czwartek, 16 maja 2024

Kock i okolice - powroty

Jadąc z Warszawy, czy z Białegostoku, do Lubartowa, nie sposób nie zatrzymać się w Kocku. Kock pojawiał się w opowieściach taty ze względu na ostatnią bitwę w czasie kampanii wrześniowej 1939 r., czy bitwę z dnia 7 maja 1809 r. w czasie wojny polsko - austriackiej, kiedy to śmiertelnie został raniony Berek Joselewicz, ale też z uwagi na bliskość Woli Skromowskiej, w której na świat przyszła babcia - Aleksandra, z domu Kozak, żona Mieczysława, z którym po ślubie zamieszkała w Lubartowie, i gdzie na świat przyszło ich siedmioro dzieci.

Niska zabudowa miasteczka, z rzadka piętrowe kamieniczki w rynku, ludzie gdzieś się spieszący, jak to bywa w lokalnym centrum administracyjnym i handlowym; klasycystyczny kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, ufundowany przez księżnę Annę Jabłonowską, a wybudowany według projektu Szymona Bogumiła Zuga w latach 1778 - 1782. Ilekroć byśmy go nie odwiedzali, we wnętrzu jest zawsze pusto, są to godziny, kiedy nie ma nabożeństw, i albo dni powszednie, albo soboty, ludzie zabiegani, życie natomiast koncentruje się na samym rynku, w pobliskich sklepach, lodziarni, gdzieś w pierzei północnej ulokował się też kebab, a nad wszystkim pieczę sprawuje św. Helena ze zrekonstruowanej kolumny, pierwotnie powstałej pod koniec XVIII w. W półmroku bocznej kaplicy kościoła ustawione relikwie Sióstr Nazaretanek - Męczęnniczek z Nowogródka skłaniają do modlitwy, ale we wschodniej części nawy moją uwagę za każdym razem przykuwa obraz przedstawiający naukę czytania - siedząca matka, ubrana w czerwono-niebieską suknię, w zawiązanej chustce na głowie, trzymająca otwartą księgą, a przy niej stoi około ośmioletni Jezus, lewą dłonią przytrzymuje kięgę i wpatrzony w jej otwarte stronice, pogodnie skupiony czyta, matka poważnie i z troską zerka w jego stronę. Scena na wskroś ludzka i zwyczajna, pełna miłości i pokoju. To jeden z najpiękniejszych obrazów o tematyce religijnej, jakie zdarzyło mi się widzieć. Mógłbym się weń wpatrywać bez końca.

W rynku w sklepach zupełnie niesieciowych robię zakupy na drogę i do domu - produkty z lokalnych piekarni, cukierni - pyszne i świeże ciasta, chleby, bułki, nabiał z okolicznych mleczarni, wędliny z miejscowych masarni. Zanim odjedziemy, obowiązkowo jeszcze musimy skierować się do pałacu księżnej Anny Jabłonowskiej, w którym obecnie mieści się dom pomocy społecznej. Początki tej rezydencji sięgają XVI w., gdy była właśnością Firlejów. W 1799 r., w czasach Anny z Sapiehów Jabłonowskiej, została przebudowana według projektu wspomnianego wyżej Szymona Bogumiła Zuga. Następnie w 1825 r. pałac otrzymał charakter klasycystyczny, za sprawą architekta Henryka Marconiego. Dzięki szerokim horyzontom księżnej, jej zainteresowaniom i staraniom, pałac stał się ważnym ośrodkiem życia kulturalnego i naukowego w skali kraju. Księżna Anna Jabłonowska pod koniec lat 70-tych XVIII w. zleciła również przebudowę pałacu w Siemiatyczach, odległych o około 100 km na północ od Kocka, już w województwie podlaskim, po którym pozostały jedynie sfinksy przy nieistniejącej bramie wjazdowej, sam pałac spłonął w czasie Powstania Styczniowego - w Siemiatyczach rozegrała się wówczas jedna z największych bitew na Podlasiu. Siemiatycka rezydencja słynęła z utworzonego przez księżnę gabinetu historii naturalnej, w którym zgromadziła bogatą kolekcję obiektów zoologicznych, mineralogicznych i botanicznych, a także z biblioteki o niezwykle bogatym księgozbiorze. Kocki pałac miał jednakże więcej szczęścia, zachowując się do czasów nam współczesnych.

