czwartek, 18 stycznia 2024

Ponownie wkracza historia - wielka i mniejsza - wspomnienia (część 8)

Nastoletnia dziewczyna, mimo wszystkich napotykanych trudności, usiłowała żyć normalnym życiem, tak jak większość jej koleżanek, mających oboje rodziców, rodzeństwo, i mieszkających od urodzenia w Białymstoku. Chwile beztroski, szczęścia, radości z rzeczy małych i zwyczajnych nie były obce i Florentynie. Pewnego czerwcowego dnia 1956 roku, będąc już szesnastolatką, umówiła się z koleżanką do kina Pokój w Białymstoku – na jaki film, tego już niestety sobie nie przypomnę, choć mama pamiętała go doskonale i mówiła mi o nim. No cóż, to żadna tajemnica, że osoby starsze mają dużo lepszą pamięć, zwłaszcza odnoszącą się do wydarzeń z czasów ich dzieciństwa czy wczesnej młodości. Po seansie dziewczęta wybrały się jeszcze na lody na ulicy Lipowej, czerwcowe wieczory są długie i jasne, a do domu na ulicy Sienkiewicza droga nie tak wcale daleka. A jeszcze w tych czasach na ulicy Lipowej można było spotkać dużo więcej spacerowiczów niż obecnie. Całe życie koncentrowało się przede wszystkim na tej właśnie ulicy, tu się spotykało znajomych, tu się spacerowało do zmierzchu, tu były kina, sklepy, ulica Lipowa była takim nieoficjalnym deptakiem na przestrzeni między Farą a Kościołem Rocha. W pewnym momencie dało się słyszeć jakiś hałas, szum, i oczom dziewczyn ukazał się tłum ludzi zmierzających w stronę domu partii, wznoszących okrzyki nawiązujące do wydarzeń Poznańskiego Czerwca, skandujących też - Węgrzy z nami! Był to bowiem czas, gdy po wydarzeniach poznańskich, Węgrzy organizowali manifestacje wspierające Polaków pod pomnikiem Józefa Bema w Budapeszcie. Dziewczęta nie mogły poskromić ciekawości i odmówić sobie obserwowania dalszego przebiegu tej manifestacji, było to coś zupełnie nowego, nieoczekiwanego, a ówczesna młodzież miała zdaje się jednak dużo większe zrozumienie wydarzeń politycznych i była bardziej patriotycznie nastawiona, mimo czasów niesprzyjających otwartemu okazywaniu patriotyzmu. Tłum gęstniał pod domem partii. Porządku pilnowało wojsko. W pewnym momencie doszło do swoistego zbratania się protestujących i żołnierzy. Manifestanci wznosili okrzyki – „Wojsko z nami!”, i nieoczekiwanie zaczęli podrzucać do góry dowódcę zgromadzonych pod domem partii żołnierzy.

Aż nagle Florentyna dostrzegła w grupie protestujących swojego brata – Oswalda - ich spojrzenia się spotkały i starszy brat zrobiwszy groźną minę pogroził siostrze, dając jej do zrozumienia, by stąd uciekała i broń Boże, nie wspominała w domu mamie o tym, że widziała go w tłumie demonstrantów. Już raz mama zmuszona była pójść na komisariat przy ulicy Sobieskiego 2, w którym przetrzymywano Oswalda, gdy wraz z kolegami znalazł pistolet w magazynach wojskowych niedaleko Dworca Fabrycznego. Genowefie wystarczyła strata ukochanego męża, który nie wrócił z wojny, dzieci więc strzegła jak oka w głowie, niepokoiła się i martwiła o nie. W tej okrojonej rodzinie panowała atmosfera prawdziwej miłości, zresztą to nie była tylko kwestia atmosfery, tę miłość okazywano sobie przede wszystkim na co dzień czynami, choć i słów serdecznych nigdy nie brakowało.

