środa, 13 listopada 2024

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istniał wcale. Genowefa, Oswald nigdy już nie wrócili w swoje rodzinne strony, choćby nawet na mgnienie. Odważyła się na to jedynie Florica, mając już lat dwadzieścia kilka. Wybrała się samotnie w podróż do Adamowców, Mosarza, Szuniowców, by skonfronotować się ze wspomnienami z dzieciństwa. Władysław, brat Gieni, mieszkał już wówczas z żoną w Mosarzu, na parterze w nowo wybudowanym bloku niedaleko rzeczki Marchwy. Po raz drugi spotkała się z nim dopiero w roku 1988. Postępująca zaćma sprawiła, że źrenice jego oczu przybrały już niemal barwę białawą. Powitał przybyszów z Polski serdecznie. Szczupły, średniego wzrostu, mimo ukończonych siedziemdzięsciu lat wciąż pełen energii i wrodzonego optymizmu. Mieliśmy wówczas zamiar odwiedzieć drugiego brata Gieni - Adolfa - mieszkajacego w leśniczówce nad jeziorem Mosarskim, ale dojazd tam okazał się być niemożliwy. Mimo, że był to ciepły i słoneczny wrzesień roku 1988, drewniany most na rzece został zerwany, i pozostawały jedynie okrężne podrzędne, polne, leśne drogi, a że dzień już nie był długi, wyprawy do malowniczej leśniczówki nie udało się już uskutecznić. Zwłaszcza, że w Mosarzu należało jeszcze odwiedzić córkę Adolfa, mieszkającą samotnie w nasłonecznionym drewnianym domu z widokiem na biały kościółek świętej Anny. Przed jej domem rosły smukłe wysokie malwy, krzaki pomidorów, pachniało owocami i warzywami pięknej wczesnej jesieni. Józia rozmawiała już z nami po białorusku, nie po rosyjsku, ale właśnie po białorusku. Do dziś pamiętam smak sałatki z pomidorów, ogórków, cebuli, podanej ze śmietaną.

Brakowało jedynie Justyna. Po wysiedleniu po wojnie Justyna i Adofla do opuszczonej leśniczówki w przepastnej kniei, nad jeziorem Mosarskim, któregoś letniego dnia, wracając z Mosarza, mimo oznak zapowiadających zbliżającą się burzę, Justyn postanowił pokonać drogę do domu łódką. Uznał zapewne, że odległość nie jest znaczna, a burza za chwilę się nie rozpęta. Nietrafnie ocenił jednak czas, z jakim się zbliżała. Gdy wypłynął na środek jeziora, zerwał się porywisty wiatr, woda zaczęła siec z każdej strony, potężny podmuch wywrócił tę drobną drewnianą skorupkę razem z jej sternikiem, który nie miał najmniejszych szans, by wyjść cało z tego starcia z bezwzględnym żywiołem. Adolf został w leśniczówce bez brata, z żoną, ze swoimi dziećmi.

W Szuniowcach w pobliżu Głębokiego, tuż przy skrzyżowaniu szutrowych dróg, w drewnianym domku o błękitnej barwie, mieszkała matka chrzestna Florci - Weronika, wraz z mężem Michałem, i dwójką dzieci - córką Marysią i synem - również Michałem. Michał - mąż - przy każdej okazji się deklarował jako "prawosławny Białorus", i zarazem polski patriota. Biegle władał językiem polskim, przed wojną służył w wojsku polskim w Wilnie, z czego był bardzo dumny. Rodzony brat Weroniki - Józef Kusznierewicz - brał udział w kampanii wrześniowej, walczył pod Warszawą. Po klęsce wojsk polskich wraz z kolegami, pochodzącymi z okolic Głębokiego, przedzierał się przez Białostocczyznę, o której krążyły już pogłoski, że trzeba być wyjątkowo ostrożnym, bo jakieś komunsityczne bandy wyłapują polskich żołnierzy i mordują ich lub wydają sowietom, co właściwie na jedno wychodzi. Powrócił jednak szczęśliwie w rodzinne strony. W wolnej Polsce za udział w kampanii wrześniowej otrzymał uprawnienia kombatanckie, a żywota dokonał w Głęobkiem, dożywając pięknego wieku. Ale zanim zdążył odejść z tego łez padołu, stoczył jeszcze jedną walkę z komunistyczną władzą. Za skarby tego świata nie chciał znieść sprzed domu wysokeigo drewnianego krzyża, postawionego jeszcze przed wojną przez jego ojca. Nowi czynownicy mieli swoje sposoby walki z zabobonem i ciemnotą. Któregoś razu grupa kołchoźników, na polecenie swojego dyrektora, orząc okoliczne pola, przy okazji zaorała również drogę dojazdową do domu Józefa, zatrzymali się tuż pod samym krzyżem, ale krzyża nie odważyli się tknąć. I tak krzyż przeżył samego Józefa, choć był oczywiście odnawiany. Mniej szcześcia miał brat Michała - męża Weroniki. Pewnego dnia udał się pieszo w odwiedziny do przyjaciół i nigdy już do domu nie wrócił. Po dłuższym czasie od zaginięcia, znaleiono gdzieś w lesie tylko jego buty i było podejrzenie, że napadła go wataha wilków, jednak ciała nigdy nie odszukano.

Gdy Floracia odwiedziała swoje rodzinne strony w latach 60-tych, wspomnienia lat dziecinnych były jeszcze względnie świeże, a te wszystkie tak jej dobrze znane wioski i miasteczka, nie zdążyły się zmienić na tyle, by nie móc ich poznać, lecz atmosfera i ludzie - w znacznej mierze - byli już zupełnie inni. Pojawili się przede wszystkim przybysze przywiezieni z głębi ZSRR, rodowici Rosjanie, w żaden sposób niezwiązani z tą ziemią, zniknęły gospodarstwa indywidualne, a pojawiły się kołchozy, świątynie zostały zamienione na magazyny i popadały w ruinę. Jeszcze w roku 1988 kościoł w Udziale przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpczy. Nabożeństwa odbywały się w kościele w Głębokim, w Mosarzu, a udzialski kościół wyglądał jak po przejściu hord bolszewików. Ten wyjazd z lat 60-tych był ostatnią wizytą w Adamowcach, później Florcia powtarzała, że woli zapamiętać swoje rodzinne strony z czasów dzieciństwa, gdy jeszcze żył tata, brat był chłopcem, a mama była młoda, za Florcią biegały kurczaczki, kaczuszki, gąski, albo nosiła je w durszlaku nad staw przy cmentarnej górce, mama karmiła małą owieczkę mlekiem z butelki ze smokiem, bo jej owcza mama po porodzie niefortunnie zachorowała, a po polach za Oswaldkiem biegał nieodłączny rudy Misiek. Adamwoce były pełne ludzi, odwiedzających się wzajemnie, przesiadujących razem, razem pracujących i po ciężkiej pracy wspólnie odpoczywających. I już nigdy więcej nie dała się namówić na odwiedzenie Adamowców, nawet w roku 1988.

Brak komentarzy:

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...