Spacerując uliczkami Kocka odszukaliśmy charakterystyczny dom z wieżyczką zwany "Rabinówką", w którym zginął ostatni rabin miasteczka - Josef Morgenstern - w ogrodzie przy domu wyszykowany został prowizoryczny schron, na który spadła pierwsza bomba zrzucona 9 września 1939 r. na Kock. . Rabin był potomkiem cadyka Menachema Mendla Morgensterna, przybyłego do Kocka w 1829 r., będącego uczniem Jakuba Icchaka Horowica ("Widzącego z Lublina") i Symchy Binema z Przysuchy, i twórcą tzw. chasydyzmu kockiego.

W Kocku zachowało się wiele murowanych i drewnianych domów, pamiętających czasy przedwojenne, wędrując wąskimi uliczkami chłoniemy barwy i zapachy dorodnych kwiatów w ogrodach i warzywników. Nawiązujemy serdeczną rozmowę ze starszą kobietą pracującą w ogrodzie, o jej codzienych troskach, radościach, o naszych związkach z Kockiem, o wyprawie na uroczystość rodzinną do Lubartowa. Czuję się tu poniekąd jak u siebie w domu, wszak Wola Skromowska położona jest ledwie 3 km na południe od Kocka. Kocki kościół był świątynią parafialną babci, jej rodziców, być może zachwycaliśmy się tym samym obrazem wiszącym w jej wnętrzu.

środa, 15 maja 2024

Lubartów - powroty do korzeni

Spacerując któregoś razu po cmentarzu w Lubartowie udało mi się naliczyć 27 nagrobków z nazwiskiem Derecki, a nie szukałem ich wnikliwie. Gdybym miał więcej czasu, z pewnością odszukałbym ich bez więcej. To jedno z najpopularniejszych nazwisk w tym urokliwym miasteczku.

