chorych. Kolejna kilkunastoletnie rozstrzelane harcerki. Szkoła, słońce, zieleń, kolorowe obrazki, plakaty, aż nie sposób uwierzyć, że w takim miejscu mogło dojść do tak straszliwej zbrodni. Zawsze miałem z tym problem, z pogodzeniem ludzkiego bestialstwa, okrucieństwa z pięknem świata, które istniało też w momencie zbrodni. 5 i 6 sierpnia były podobno słonecznymi, ciepłymi dniami. Na robotniczej Woli istniało mnóstwo zielonych ogrodów, warzywnych, świadkowie zbrodni, wspominali pomidory z owych ogrodów, które w niejednym przypadku ratowały im życie, w wielu innych życie niejako odbierały. Prowadzeni w kolumnach cywile, którzy oddalali się od pochodu, by zerwać te warzywa z krzaka, stawali się łatwym celem dla zgłodniałych krwi i mordu żołdaków.

Ten paradoks piękna i okrucieństwa przypomina mi miejsce straceń w lesie na Pietraszach, pięknym, sosnowym, położonym na malowniczych pagórkach, który Niemcy upodobali sobie na miejsce zbrodni. Na polanie rozstrzelali około 6 000 osób, w większości Żydów, ale też i Polaków - mieszkańców Białegostoku i pobliskiego Wasilkowa. Żywiczny zapach, bursztynowy, miodowy kolor pni sosen w popołudniowym słońcu, pod błękitnym niebem, tajemnicze zakątki, doliny, wzniesienia, miejsce dziecięcych eskapad, wagarów, młodzieńczych lektur, z centralnie położoną polaną, do której - jako dziecko - zbliżałem się zawsze z dreszczem grozy, lękiem, potęgowanym opowieściami pewnego starszego rodowitego białostoczanina o czaszkach walających się po lesie, w których miejscowi żule mieli szukać złotych zębów.

Kontrast końca świata wielu ludzi z obojętnym pięknem natury. Groza i zarazem spokój takich miejsc. Tego jeszcze zrozumieć nie potrafię.

CDN

piątek, 6 czerwca 2014

Bojarskie obrazki

Wieczór Adoracji Krzyża. Cichy, ciepły, spokojny, ciemny. Z kościoła wytoczyły się już tłumy, a przez uchylone drzwi sączy się jeszcze zapach palonego kadzidła. Kilkuosobowe grupki wystają przed świątynią, pogrążone w rozmowie. Zza masywnych drewnianych drzwi wyłania się staruszka z około trzydziestoletnią kobietą, trzymającą za ręce dwie dziewczynki - jedną w wieku przedszkolnym, i drugą wyglądającą na uczennicę początkowych klas szkoły podstawowej. Staruszka głośno rozmawia, docierają do nas pojedyncze słowa, dłuższe frazy, z których można się domyślić, że opowiada o swoim niełatwym życiu, choć nie tonem skargi, żalu, narzekania, ale czystych faktów. Jest chyba samotna, a może ma rodzinę, lecz nikt jej nie odwiedza, boryka się z codziennymi trudnościami osoby schorowanej i w sędziwym wieku. Porusza się bez laski, a w rysach twarzy odmalowują się - mimo wszystko - pokój i życzliwe usposobienie. Matka dziewczynek słucha trochę zdystansowana, albo sprawia jedynie wrażenie słuchającej, wbija wzrok w ziemię. Starsza dziewczynka, zadziera głowę do góry, patrzy prosto w oczy kobiety, uśmiecha się i mówi:

- A może byśmy panią, kiedyś odwiedzili?

Mama jednak sprowadzą ją na ziemię:

- To może spotkamy się kiedyś w kościele?