Następny raz wielka historia wkroczy w życie Florentyny w latach 80-tych, gdy - pracując w banku przy Rynku Kościuszki - zostanie członkinią NSZZ „Solidarność” w okresie jej legalnego funkcjonowania. Jedyną szykaną jakiej dozna z tego tytułu będzie pozbawienie jej premii, na wniosek zresztą podobno dobrego kolegi z wydziału. Mama nie miała o to do niego później pretensji, byli na ty, w czasie przypadkowych spotkań na ulicy rozmawiali ze sobą jak gdyby nigdy nic, była też na ślubie i weselu jego córki, jako matka chrzestna męża owej córki. Czas tej pierwszej „Solidarności” był o tyle ciekawy, że mimo wyraźnych podziałów narodowościowych i wyznaniowych na Białostocczyźnie, do NSZZ razem z mamą wstąpiła koleżanka z pokoju wyznania prawosławnego. Później ten cenny kapitał został zaprzepaszczony, tak jak to się w Polsce często dzieje z kapitałem społecznym i w innych dziedzinach.

W swoje rodzinne strony Florentyna wyruszyła będąc już dorosłą osobą, bo w roku 1968, a więc mając lat 28. Pojechała samotnie, do Postaw, do Głębokiego, Mosarza, nie dotarła jedynie do rodzinnej wsi – do Adamowców. Nie uczyniła też tego w roku 1988, gdy była tam z mężem i synem w odwiedzinach u swojej matki chrzestnej w Szuniowcach w pobliżu Głębokiego – Weroniki Goraczko i jej męża Michała Goraczko. Weronika była katoliczką i uważała się za Polkę, a jej mąż Michał mówił, że jest prawosławnym Białorusem, przed wojną służył w polskim wojsku, władał piękną polszczyzną, to byli bardzo serdeczni ludzie. Gdy we wrześniu 1988 r. wybraliśmy się z Szuniowców do Wilna, odwiedziliśmy kaplicę w Ostrej Bramie i pobliską cerkiew Św. Ducha, w której Wercia - na prośbę Michała - zapaliła świeczkę w jego intencji – był już mocno schorowany, z trudem się poruszał nawet po domu. Gdy pytałem mamę dlaczego nie chciała pojechać do Adamowców, choć miała taką okazję, wyjaśniła mi, że woli zachować je w swojej pamięci z czasów dzieciństwa; po wojnie piękny drewniany dom ze zdobieniami wykonanymi przez dziadka, będącego między innymi cieślą, został przez kogoś rozebrany i przeniesiony do innej wsi, bez pytania o zgodę, bez jakichkolwiek formalności. To były już zupełnie inne Adamowce, bez dawnych mieszkańców, barw, smaków, zapachów, nawet bez kilku domostw, które również zostały rozebrane i poprzenoszone nie wiadomo dokąd. Nigdy tej niechęci nie rozumiałem, zwłaszcza, że sam chętnie bym Adamowce odwiedził, ale ja przecież nie miałbym możliwości porównania, to nie było miejsce mojego urodzenia, mojego dzieciństwa. Wracając do roku 1968, tuż po przyjeździe z Polski do ówczesnej Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej – była to bowiem ta część przedwojennej Wileńszczyzny, która przypadła Białorusi - czarnowłosą dziewczynę rozpoznała i powitała pracująca w polu żona brata Genowefy – pół Polka pół Litwinka, to serdeczne powitanie miało miejsce gdzieś w okolicach Mosarza. Pamiętam z 1988 r. odwiedziny u brata babci – Władysława, mieszkał wówczas w skromnym mieszkanku na parterze w dwupiętrowym bloku, w otoczeniu zielonych dorodnych drzew i małych ogródków, te bloki nie pasowały w żaden sposób do sielskiego miejsca, no ale taka była sowiecka rzeczywistość. Wujek Władysław z rysów twarzy był podobny do babci Genowefy; miał już bielmo na oczach i niewiele widział, wykazywał się za to niezmienną od lat pogodą ducha i jakimś nieziemskim spokojem, pogodzeniem ze światem, w którym przyszło mu żyć. To on nie chciał stamtąd wyjechać po wojnie, bo twierdził, że tu była, jest i będzie Polska. Mylił się, ale było widać, że nauczył się z tym żyć. Mówił nam wówczas, że od nich do Adamowców nie jest daleko, ale uszkodzony został most na rzece i gdybyśmy chcieli tam dotrzeć, to trzeba byłoby jechać okrężną drogą. Jednak rodzice nie byli tym wariantem zainteresowani. Ruszyliśmy zatem do kuzynki Józi, mieszkającej w pięknym drewnianym domu, z przeszkloną werandą, przy rynku naprzeciw kościoła w Mosarzu, otoczonym bujnym zielonym jeszcze ogrodem, z wysokimi wielobarwnymi malwami. Do dziś pamiętam smak sałatki pomidorowej ze śmietaną, którą Józia zrobiła z warzyw zebranych w tym ogrodzie, żadna inna nie smakowała mi później tak samo. Co ciekawe, Józia mówiła do nas po białorusku, nie rosyjsku, tylko białorusku właśnie, i doskonale rozumiała język polski, jej dzieciństwo przypadło już na lata BSRR.