Dziadek ze strony taty był sierotą wychowywanym przez zakonników. Na świat podobno przyszedł nie w Lubartowie, lecz w Rejowcu. A czy trafił do przytułku prowadzonego przez zakonników w Lubartowie czy w innej miejscowości, tego już ustalić nie sposób. Nie udało mi się dotrzeć do informacji, by w Rejowcu istniał jakikolwiek klasztor. Zakonnicy wuyczyli chłopaka rzemiosła szewskiego i taki też zawód wykonywał. W roku 1920 brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Później opowiadał swoim dzieciom jak bolszewicy zobaczywszy polskie czołgi, które nazywał tankietkami, będąc przekonani, że to jedzie polska kuchnia, krzyczeli - "Polska kuchnia jediot" i rzucili się do ataku po pewną śmierć. Po pracy w swoim warsztacie, z pasją czytywał Trylogię Sienkiewicza, i przy fragmentach z Zagłobą w roli głównej zaśmiewał się w głos. Ożeniwszy się z Aleksandrą zamieszkali przy obecnej ulicy Krótkiej w Lubartowie. Babcia pochodziła z Woli Skromowskiej w okolicach Kocka, a z domu nazywała się Kozak. Jeszcze w latach 80-tych udało mi się dziadka i babcię odwiedzić w ich skromnym domku z niedużym ogrodem, pachnącym zupą mleczną z kaszą manną. Niestety, dziadkami nie cieszyłem się długo, oboje zmarli w latach 80-tych, w odstępie dwóch lat. Ich dzieci urodziły się jeszcze przed wybuchem drugiej wojny, te starsze nawet zapamiętały okrucieństwa tego czasu. Tata opowiadał, że będąc dzieckiem, widział ciało zastrzelonej przez Niemców Żydówki, przy ulicy Kościuszki, bięgnącej wzdłuż parku pałacowego. Niemcy zabronili najwyraźniej jej pochówku, by w ten sposób zastraszyć miejscową ludność, nie tylko żydowską. Powodem śmierci był zapewne sam fakt istnienia i przynależności do narodu żydowskiego. Z czasów wojennego dzieciństwa tata zapamiętał też pijanego rosyjskiego żołnierza, który w czasie pobytu owych "wyzwolicieli" w Lubartowie, strzelał do niego z pistoletu, bez powodu. Całe szczęście w pobliżu drogi były krzaki, w których 12-letni chłopak się skrył, a pulsujący we krwi sołdata alkohol sprawił, że nie był w stanie celnie strzelać. W opowieściach taty pojawiała się też wyprawa z kolegami do pobliskiego Skrobowa, gdzie w jednym z budynków, w którym w latach 1944 - 1945 mieścił się obóz NKWD, na ścianie narysowany był wielkich rozmiarów przepiękny Chrystus. Ten obóz był miejscem, w którym sowieci uwięzili żołnierzy 27 Dywizji Piechoty Armii Krajowej, przybyłej w te strony z Wołynia. Większość tych nieszczęśników została następnie wywieziona w głąb ZSRR. Innych historii z czasów wojny tata nie opowiadał, prawdopodobnie znaczną ich część wyparł ze świadomości. Lubartów w jego opowieściach był miasteczkiem o bogatej historii, z pięknym pałacem Sanguszków, kościołem św. Anny, kościołem kapucynów, malowniczym parkiem przypałacowym, miejscem pełnym słońca, mimo tych wszystkich traumautycznych zdarzeń, których świadkiem był chłopak. Ojciec był dumny, że pochodzi z Lubartowa, czasem może nawet zbyt bardzo, zwłaszcza kiedy się chełipił rezydencjami magnackimi w Lubartowie, Kozłówce, Kocku, co wyglądało trochę tak, jakby sam co najmniej był jednym z dziedziców owych fortun. Ale któż z nas nie ma swoich śmiesznostek.

Lubartowski pałac swoją genezą sięga XVI w., a w obecnym kształcie powstał pod koniec XVII w. dla Lubomirskich, według projektu Tylmana z Gameren. W latach 1722 - 1741 został odbudowany i rozbudowany dla Sanguszków według projektu Pawła Antoniego Fontany. Po raz kolejny został przebudowany w latach 30-tych XIX w. Niedaleko pałacu znajduje się barokowy kościół św. Anny, wzniesiony w latach 1733 - 1738, również według projektu wspomnianego Fontany, a ufundowany przez Pawła Karola Sanguszkę. Odwiedzin Lubartowa nie wyobrażam sobie bez wizyty w kościele kapucynów. O tym kościele i klasztorze tata często opowiadał jako o miejscu, w którym w czasie powstania styczniowego 1863 r. bronili się powstańcy, ostrzeliwując się zza wysokich murów. Fundatorem kościoła był wspomniany już książę Paweł Karol Sanguszko, marszałek wielki litewski, fundator także klasztoru kapucynów w Lublinie. Świątynię wzniesiono w latach 1737 - 1741 w stylu baroku toskańskiego, według projektu znanego nam już Pawła Antoniego Fontany, nadwornego architekta Sanguszków. Fundatorem zaś klasztoru był Mikołaj Krzynecki - skarbnik trembowelski i pułkownik wojsk polskich. W XIX w. klasztor był siedzibą nowicjatu - tu do życia zakonnego przygotowywał się w latach 1848 - 1849 bł. Honorat Koźmiński. Walki na terenie kalsztoru i w okolicach toczyły się nie tylko w czasie powstania styczniowego, ale też w trakcie powstania listopadowego. 9 maja 1831 r. bronił się tu oddział wojska polskiego zaatakowany przez Rosjan. W czasie powstania styczniowego kościół został ostrzelany z armat przez rosyjskich żołdaków ścigających powstańców - z tego czasu w ścianach świątyni utkwiły kule armatnie. Co ciekawe, w czasie powstania styczniowego do oddziałów powstańczych zaciągnęli się wszyscy nowicjusze - za namową popularnego wówczas kaznodziei patriotycznego - o. Fidelisa Paszkowskiego. Nieopadal kościoła i klasztoru kapucynów znajduje się też miejsce, gdzie stał dom, w którym w latach 1863 - 1865 mieszkał Aleksander Głowacki znany jako Bolesław Prus, również uczestnik powstania styczniowego.

