piątek, 9 sierpnia 2024

Błyski - część 19

Florentyna kiedy już była dorosła często śniła ten sam sen. Wracał do niej z tymi samymi barwami, miejscami, zdarzeniami, z każdym drobnym szczegółem i nastrojem. Pojawiało się w nim duże miasto, widziane z początku z lotu ptaka, o gęstej zabudowie, spowite dymami, w czarno-szarej tonacji, wyludnione i złowrogie. Następnie schodziła w nim po stopniach schodków z ganku drewnianego domu, wchodziła w te duszne opary, wypalone ulice, a po chwili ponownie widziała całe kwartały tego miasta z góry. Sen, który nie przynosił ukojenia, a jedynie niepokój i niezrozumienie. Dopiero z czasem zniknie i już nie wróci.

A tymczasem dziecko rosło, nie mając świadomości tego wszystkiego, co dzieje się gdzieś poza jego bliskim i bezpiecznym światem. Kochający rodzice, opiekuńczy brat, cisza, spokój niewielkiej wsi, łagodnie zmieniające się pory roku. Gdy miała już kilka lat, najlepszymi towarzyszami zabaw okazały się być kurczaczki, małe gąski i kaczuszki. Można je było wpakować do pozostawionego w kuchni przez mamę durszlaka i nosić po podwórku, ale najlepiej było z nim pójść nad niewielki staw, tuż przy wzgórzu, na którym rozłożył się stary cmentarz. Te żywe zwierzątka, lepsze bez wątpienia niż pluszowe zabawki, pilnowały się dziewczynki, jak swojej mamy, a obecność nawet tak niewielkiego człowieka gwarantowała im bezpieczeństwo i ochronę przed krążącymi w pobliżu jastrzębiami, myszołowami czy kaniami. Gdy w końcu mama zauważyła, że znika durszlak i do jakich celów jest używany, zaczęła go zawieszać na kołku nieco wyżej, by dziecko nie mogło doń sięgnąć, ale że dziecięcia pomysłowość nie zna granic, a w kuchni czy w izbie obok stał stołek, to dziewczynka przystawiała go do ściany, stawała na nim i na palcach, z trudem, ale dosięgła tego tak niezbędnego jej narzędzia. I durszlak znowu mógł służyć celom, do których co prawda nie został stworzony, lecz pasował idealnie. I znowu można było doń spakować stadko kurczaczków, gąsek, kaczuszek, i starym już zwyczajem udać się z tym całym towarzystwem nad staw. Zabawa przednia.

Oswaldek był ulubieńcem Miśka, rudego pieska, który z daleka wyglądał jak lisek, i którego mieszkańcy Adamowców częstokroć z lisem mylili, gdy biegał gdzieś po polach za chłopakiem. To był duet nierozłączny. Niestety, którejś zimy, Misiek nie zdążył po jednej z samodzielnych wypraw schronić się do domu przed wilkami. Miał w tym celu wydrążony specjalny otwór w drzwiach. Po kilku dniach, na polu znaleziono pozostałe po nim łapy i rudy ogon. Rozpacz w domu była wielka.

Jesienne i zimowe wieczory w Adamowcach nie były w żadnym calu monotonne. W domu Genowefy i Floriana stała maszyna do gręplowania wełny. Schodziła się zatem u nich znaczna część kobiet ze wsi. Przy rozplątywaniu i czyszczeniu włókien, kobiety snuły iście mickiewiczowskie ballady i romanse. O pobliskim jeziorze, w którym pewnej zimy miał zatonąć cały orszak weselny. Pod saniami załamał się lód, gdy weselnicy zapragnęli skrócić drogę z kościoła do wsi. A nocami wydobywał się z głębi wody dźwięk dzwonków przy końskich uprzężach. Z kolei przy drodze tuż za wsią, na skraju lasu, o zmierzchu, wracający z miasteczka czy sąsiednich wsi słyszeli wyraźnie płacz dziecka. Trzeba było dopiero sprowadzić księdza, by temu jakoś zaradzić. Ksiądz przybył, stanął z kropidłem, odmówił modlitwę, pokropił miejsce, w którym płacz słyszano, i wypowiedział słowa:

- Jak pan, niech będzie Jan. Jak panna, niech będzie Anna.

I od tej pory płacz ustał. A to o ognikach snujących się na bagnach, a więc na pewno o duszach, co potrzebowały modlitwy.

Za wsią, między kilkoma pagórkami, rozpościerały się bagna. One również były doskonałym miejscem do dziecięcych eskapad. Mała Florcia skacząc z kępki turzycy na drugą kępkę, bała się, by jej stopa nie ześlizgnęła się do rudawej wody, jako żywo przypominającej ludzką krew. Dorośli opowiadali o kurhanie, w którym spoczywali napoleońscy żołnierze polegli w czasie bitwy, która miała się tu rozegrać po niesławnym odwrocie niezwyciężonej armii spod Moskwy. Od czasu do czasu ktoś w czasie prac polowych wyorywał z ziemi szczątki oręża. Dziewczynce wydawało się zatem, że jak jej stopa osunie się do wody, to umoczy ją w ludzkiej krwi, a jeszcze nie daj Boże, jakaś niewidzialna ręka pochwyci ją i wciągnie do bagna.

Najmilsze były dziecku spacery z mamą. Zwłaszcza wtedy, gdy mogły przejść obok wielkiego kamienia na skraju wsi, co to rozłożył się na łące tuż przy piaszczystej drodze. Za każdym razem, gdy trzymając mamę za rękę, zbliżała się do głazu, widziała siedzące na nim dziecko, z jasną dłuższą czupryną, w błękitnej sukience, które przyglądało się małej Florci przyjaźnie z zaciekawieniem. Gdy zrównywały się z kamieniem, dziecko znikało, ale tylko na chwilę, bo gdy kamień już minęły, ono znowu już na nim siedziało i wpatrywało się w dziewczynkę. Florcia odwracała głowę, przyglądała mu się, a ono wodziło za nią łagodnym, czułym spojrzeniem, bez słów. Nie towarzyszył tym spotkaniom nigdy lęk, i nie było to zdarzenie jednokrotne, kilkukrotne, ale niezliczoną ilość razy się powtarzające.

Mimo czasu wojny, było to za sprawą rodziców, dzieciństwo dobre, pełne pokoju, rodzinnej miłości, zwyczajnych dziecięcych zabaw, jeszcze przeważnie spokojnych dni i nocy, upływających wolno i pod osłoną sił innych niż ziemskie.

Brak komentarzy:

Błyski - część 40

Drewniany kościółek na niewielkim wzniesieniu, z dwiema niewysokimi wieżami, od frontu pojedyncze sosny, wolnorosnące, w swoich kształach sw...