Jacyś nasi krewni mieszkali w leśniczówce w głębi lasu niedaleko od Mosarza, a jakie są knieje na Białorusi każdy może sobie wyobrazić, to nie są podmiejskie laski, nie rachityczne sosny Puszczy Kampinoskiej, którą zresztą bardzo lubię, ale to przede wszystkim wtedy, gdy nie mam możliwości wyruszyć do Puszczy Knyszyńskiej, która jako żywo przypomina lasy litewskie i białoruskie – smukłe, masztowe sosny, potężne świerki, dające pod swoimi rozłożystymi gałęziami schronienie przed deszczem. Jeden z mieszkających w owej leśniczówce kuzynów, jeszcze w latach 50-tych czy 60-tych ubiegłego już wieku, chcąc skrócić sobie drogę powrotną do domu, wybrał się łódką przez jezioro, a w międzyczasie rozpętała się straszliwa burza, do domu już żywy niestety nie dotarł. Z uwagi na późną porę, a też i nieznajomość terenu, do leśniczówki się nie wybraliśmy.

Wiem też, że część rodziny ze strony babci wyjechała po wojnie do Wolsztyna i tam się osiedliła na stałe. Kiedyś tych dalekich krewnych odwiedziliśmy w tym urokliwym miasteczku, ale kontakt się niestety urwał. Zapamiętałem jedynie wolno stojący dom i dużo zieleni, w tym wiekowe drzewa rosnące przy domu. Dobre wspomnienie, choć mało konkretne.

Nie jestem już sobie w stanie przypomnieć w jakiej wsi miało miejsce to spotkanie, ale mamie udało się w czasie owego wyjazdu w roku 1968 odwiedzić również dziadka Ksawerego, pogodnego staruszka, bajarza, za którym przepadały dzieci, pewnie po części z racji jego wyglądu – dłuższych siwych miękko falujących włosów i dość długiej siwiutkiej brody, który snuł długie opowieści przypominające ballady Mickiewicza. W słoneczny dzień siedział na drewnianym ganku na bujanym fotelu, z twarzą wystawioną do słońca.

Ten drugi wyjazd w roku 1988, w okresie, w którym ZSRR chylił się już ku upadkowi, choć nikt jeszcze wtedy nie przypuszczał, że lada moment Litwa i Białoruś staną się niepodległymi państwami, ta druga niestety tylko na chwilę. Gdy jechaliśmy do Szuniowców w stronę Głębokiego, gdzieś w okolicy Michaliszek skończył się asfalt, i dobrych kilkanaście kilometrów trzeba było jechać po kocich łbach, ale jakież tam były widoki! Droga przecinała Naroczański Park Narodowy, ogromne połacie wiekowego lasu, jak pierwotna puszcza, w szacie wczesnojesiennej, rozświetlonego wszystkimi możliwymi barwami tej cudnej pory roku.