Będąc w Lubartowie, odwiedzam przede wszystkim dziadków i innych krewnych spoczywających na cmentarzu, ale też modlę się i stawiam znicze na grobach żołnierzy z 1920 r., mogile powstańców styczniowych i listopadowych.

I rzeczywiście, w przeważajacej mierze, Lubartów jest miasteczkiem pełnym słońca, no ale to już urok całej Lubelszczyzny, która jak pamiętam jeszcze z licealnych lekcji geografii ma największą liczbę dni słonecznych w Polsce.

niedziela, 12 maja 2024

Cmentarz Bernardyński na Zarzeczu - wileńskie impresje

Starych cmentarzy nigdy nie postrzegałem jako miejsc ponurych. Czy byłaby to stara cześć cmentarza farnego w Białymstoku, czy w Lubartowie, czy cmentarz żydowski na białostockiej Wygodzie, czy cmentarz w Nowym Dworze, Sokółce, mizar w Kruszynianach, cmentarz karaimski w Trokach, zawsze bardziej przypominały mi tajemnicze parki z wiekowymi monumentalnymi drzewami, niemal tonące w bujnej wiosenno-letniej zieleni klonów, dębów, sosen.

Za każdym razem będąc w Wilnie i odwiedzając Zarzecze, muszę zahaczyć o Cmentarz Bernardyński, przejśc przez bramę wybudowaną w 1820 r., minąwszy drewniane domostwo pamiętające bez wątpienia czasy przedwojenne, z często ujadającym przy nim niewielkim, ale głóśnym psiakiem. Ile razy bym tu nie był, zawsze świeci słońce, jego promienie delikatnie przedzierają się przez gęste listowie majestatycznych drzew. Nigdy nikogo tu nie spotykałem, przysłowiowej żywej duszy nie było. Nekropolia położona jest na skarpie nad rzeką Wilejką. Ze skarpy roztacza się piekny widok na miasto położone na wzgórzach, pełne zieleni, w tej części jakoś tak naturalnie łączące architekturę przedwojenną z nowoczesną, za rzeką rozbudowuje się nowe osiedle bloków, wyglądajacych całkiem ciekawie, estetycznie. Z daleka dobiega szum miasta, ale na cmentarzu - poza śpiewem ptaków - nic ciszy nie mąci, teren łagodnie faluje. W myślach modlę się w intencji wszystkich tu spoczywających. Nie dobiegają tu też odgłosy coraz bardziej ruchliwego Zarzecza, z przyjemnymi knajpkami, powstającymi między parterowymi domami i piętrowymi kamienicami biurowcami, apartamentowcami, które wielkością starają się dostosować do zastanej architektury.

Pierwszy Cmentarz Bernardyński powstał przy świątyni Ojców Bernardynów, a precyzjniej między kościołami świętych Franciszka i Bernarda, św. Anny i św. Michała. W związku jednakże z wytyczeniem ulicy św. Anny, na mocy decyzji wielńskiego magistratu z dnia 25 lutego 1810 r. cmentarz przeniesiono na Zarzecze - tu warto wspomnieć, że stało się to na wniosek Katolickiej Kongregacji Niemieckiej św. Marcina funjocjnującej przy kościele św. Anny. Cmentarz został zamknięty dla pochówków w latach 90-tych ubiegłego wieku i uznany za obiekt zabytkowy, chroniony prawem. Na początku XXI w. podjęto - pod patronatem prezydentów Litwy i Polski - pierwsze prace restauratorskie.