Dochodzą do bramy, za nią jest chodnik i ulica. Żegnają się, życząc sobie dobrych Świąt. Mama z dziewczynkami pną się w górę, w stronę ulicy Kamiennej, staruszka ulicą Próżną zmierza do swojej kamienicy.

niedziela, 1 czerwca 2014

Nowe Bojary

Dzielnica ogród, która zamieniła się w najpaskudniejsze w mieście blokowisko. Nowe Bojary, szpetny moloch, nazwany apartamentowcem i rosnący za nim ohydny mrowiskowiec w miejscu dawnego biurowca "Uchwytów", jednego z bastionów białostockiej Solidarności. Kilka lat temu, gdy buldożery wyburzały peerelowski, nie najbrzydszy budynek, po przeciwległej stronie ulicy Ryskiej, na schodach kolejnego "apartamentowca" stał mocno zbudowany, wysoki mężczyzna, około 60-letni, stał i płakał. To była wczesna jesień, koniec lata, na północnym zachodzie, nad wieżowcami na Fabrycznej zalegało jeszcze lekko pomarańczowej barwy niebo. Było ciepło, a wieczór byłby łagodny i cichy, gdyby nie nienaturalny ryk buldożera. Mężczyzna z wąsami, wydawało się, że przyszedł po raz ostatni spojrzeć na budynek zakładu, w którym być może przepracował całe swoje życie. Dziś w tym miejscu pnie się szeroki, wysoki bunkier. Deweloperskie eldorado, dziewczyny i chłopaki z podbiałostockich, może warmińskich, mazurskich, nadbużańskich, nadnarwiańskich wsi i miasteczek, spełnią swoje marzenia o apartamencie z widokiem na Puszczę Knyszyńską. Wszystko wokół zaleją betonem, wykarczują ostatni skrawek zieleni, każde miejsce zastawią samochodami, w sąsiednim wieżowcu już powstał sklep niby spożywczy, ale z alkoholami. Łomżing domowy, łomżing apartamentowy. Ich dzieci, gdy dorosną będą prawdopodobnie płakać mieszkając i dusząc się w tych klatkach z betonu.

Przed 14 laty uciekałem z 11-piętrowego wieżowca. Nikt nie chciał kupić mieszkania na pierwszym piętrze, gdy tylko dowiadywał się, że jest to wieżowiec, a teraz o wiele szpetniejsze molochy pod sprytnie zamaskowaną nazwą apartamentowców ściągają bez trudności licznych nabywców.

Niedzielny, zimny, deszczowy wieczór, po słonecznym i względnie ciepłym przedpołudniu. Wcześniej zapadła ciemność. Chłód i atmosfera taka, jakby to była końcówka marca albo października. Ulica Orla, cicha, prawie taka jak dawniej, z drobnymi wyjątkami. Stare domki i domy po lewej, niektóre toną w zieleni, niektóre odremontowane tak, że z trudem można poznać, że nie są to współczesne szpetoty. Dwa, może, trzy nie straciły nic ze swojego przedwojennego charakteru. Z ogrodami, w jednym nieskoszona trawa, i stare drzewa owocowe. Za pogotowiem opiekuńczym wichura złamała kilkusetletnie drzewo, inne trzeba było ściąć, by nie spotkał ich ten sam los. I na tle tej całej niby nowoczesnej architektury, pokrętnie w intencji architekta nawiązującej do klimatu Bojar (pokrętnie, czyli nijak) budynek przychodni z czasów środkowego peerelu zaskakuje przytulnością, skromnością, łagodnością. Po prawej opuszczona kamienica z przeszkloną galerią, jedna z najcenniejszych zachowanych perełek, nieodremontowana, wyprowadziło się z niej biuro administracji osiedlowej, zamknięta na cztery spusty, w oczekiwaniu na Bóg wie co.

Tędy, starymi ogrodami, tajemniczymi, czarodziejskimi, będąc dzieckiem chadzała moja Mama razem z Babcią do "braciszków" na msze do kaplicy. Obecnie jest to dom dziecka przy ulicy Słonimskiej. Wówczas w domu Zgromadzenia Braci Sług Najświętszej Maryi Panny i św. Franciszka rozlokowało się Seminarium Duchowne. Jako że w budynku mieściła się też piekarnia i sklep, Mama do dziś wspomina zapach pieczonego chleba rozsnuwający się po bojarskich ogrodach.

