niedziela, 14 stycznia 2024

Bojary, Fabryczna, Wąska - wspomnienia (część 6)

Po chleb chodziło się do braciszków przy ulicy Słonimskiej, w ich kaplicy można też było uczestniczyć we mszach i nabożeństwach. Piekarnię i sklep z pieczywem prowadzili zakonnicy z bezhabitowego Zgromadzenia Braci Sług Maryi Niepokalanej. W latach 1945 - 1961 w budynku do nich należącym mieściło się też Archidiecezjalne Wyższe Seminarium Duchowne, w którym wykładał między innymi ks. Michał Sopoćko, mieszkający wówczas nieodpodal, bo na ulicy Złotej, w drewnianym piętrowym domu istniejącym po dziś dzień. Kilkuletnia Florcia najbardziej zapamiętała spacery z ulicy Fabrycznej przez Bojary, ich rolzegłe zielone ogrody, zwłaszcza wzdłuż ulicy Orlej, na której już pachniało chlebem. Nie było wówczas większego szczęścia niż choćby krótka wyprawa z mamą czy to po chleb do braciszków, czy na mszę, każda chwila spędzona z mamą była na wagę złota, często bowiem trzeba było się mierzyć z samotnością, gdy mama pracowała w fabryce w dzień czy na nocnej zmianie, a brat hulał gdzieś z kolegami, by później dość szybko opuścić Białystok na dobre. Ulica Orla była też doskonałym miejscem do zjeżdżania na sankach. Od ulicy Kraszewskiej pnie się łagodnie pod górę, a od Kraszewskiego w dół w stronę Sobieskiego wiedzie krótka ulica Próżna. Zjeżdżając zatem na sankach, przy dość prostym manewrze, można była zjechać ze szczytu górki na Orlej, poprzez Próżną aż do samej ulicy Sobieskiego. Przy ulicy Łąkowej w miejscu, w którym dziś znajduje się przedszkole stała wypalona kamienica, stanowiąca oczywiście doskonałe miejsce do dziecięcych zabaw. Druga kamienica poważnie uszkodzona w czasie bombardowania znajdowała się przy ulicy Jagienki, między Wąską a Fabryczną. Ona była o tyle ciekawsza, że w pewnym miejscu schody się urywały i trzeba było nie lada zręczności, by wspiąć się wyżej. Gdzieś w tej okolicy stał jeszcze betonowy poniemiecki bunkier, który z czasem został zburzony. Nieopodal mieszkała też koleżanka Florci, która pewnego razu pod nieobecność swoich rodziców zaprosiła zaprzyjaźnione dzieci na zabawę w jej mieszkaniu. W pewnym momencie w tajemnicy zaprowadziła je do pokoju taty, wydobyła z szafy jakieś pudło, w którym po otwarciu pokrywy oczom już nieco wystraszonych dzieciaków pokazał się mundur, czapka, a następnie pistolet. Okazało się, że tata owej koleżanki pracował w pobliskiej Komendzie Wojewódzkiej w UB. A były to czasy, gdy podziemie organizowało zamachy na działaczy partyjnych i funkcjonariuszy UB - kilka z nich miało też miejsce w okolicy ulicy Fabrycznej.

Miały też dzieci swoje legendy. Przyjaciółka mamy - Bożenka Brysiewicz, której tata znał doskonale historię Białegostoku i oprowadzał okoliczne dzieciaki po miejcach związanych z historią miasta, snując arcyciekawe o nich opowieści, opowiedziała historię z czasów jego z kolei dzieciństwa - o Tamarce. Pan Jan Brysiewicz będąc jeszcze dzieckiem i mieszkając przy ulicy Wąskiej tuż przy torach, wraz z innymi dziećmi często bawił się na torowisku linii kolejowej z Białegostoku do Baranowicz. W czasie jednej z takich ryzykownych zabaw, nie wszystkie dzieci zdążyły zbiec z torów przed nadjeżdżającym pociągiem. Tamarka z jakichś przyczyn nie zdążyła uciec z i została śmiertelnie potrącona przez nadjeżdżającą lokomotywę. W tym miejscu dzieci już nigdy więcej nie miały odwagi wejść na tory, ale nie zaprzestały zabaw wzdłuż nasypu kolejowego. I kilkukrotnie dokładnie w miejscu, w którym zginęła, miała im się pokazywać Tamarka. Gdy dzieci ją zauważały, biegły do niej, wołały, lecz ona rozpływała się w powietrzu.