W popołudniowych łagodnych promieniach słońca, w bujnej zieleni, w ciszy i pokoju, nie sposób nie rozmyślać o losach tych wszystkich, którzy zostali na nim pochowani. Wymienianie osób zasłużonych dla miasta, dla polskiej historii, nauki, sztuki, wydaje się bezcelowe - i w sposób wyczerpujący zostały one wspomniane w artykule pod tytułem "Wilno - Cmentarz Bernardyński na Zarzeczu" - opublikowanym na portalu dzieje.pl. Rolą pielgrzymwa przybywającego do tej malowniczej nekropolii jest raczej modlitwa za wszystkich na niej spoczywających, bez względu na ich ziemskie zasługi, stan społeczny, pełnione funkcje, okazałość grobowca czy nagrobka, wobec Stwórcy wszyscy jesteśmy w swojej nędzy równi, a po śmierci nasze ciało staje się prochem, a nasze dusze potrzebują najbardziej gorliwej modlitwy tych, którzy jeszcze na Ziemi pozostają.

sobota, 11 maja 2024

Czerwińsk nad Wisłą - zapomniana perełka

Wrześniowa niedziela, ciepła i słoneczna, bardziej wskazująca na pełnię lata niż stopniowo zbliżającą sie jesień. Czerwińsk nad Wisłą znany tak dobrze z fotografii ze szkolnych podręczników przedstawiających romański kościół Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny, z pierwszego mostu pontonowego, którym w lipcu 1410 r. przeprawiały się w stronę państwa krzyżackiego wojska polskie i litewskie, które się pod Czerwińskiem ze sobą połączyły. Podobno przeprawa zajęła im tydzień - w sumie około 25 tysięcy rycerzy na koniach, nie licząc tysięcy piechoty i uzbrojonej służby (Jerzy Topolski, "Historia Polski", 1992 r.). Pod kościół dotarliśmy po Mszy Świętej, z parkingu odjeżdzały ostatnie auta. Wykorzystaliśmy okazję, gdy kościół nie został jeszcze zamknięty, by zajrzeć do środka. Przechodząc przez romański portal znaleźliśmy się w barokowym wnętrzu świątyni powstałej w pierwszej połowie XII w. W drugiej ćwierci XII w. biskup płocki Aleksander z Malonne, pochodzący z terenu dzisiejszej Belgii, z okolic Liege, wraz z książętami Bolesławem Kędzierzawym oraz Henrykiem Sandomierskim, ufundował opactwo dla kanoników regularnych laterańskich i sprowadził zakonników do Czerwińska z opactwa św. Idziego w Liege. Bazylika była wielokrotnie przebudowywana, w drugiej połowie XIII w. zlikwidowano absydę stanowiącą zakończenie nawy południowej; w 1328 r. część kościoła strawił pożar, a jej odbudowę rozpoczęto już w stylu gotyckim. Kolejne przebudowy - również w duchu gotyckim - miały miejsce w wiekach XV i XVI. Natomiast w XVII w. wnętrzu kościoła nadano charakter barokowy.

