sobota, 13 stycznia 2024

Z Fabrycznej na Sienkiewicza - wspomnienia (część 5)

Ponieważ dom na Fabrycznej groził runięciem, Genowefa z dziećmi otrzymała izdebkę w innym drewnianym domu, który zawaleniem groził już tylko nieco mniej, tym razem przy ulicy Sienkiewicza - dziś w tym miejscu jest skwer im. doc. Włodzimierza Zankiewicza, w tej jego części od strony ulicy Fabrycznej - a więc nie była to daleka przeprowadzka. Genowefa nadal pracowała w fabryce przy ulicy Włókienniczej. Mała Florcia codziennie wychodziła mamie na spotkanie, idąc ulicą Sienkiewicza w stronę centrm - ich drogi stykały się na wysokości dzisiejszych "Trzech kłosów". Starszy brat Florci - Oswald - niespokojny duch, twierdził, że w Białymstoku było mu za ciasno, że jest to istny koniec świata, zaczął więc swoje wędrówki po wielkim świecie, zahaczył w pewnym momencie o Służbę Polsce, pracował przy budowie Nowej Huty, dostał się nawet do szkoły lotniczej w Dęblinie. Florcia natomiast rozpoczęła edukację w szkole podstawowej numer 5 w Białymstoku - dziś w tym budynku mieści się oddział NFZ przy ulicy Pałacowej, w dość ciekawej architektonicznie kamienicy z czerwonej cegły, później w Technikum Ekonomicznym przy ul. Warszawskiej - obecnie siedzibę ma tu Wydział Ekonomii Uniwersytetu w Białymstoku.

Oswaldek zanim jeszcze opuścił Białystok, wplątał się w sprawę, która mogła się naprawdę źle dla niego skończyć. W magazynach niedaleko Dworca Fabrycznego (dawanego Poleskiego) wraz z kolegami znalazł pistolet - wcześniej były tam magazyny wojskowe. Ktoś doniósł o tym stosownym władzom. Kilkunastoletni chłopcy zostali zatrzymani w komisariacie przy ul. Sobieskiego 2 - kamienica ta istnieje do dziś. Szczęśliwym trafem zostali dość szybko wypuszczeni.

Chłopaki z Fabrycznej wchodzili w konflikt z prawem także w inny sposób. W pobliżu ulicy Fabrycznej, Wąskiej i Sienkiewicza przebiegały tory dawnej linii kolejowej Białystok - Wołkowysk - Baranowicze, która została otwarta 5 grudnia 1886 r. i zapewniała transport towarów wytworzonych w białostockich fabrykach włókienniczych do Moskwy i dalej w głąb Cesarstwa Rosyjskiego. Wskakiwali na przejędżające w tym miejscu wyjątkowo wolno składy pociągów przewążących węgiel na wschód i wyrzucali bryły węgla, które następnie zbierali i zanosili do swoich domów. Był to proceder ryzykowny, bo pociągi miały jednak ochronę.

Przybysze z Wileńszczyzny nie wszystkim sąsiadom przypadli do gustu, zwłaszcza jednemu sąsiadowi, który o wszystko co złego się wydarzyło na jego posesji obwiniał dzieci Genowefy, chodził naburmuszony i powtarzał: - To znowu te bachory tej wilniuczki! Zupełnie niesłusznie, bo one były akurat Bogu ducha winne. Czy to ktoś zrywał jabłka w jego sadzie, czy uszkodził sztachetę w płocie, zawsze były winne bachory wilniuczki. Ta jakaś dziwna "tutejszość" białostocka jeszcze dała się nie raz we znaki. Gdy mama była już panienką i trafiła na jakieś wesele, matka pana młodego miała ją nieustannie wypytywać skąd jest, a na odpowiedź, że z ulicy Sienkiewicza w Białymstoku, dalej drążyła temat: - Ale skąd rodem? I gdy w odpowiedzi usłyszała, że z Wileńszczyzny, to była wyraźnie niezadowolona. Na szczęście, nie brakowało też ludzi prawdziwie serdecznych, życzliwych i dobrych. Ojciec przyjaciółki mamy z ulicy Wąskiej - niejaki pan Jan Brysiewcz, robotnik w jednej z białostockich fabryk, był ulubieńcem okolicznych dzieciaków. Gdy miał wolne, zbierał je wszystkie z całej okolicy i oprowadzał po miejscach ważnych z puktu widzenia historii miasta. To dzięki niemu mama dowiedziała się o miejscu egzukcji mieszkańców miasta okrutnie zamordowanych przez wycofujących się bolszewików w sierpniu 1920 r. , o miejscu kaźni przede wszystkim białostockich Żydów, ale też Polaków, Białorusinów w czasie drugiej wojny światowej w lesie na Pietraszach, o istnieniu getta w Białymstoku. Głęboko w pamięć zapadły mamie półkolonie letnie organziowane przy kaplicy Sióstr Jezusa Miłosiernego na ulicy Poleskiej w Białymstoku, a zwłaszcza smak i zapach wyśmienitych ciast pieczonych przez siostry. W tej okolicy krążył też obecnie błogosławiony - ks. Michał Sopoćko, opiekun duchowy i spowiednik siostry Faustyny z czasów wileńskich. Niemal naprzeciw przedszkola, do którego przez krótki czas uczęszczała mała Florcia, stał i stoi do dziś piętrowy drewniany dom przy ulicy Złotej, w którym po przyjeździe z Wilna zamieszkał ks. Sopoćko. Ich drogi gdzieś zapewne musiały się krzyżować. Przez pewien czas mieszkała w Białymstoku również siostra bezhabitowa ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów, mistyczka i stygmatyczka - Wanda Boniszewska.

