czwartek, 11 stycznia 2024

Z Adamowców do Białegostoku - wspomnienia (część 3)

Wedle wiedzy mamy urodzona dnia 31 stycznia 1940 r., wedle dokumentów dnia 30 stycznia 1940 r., w Adamowcach, powiat postawski, województwo wileńskie, wśród pagórków zielonych, lasów, jezior, strumieni, mityczna kraina dzieciństwa, mlekiem i młodem płynąca. Ochrzczona w kościele w Udziale, w 1948 r. zamienionym na magazyn. Gdy przejeżdżaliśmy obok w roku 1988 był to obraz nędzy i rozpoczay, teraz jest całkiem ładnie odnowiony. Pod opieką rodziców nawet wojna początkowo nie wydawała się dziecku straszna, do pewnego czasu, dopóki historia nie wkroczyła bezpośrednio do wsi. Najpierw przypadkowa ofiara strzelaniny między partyzantami a Niemcami, siostra taty Floriana, dwudziestokilkuletnia piękna, ciemnowłosa i niebieskoooka dziewczyna o jasnej karnacji; wracała saniami do wsi i trafiła ją zabłąkana kula, prosto w głowę. Później pożeganie z ojcem, który 7 lipca 1944 r. dostał powołanie do wojska. Czterloletnia dziewczynka zapamiętała jak ją ojciec długo i mocno tulił żegnając się na stacji kolejowej, smak jego i jej łez. Już go więcej nie zobaczyła. Szukała sama, razem z mamą, a odnalazła po 78 latach od dnia jego śmierci, na sześć miesięcy przed jej odejściem z tego świata, i na sześć dni przed rocznicą jego śmierci.

Mimo wszystko szczęśliwe wczesne dzieciństwo, proste życie na wsi, między pracą rodziców na roli, przy warsztacie stolarskim ojca, odwiedziny krewnych, wizyty sąsiadów, spotkania przy maszynie do gręplowania wełny, która stała w domu rodziców. Wędrówki z mamą, przez łąki, pola, baśniowe lasy. Na łące przy drodze leżał ogromny głaz, mała dziewczynka widziała na nim z daleka siedzącego aniołka, gdy się z nim zrównywała - aniołek znikał, a po minięciu kamienia, gdy odwracała głowę - pojawiał się ponownie. Nazwała go aniołkiem, choć widziała jasnowłose uśmiechnięte dziecko w niebieskiej sukience, lecz bez skrzydeł. I opowieści mamy - Genowefy - o słyszanym w nocy przy leśnej drodze płaczu dziecka. Słyszało ów płacz wiele osób podróżujących ową drogą w nocy. Sprowadzony ksiądz uznał, że w miejscu tym pochowano nieochrzczone dziecko, ochrzcił je więc mówiąc: - Jeśli pan, niech będzie Jan. Jeśli panna, niech będzie Anna. - I od tej pory płacz ustał.

Domu strzegł rudy piesek - Misiek. Z daleka wyglądał jak lis, i bywało, że sąsiedzi widząc go, byli przekonani, że jest to lis właśnie. Którejś zimowej nocy pożarły go wilki, nie zdołał się przez otwór w drzwiach schronić w domu. Później gdzieś na polu w pobliżu widziano tylko jego łapy i ogon. Wilki miały też którejś zimowej nocy zaatakować rodzonego brata męża matki chrzestrznej małej Florci. W przepastnej kniei w okolicach Podświla znaleziono tylko buty zaginionego. Podejrzewano zatem wilki o sprawstwo.

Z czasem do wsi zaczęli przychodzić najprawdopodobniej sowieccy partyzanci. Florainowi kazali oddać maszynkę do golenia i żyletki, które przywiózł jeszcze z Warszawy przed wybuchem wojny. Gdy próbował im wcisnąć jakąś starą maszynkę powiedzieli mu: - Masz lepszą, tą przywiezioną z Warszawy. Musieli zatem od kogoś wiedzieć, gdzie mieszkał i pracował przed wojną.

Po wyparciu Niemców, których we wsi widywano rzadko, historia wkroczyła z większym impetem. Mężczyzn w lipcu 1944 powołano do wojska. We wsi pozostały kobiety i dzieci. Pewnego dnia pojawił się w niej też tajemniczy Serafin z rodziną. Zamieszkał w jakimś opuszczonym domu. Po nocach biegał po wsi okutany jedynie prześcieradłem. Najprawdopodobniej udawał szaleńca. Gdy babci zaginęła kura, Serafin miał jej powiedzieć: - Jeśli ktoś ją zabrał i zjadł, to niech mu to tylko wyjdzie na zdrowie.