Bazylika i klasztor, usytuowane na skarpie, górują nad miasteczkiem, które powstało jako rybacka osada służebna. Idąc od kościoła w stronę rynku, uliczką wiodącą przez zielony wąwóz, przez moment poczułem się jak w Kazimierzu nad Wisłą, nastrój miejsca przypominał mi też nieco podlaski Mielnik nad Bugiem czy Drohiczyn. Zaskakiwała jedynie kompletna pustka, ani żywej duszy, piękna pogoda, niedzielne popołudnie na pograniczu wczesnego wieczoru, ale do zapadnięcia zmroku pozostawało jeszcze sporo czasu. Kierowaliśmy się w stronę Wisły, mijając stare parterowe domowy, jeden z nich walący się, z już zapadniętym dachem, lecz jeszcze z firankami i kwiatkami w doniczkach za oknami. Nad Wisłą pojawiło się kilka osób. Młoda kobieta kontemplująca przeciwległy brzeg i wolno toczące się wody rzeki. I gdzieś dalej rodzina z małymi dziećmi. Po przeciwnej stronie rzeki tragiczny Śladów. Idziemy wzdłuż Wisły, by później jedną z uliczek łagodnie opadajacych w stronę rzeki, dojść do czerwińskiego Rynku, który został odnowiony na współczesną modłę - wydaje mi się, że za dużo w tym wszystkim kamienia - kamienny bruk, kamienne płyty. Piętrowa kamienica, parterowe domowy, jeszcze z czasów przedwojennych, przywoływały dawny klimat, a dochodzące z nich odgłosy rozmów, śmiechu dzieci, wskazywały na radosną, leniwą niedzielę. Nieopodal rynku znajdujemy tabliczkę informującą, iż w tym miejscu dnia 20 lipca 1911 r. urodziła się popularna w okresie międzywojennym aktora i tancerka - Leokadia Halama.

Wracając jeszcze do historii miasta, warto wspomnieć, że w roku 1422, w obozie wojskowym pod Czerwińskiem, gdy szlachta odmówiła udziału w dalszej walce z Krzyżakami, Władysław Jagiełło wystawił przywilej gwarantujący nietykalnośc dóbr szlacheckich bez wyroku sądowego i uznanie rozdziału władzy sądowej od wykonawczej. W roku 1529, po ikonorporacji Mazowsza do Korony Polskiej, Czerwińsk został częścią województwa mazowieckiego. A cofając się jeszcze w głąb historii, należy zaznaczyć, że osada należała początkowo do książąt mazowieckich, zaś od XIII w. do biskupów płockich. W 1373 r. we wschodniej Części Czerwińska biskup płocki Stanisław lokował miasto biskupie na prawie chełmińskim. Ludność miasta zajmowała się rolnictwem i handlem. W 1525 r. mieszczanie otrzymali przywilej zwlaniający ich z opłat za transport zboża, drewna i innych towarów spławianych Wisłą, Narwią i Bugiem w stronę Gdańska i Krakowa. Tak jak wiele innych polskich miast, Czerwińsk podupadł po potopie szwedzkim, i nigdy już nie wrócił do czasów swojej świetności. Po trzecim zaborze, w roku 1795. znalazł się pod zaborem pruskim. W okresie 1807 - 1815 należał do Księstwa Warszawskiego, a w roku 1815 r. znalazł się w granicach Królestwa Polskiego. W roku 1870 utracił prawa miejskie, by odzyskać je z dniem 1 stycznia 2020 r.

Miasteczko, choć sprawiające wrażenie wyludnionego, sennego, położone malowniczo na brzegu Wisły i o tak bogatej historii, czeka z pewnością na swój czas, na jakiś powrót do świetności, nie tej poprzedniej, ale jakiejś innej, nowej. Nie jest to oczywiście Kazimierz nad Wisłą, ale przecież drzemie w nim potencjał. Zadziwł mnie tylko ten brak turystów, we wrześniowe, słoneczne, wyjątkowo ciepłe popołudnie, mając na uwadze bliskość Warszawy (niecałe 70 km jadąc przez Wyszogród).

4 września 2022 r.

Kock i okolice - powroty

Jadąc z Warszawy, czy z Białegostoku, do Lubartowa, nie sposób nie zatrzymać się w Kocku. Kock pojawiał się w opowieściach taty ze względu n...