Weronika i Michał Goraczko mieszkali na samym początku wsi Szuniowce, jadąc od strony Głębokiego. Po drodze minęliśmy mleczarnię zbudowaną na licencji angielskiej, smak serów w niej produkowanych pamiętam do dziś, zupełnie niepodrabialny i niepowtarzalny. To w Szuniowcach po raz pierwszy w życiu trzymałem w rękach kosę i kosiłem koniczynę dla królików, chwytałem króliki za uszy, bo tak mi kazano, choć jako 12-letni chłopiec bałem się, że w ten sposób im te uszy pourywam, i próbowałem je brać pod brzuszek, jak małe szczenięta albo kotki; tu chodziłem na pole po krowy, które za dnia były wypasane na kołchozowym pastwisku, a przed zmierzchem cała wieś się schodziła, by je odebrać, co ciekawe – aby krówka podbiegła obowiązkowo trzeba było mieć ze sobą spory kawałek chleba na zachętę; tu z wnuczką Werci - Aloną i jej kolegą jeździliśmy na rowerach po okolicy, w tym do lasu Borek na obrzeżach Głębokiego, do miejsca egzekucji z czasów drugiej wojny światowej. Pięknie falujące krajobrazy, łąki, pola, sosnowe lasy, światło jesiennego łagodnego słońca, rzeczki, jeziora. I zabudowania poklasztorne w Berezweczu. Mama pamiętała opowieści babci o Polakach okrutnie mordowanych przez sowietów w roku 1941 na terenie klasztoru. Nie wiem na ile prawdziwa jest ta historia – nigdzie nie znalazłem jej potwierdzenia – o ludziach, których żywcem zamurowywano w zagłębieniach murów, w pomieszczeniach więziennych. W Głębokiem uczestniczyliśmy we mszy w barokowym kościele Trójcy Świętej. Po mszy, przed kościołem spotkaliśmy Józefa Kusznierewicza, rodzonego brata Weroniki Goraczko, który przed wojną i w czasie kampanii wrześniowej 1939 r. służył w wojsku polskim. Wróciwszy w rodzinne strony opowiadał, że wycofując się po walkach toczonych w okolicach Warszawy musiał być wyjątkowo ostrożny na terenach Białostocczyzny, ponieważ tam grupy skomunizowanych Białorusinów wyłapywały i mordowały polskich żołnierzy. Józef wypatrzywszy mnie w kościele stwierdził, że jestem podobny do dziadka Floriana Szpaka, którego doskonale pamiętał z czasów przedwojennych. Odwiedziliśmy jeszcze wtedy kościół św. Anny w Mosarzu, w którym przez cały czas trwania ZSRR odbywały się nabożeństwa, i przejeżdżaliśmy w pobliżu kościoła Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny w Udziale, w 1948 r. zamienionego na kołchozowy magazyn, w którym w lutym 1940 r. ochrzczona została Florentyna Szpak, i do którego jeszcze przed wojną miał podjeżdżać bryczką z żoną i synkiem Florian Szpak, ubrany w garnitur i kapelusz, co po wojnie stało się przyczyną umieszczenia rodziny Szpaków na liście osób przeznaczonych do wywiezienia w głąb ZSRR. Do wsi opuszczonych przez ich mieszkańców sprowadzano z kolei Rosjan z odległych terytoriów Związku Radzieckiego. I tak w Szuniowcach z dawnych, przedwojennych mieszkańców pozostali jedynie Weronika i Michał, oraz mieszkająca na drugim końcu wsi kobieta, która przyznawała się do polskości, a pozostali mieszkańcy przybyli gdzieś z daleka. Poznałem ich chodząc z wnuczką Werci – Aloną – po krowy na pastwisko. Byli to ludzie serdeczni, otwarci, chętnie nawiązujący kontakt i rozmowę. A to starsza pani w chustce na głowie poczęstowała mnie garścią pestek słonecznika, a to ktoś inny jabłkiem, nie doświadczyłem z ich strony żadnych przykrości. Los innych okolicznych wsi był niestety podobny, pozostali nieliczni Polacy, tacy zapewne jak dziadek Władysław z Mosarza, który trwanie w miejscu swojego przyjścia na świat rozumiał jako wierność samemu sobie, a też pewnie i Bogu. Nazwiska jakie się przewijały w rodzinie ze strony mamy to przede wszystkim – Szpak, Bochan, Wasilonek, Łysionek, Murzicz - wskazywałyby na to, że były to rodziny mieszane etnicznie, to było naturalne zjawisko, tak jak wspomniana wyżej ciocia mamy – pół Polka, pół Litwinka, czy Michał Goraczko – kochający polskość prawosławny Białorus – jak sam się określał. Mieszanka etnosów, wyznań, która nie stała na przeszkodzie zgodnemu, codziennemu funkcjonowaniu, przerwanemu brutalnie dopiero przez wojnę, a następnie wchłonięcie tych ziem przez ZSRR.

Brak komentarzy:

W drodze powrotnej - kolegiata w Tumie pod Łęczycą

Październikowy dzień powszedni, słoneczny, wietrzny i chłodny, świat widziany zza okien auta mieni się już wszystkimi barawami złotej polski...