Dzieciństwo jest też czasem pełnym niezwykłych zdarzeń, nawet pewnej cudowności, która w dorosłości już się nie pojawia, a jeśli się pojawia to już nie z taką częstotliwością. Droga Florci do szkoły wiodła przez ulicę Łąkową i Starobojarską. Któregoś razu, nie mając odrobionej pracy domowej z matematyki - niestety brat już był w dalekim świecie, a mama zapewne pomóc nie potrafiła czy była w pracy - dziewczynka snuła się smutna jak cień w miejscu, w którym dziś znajduje się posesja hospicjum, wspięła się na pozostałości schronu i nie wiedziała, co ma ze sobą począć. Zauważyła ją wówczas jakaś kobieta w średnim wieku, zainteresowała się smutnym dzieckiem, podeszła i zapytała dlaczego się tak smuci. Mała Florcia opdpowiedziała, że boi się iść do szkoły, ponieważ nie ma odrobionej pracy domowej z matematyki. Owa niby przypadkowo napotkana kobieta pochyliła się i zaczęła dziecku tłumaczyć, że mimo wszystko powinna pójść do szkoły, podejść do pani od matematyki i wyjaśnić, że nie potrafiła odrobić lekcji samodzielnie, nie miał też jej kto pomóc, a odpisywać od kogoś nie chciała, a poza tym może być tak, że pani od matematyki dziś zwyczajnie nie będzie. Zachęcona taką przemową dziewczynka poszła więc do szkoły i jakież było jej zdumienie, gdy okazało się, że pani od matematyki tego dnia rzeczywiście była nieobecna. A na przyszłość dziecko wiedziało już jak ma postąpić. Innym razem, w czasie zamieci śnieżnej przechodząc przez dzisiejszy Plac Wyzwolenia przy Komendzie Wojewódzkiej, mała Florcia zaczęła się dusić idąc pod silnie wiejący wiatr, nie mogła złapać tchu, i w tym momencie - na pustym przed chwilą placu - podbiegła do niej kobieta, która odwróciłą dziecko plecami do wiatru i wytłumaczyła, że w czasie takich zamieci trzeba się natychmiast odwrócić. Rzecz błaha, ale dla małego dziecka wcale nie taka oczywista. Na pewno zaskakuje empatia tych dwóch kobiet, zainteresowanie losem małego samotnie wędrującego dziecka, nie przeszły obojętnie obok, ale przyszły dziewczynce z pomocą.

Z ulicy Sienkieiwcza mama wspominała pewne żydowskie rodzeństwo - dwie siostry i brata, jedna z sióśtr była najstarsza, druga najmłodsza, a brat był tym średnim. Wszyscy okoliczni mieszkańcy wiedzieli, że dzieci są żydowskiego pochodzenia, że zostały sierotami i przetrwały wojnę po aryjskiej stronie, prawdopodobnie mieszkając w tym samym miejscu, w którym mieszkały po wojnie - to jest w drewnianym domu przy ulicy Sienkiewicza właśnie, mniej wiecej naprzeciw obecnego Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. Później w latach 50-tych dzieci wyjechały najpewniej do Izraela. Żydowska rodzina mieszkała też przy ulicy Sienkiewicza, niedaleko Złotej, również w drewnianym domu z wielkim ogrodem ciągnącym się do ulicy Łąkowej, ojciec rodziny miał bryczkę i z tego utrzymywał rodzinę, i oni także zniknęli w latach 50-tych.

CDN

Brak komentarzy:

W drodze powrotnej - kolegiata w Tumie pod Łęczycą

Październikowy dzień powszedni, słoneczny, wietrzny i chłodny, świat widziany zza okien auta mieni się już wszystkimi barawami złotej polski...