Z czasem do Adamowców zaczął przyjeżdżać priedsiedatiel, wpadał przeważnie w nocy, konno, w czarnym skórzanym płaszczu, uzbrojony w pistolet. Nakazywał przepisywać się na inne narodowości niż polska, mogła być litewska, białoruska, żydowska, byle nie polska. Gdy babcia odmawiała, jednego razu zamachnął się na nią pistoletem i zamierzał uderzyć w twarz, krycząc: - Polackaja morda, ja tiebia ubiju! i wtedy mała Florcia rzuciła się mamie na ratunek, podbiegła, objęła ją wątłymi ramionami co sił i zakrzyknęła: - Nie dam mamy! Rozwścieczony priedsiedatiel wyszedł z domu trzaskając drzwiami.

Po tym zdarzeniu babcia ukrywała się po nocach na cmentarzu, w stogach siana na polach, pod które nad ranem podchodziła woda. W efekcie nabawiła się reuamtyzmu, a w latach siedziemedziesiątych i osiemidziesiątych kilku wylewów, paraliżu, i odeszła z tego świata w wieku 71 lat 22 maja 1982 r.

Gdy pętla zaczęła się zaciskać coraz mocniej, a dodatkowo kuzynki pracujące w lokalnej administracji przekazały babci informację, że wraz z dziećmi znajduje się na liście osób przeznaczonych do wywózki w głąb ZSRR, zapadła decyzja o wyjeździe z Wileńszczyzny na fałszywych papierach. Powodem umieszczenia na tej liście było podobno to, że dziadek przed wojną w niedzielę zakładał garnitur i kapelusz, i podjeżdżał pod kościół bryczką. A zatem kolejny donos. Udało się babci kupić dokumenty od pewnego mężczyzny, który miał żonę i dwójkę dzieci, ale byli rozdzieleni i on nie zamierzał wyjeżdżać. Wiekowo dzieci tego mżęzczyzny i babci nieco się różniły. Wyjścia jednak nie było, trzeba było podjąć ryzyko. Babcia zasuszyła chleb na drogę, zrobiła z niego suchary, szkapę zabrali sowieci, została jeszcze krówka, ktorej nie można było zostawić; metalowy krucyfiks po rozczłonkowaniu ukryła w woreczkach z mąką (stoi w mieszkaniu do dziś). Podróż trwała prawie miesiąc, pierwszeństwo miały transporty wojskowe, gdzieniegdzie tory były uszkodzone; najpierw kilkudniowy pobyt w Wilnie, później postój w Krakowie, w którym babcia nie chciała zostać, i na końcu przyjazd do Białegostoku, bo tu był już rodzony brat Floriana - Jan Szpak, no i Genowefa była przekonana, że ta granica to jest tylko tymczasowa, i łatwiej stąd będzie wracać do Adamowców. Rodzony brat babci - Władysław - nie chciał wyjeżdżać - twierdził, że tu była, jest i będzie Polska. Żywota dokonał w niewolnej Białoruskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej, w mieszkaniu na parterze w bloku w Mosarzu. Zdążyliśmy go jeszcze odwiedzić w 1988 r. Jeden z kuzynów nie chciał przystąpić do kołchozu i nie godził się na usunięcie wysokiego drewnianego krzyża sprzed domu, więc mu zaorano cały teren wokół domu, włącznie z drogą dojazdową, pod sam ganek.
W czasie podróży do nowej Polski, mama, babcia i brat mamy byli świadkami dramatycznej sceny na tej niby tymczasowej granicy, gdzie skośnoocy żołdacy rozdzielali dorosłą córkę ze starszą już matką, pewnie coś nie grało w dokumentach, i gdy kobiety nie pozwałały się rozłączyć, krasnoarmiejcy obili je kolbami karabinów, tak brutalnie, że z ich głów popłynęła krew wymieszana ze łzami. Ten obraz mama wspominała przez całe życie.

CDN

Brak komentarzy:

W drodze powrotnej - kolegiata w Tumie pod Łęczycą

Październikowy dzień powszedni, słoneczny, wietrzny i chłodny, świat widziany zza okien auta mieni się już wszystkimi barawami złotej polski...