W latach 40-tych i na początku 50-tych działało jeszcze podziemie. Niedaleko ulicy Fabrycznej, przy ulicy Wiśniowej strzelano któregoś razu do jakiegoś działacza partyjnego. Zamach był nieudany, ale strzały słyszeli wszyscy mieszkańcy pobliskich ulic. Inny zamach, tym razem udany, miał miejsce przy przejeździe kolejowym na ulicy Sienkiewicza, dziś w tym miejscu jest wiadukt, pod którym biegnie ulica Sienkiewicza, a nad nią ulica Towarowa.

Życie ubogie, trudne, toczyło się spokojnie, w atmosferze wyjątkowej rodzinnej serdeczności i miłości. Babcia miała jednak poważne problemy zdrowotne - reumatyzm, będący pamiątką po nocach spędzonych na cmentarzach, w stogach siana na Wileńszczyźnie, gdy ukrywała się przed przedstawicielami sowieckiej władzy, którzy zmuszali ją do przepisania się na inną narodowość niż polska. Kilkukrotnie trafiła do szpitala. Któregoś razu, w czasie jednego z takich pobytów w szpitalu, Florcia zmuszona była pozostać sama w domu, brat był już gdzieś daleko poza Białymstokiem. Pewnej deszczowej nocy, ktoś zaczął chodzić wokół domu, na głowie miał założony kaptur, stukał w niskie okna izdebki, w której dziewczynka próbowała zasnąć. Jedyny na ten moment przyjaciel - piesek o imieniu Aza - zaczął szczekać i ujadać, chcąc w ten sposób odstraszyć intruza. Ten ktoś jednak nie odstępował, stukał w okna coraz natarczywiej. Dziewczynka była już na tyle wystraszona, że wcisnęła się co sił w łóżeczko, i w pewnym momencie zauważyła stojącą za stołem postać - o dziecięcej posturze, jasnych włosach i uśmiechniętej twarzy o łagodnych rysach, przyjazną postać w niebieskiej jakby sukience, która się nie odzywała, tylko stała i uśmiechała, a jej obecność wyciszyła i uspokoiła Florcię na tyle, że przestała się trząść ze strachu, natomiast człowiek stukający w okna oddalił się. Każdy może tę opowieść zinterpretować zgodnie ze swoimi upodobaniami.

Dziecięce życie jest przebogate. Pełne intensywnych barw, smaków, zapachów, to jakby życie na pograniczu światów. Wchodząc w dorosłość tę umiejętność zatracamy, intensywność odczuwania świata zamiera, pogranicze światów zanika, zostajemy sami w jednym już tylko świecie. Mała Florcia miała to szczęście, że zdarzyło jej się jeszcze na własne oczy widzieć cygański tabor, a nawet być w nim. Rozlokował się on w tym miejscu, w którym dziś są ogródki działkowe przy ulicy Andersa, na pobliskich wzgórzach, na których zaczyna się już Las Pietrasze stał jeszcze w tym czasie wypalony niemiecki czołg. Dziecko musiało jedynie przemóc lęk przed starszą cyganką, która wydawała się jej być kimś w rodzaju czarownicy, lecz gdy kobieta poprosiła Florcię, by do niej podeszła, zapytała o imię i nawiązała rozmowę, okazała się być dobrą i serdeczną babcią. Nieopodal były też glinianki, do których dzieci turlały się ze wspomnianych górek, często prosto pod brzuchy brodzących w nich krów. Oprócz tych chwil radosnych, dziecko musiało się uporać z tęsknotą za zaginionym ojcem, coraz częstszymi pobytami mamy w szpitalu, rozłąką z bratem. W czasie jednej z hospitalizacji Genowefy w szpitalu przy ulicy Skłodowskiej w Białymstoku, mała Florcia codziennie przybiegała pod szpital, wystawała wieczorami pod oknami i wypatrywała, w którym z nich może pojawić się mama. Aż w końcu dziewczynkę dostrzegła jedna z pielęgniarek, o czym opowiedziała też między innymi Genowefie, a ta podeszła do okna i zobaczyła swóją córeczkę. Radości i łzom długo nie było końca.

CDN

Brak komentarzy:

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...