Dalej ulica Słonimska, jak chaotyczny patchwork. Od wylotu Kamiennej po lewej i prawej stare domy przeplatane nowymi, najdrobniejszym elementem nie próbującymi nawiązać do klimatu starych Bojar. Gdzieniegdzie wcisnęły się bloki, ogrodzone, z pikającymi na zewnątrz domofonami. I tylko w połowie drogi, między nimi zagubiony, budzący grozę, choć niepozorny, a nawet przytulnie wyglądający, z zadbanymi grządkami w sporym ogrodzie, i wiekowymi komórkami, piętrowy budynek, w czasie wojny, będący siedzibą niemieckiego Urzędu Informacji i Propagandy, a po wojnie kontrwywiadu wojskowego Smiersz 2 Frontu Białoruskiego. W owych komórkach - chlewkach jesienią i zimą 1944 przetrzymywano żołnierzy niepodległościowego podziemia. Makabryczne miejsce, z być może zaszpachlowanymi plamami krwi na ścianach, pomieszczeniami przesłuchań. Wieczny odpoczynek racz im dać Panie.

Ulica Dobra, Wróbla, Przygodna, godne wierszy całych, każda z osobna. Kraszewskiego walcząca o przetrwanie, najdzielniej przy Spółdzielni SNB. Dalej Ryska, z trudem ocalałe budynki "Uchwytów" całkowicie już zasłonięte przez "nowe", których dni są już policzone. Owo "nowe" jest jak zbrodnia dokonana na Bojarach. Walka o zachowanie tej urokliwej niegdyś dzielnicy, którą ktoś próbował wzniecić jeszcze w drugiej połowie lat 90-tych, wśród braci studenckiej, wśród moich kolegów z mazurskich, podlaskich, mazowieckich wsi i miasteczek, a też i samego Białegostoku, w dyskusjach, jakie rozpętywały się po przeczytaniu artykułów na jej temat, wzbudzała u większości uśmiech politowania i nieskrywanej pogardy dla drewnianych domów i ogrodów w centrum miasta. Wkraczała dynamiczna wielkomiejskość, nikt nie wyjeżdżał ze wsi, małego miasteczka po to, by znowu - mimo włożonego w ucieczkę wysiłku - doń trafić.

Bloki "Uchwytów" między Kraszewskiego a Sobieskiego, z zielonymi przestrzeniami między nimi i placami zabaw, przy współczesnych apartamentowcach jawią się, jako wzorzec "ludzkiego" budownictwa.

Deszcz zacina coraz mocniej, wzmaga się wiatr, chłód staje się bardziej przenikliwy. I wreszcie moja ulubiona kamienica, początek XX, być może końcówka XIX w. Nie wiadomo, jak długo tu jeszcze przetrwa. Za dnia, bez względu na porę roku, w oknie szerokim, wysokim, przy drzwiach wejściowych, zawsze odsłonięte firanki, a w nim twarze co najmniej dwóch osób, wpatrujące się w niemrawe życie na zewnątrz. Siedzą przy oknie, za stołem, uśmiechnięci, staruszka, i mężczyzna, być może syn, czasem dwaj mężczyźni, czasem palą, popijają. Kultura rozmowy i uśmiechu, nawet jeśli podchmielonego. Coś czego rzadko zaznają ludzie w bojarskich apartamentowcach, przemykający po klatkach schodowych tak, by sobie się nie ukłonić, by ze sobą nie rozmawiać. Nabzdyczeni i nadęci. Przedstawiciele handlowi, panie i panowie z banków, czy innych gównianych firm finansowych. Tymczasem tu w kamienicy, w oknie na rogu, zawsze wieczorem pali się światło. Pod nim ustawiono blaszaną w biało - czerwone pasy tablicę, by nikt już po raz kolejny nie wbił się rozpędzonym autem w ścianę, jak to już kiedyś miało miejsce, może nie raz nawet. W oknie pali się światło i w drzwiach prowadzących do skrawka ogrodu, na który za dnia cień rzuca wciśnięty na siłę blok. Nie mogę się zmusić - i mam tak za każdym razem - by w okno nie zajrzeć. Jest nisko zawieszone. Pomieszczenie rozjaśnia lampka nocna, łagodnym światłem, jak z czasów dzieciństwa, gdy Mama czytała książki. Rozścielone łóżko pod ścianą i spod kołdry wystająca głowa mężczyzny. Spokój, radość, cisza, zupełnie inny świat.

Katrynka - kontrasty

Puszcza Knyszyńska już od niepamiętnych czasów wydawała mi się być bramą do innego świata. Z Białostoczka była to zaledwie kilkunastominutow...