Wspomnienia z dzieciństwa, o ile było ono rzeczywiście szczęśliwe, przeważnie pełne są słońca, żywych barw, cudownych wydarzeń, które niemal całkowicie przyćmiewają to co było przykre, bolesne, niosące cierpienia. Kilkuletnia dziewczynka, której wczesne dzieciństwo minęło w bliskości kochających rodziców, braciszka, dziewiczej natury, ludzi prostych i życzliwych, pomocnych, zwierzaków, którymi można się było opiekować - kaczuszek, kurczaczków, gąsek, owieczek, psiaków i kotków, w miejscu, do którego początkowo z rzadka dobiegały odgłosy toczącej się wojny, zapamiętała ten świat jako pełen światła i miłości. I w jej opowieściach, jeśli była to wiosna czy lato - to zawsze w bujnej zieleni, pachnące sadem i ogrodem, zbożami na polach, łąkowymi ziołami, zatopione w promieniach słońca. A jeśli zima, to tylko mroźna, śnieżna i też obowiązkowo słoneczna. Te wojenny odpryski, pojawią się później w opowieściach mamy dziecka, o kuzynce ojca - przypadkowej ofierze wymiany ognia między Niemcami a partyzantami; o innej kuzycne zabieranej na roboty do Niemiec i żołnierzu, który odwrócony plecami do rozgrywającej się dramatycznej sceny rozdzielania młodej dziewczyny od rodziców płakał i łkając mówił, że pochodzi ze Śląska i zostawił tam córkę w takim właśnie wieku. Ale to były opowieści o zdarzeniach, których dziecko nie widziało własnymi oczami. Prawdziwy lęk, prawdziwy ból, doświadczony bezpośrednio, pojawił się wraz z drugim przyjściem sowietów - Z Adamowców do Białegostoku - wspomnienia (część 3).
Ale zanim się to stało, to życie dziecka upływało na beztroskich zabawach z domowymi zwierzakami - noszeniu w durszlaku kaczuszek, gąsek, kurczaczków nad staw, chodzeniu z mamą na spacery pełne cudownych zdarzeń. Raz też Florcia spłatała niewinnie rodzicom i całej wiejskiej społeczności niemałego figla, zasypiając w dzień pod łóżkiem. W pewnym momencie, gdy rodzice zorientowali się, że dziewczynki nie ma w domu, nie ma na podwórzu, nie widać jej we wsi, wszczęli alarm, wszyscy przebywający w tym czasie w Adamowcach udali się na poszukiwania dziecka. Dopiero po upływie dłuższego czasu, niezawodny piesek - Misiek - odkrył Florcię śpiącą pod łóżkiem. Wielką radością było dla dziewczynki pojawienie się na pewien czas nowego domownika - małej owieczki, której mama urodziwszy zwierzątko, zachorowała i nie miała mleka, by ją karmić, wówczas owieczka została przygarnięta do domu, a w rolę jej mamy wcieliła się mama Florci - Genowefa - karmiąc zwierzątko mlekiem z butelki ze smokiem. To jeden z najcudowniejszych obrazków z dzieciństwa, jakie Florcia zapamiętała. Były też jednak zdarzenia budzące grozę, jak wyprawa bryczką, w czasie której dziewczynka o mały włos nie straciła palca, a może nawet życia, gdy upadek z rozpędzonego wozu skutkował wkręceniem dłoni w koło i w końcu wpadnięciem do płynącego przed wsią strumienia. Ślad po tym wypadku w postaci wyraźnie zniekształconego palca wskazującego pozostał Florentynie do końca życia.
Ten strumień, a właściwie rzeczka, w której wylądowała Florcia nosi nazwę Marchwa, w języku białoruskim - Margwa, i co jest najciekawsze jest hydronimem pochodzącym z języka fińskiego. Czy w dawnych czasach mieszkały tu plemiona ugrofińskie? Niedaleko stąd mamy już Łotwę, a ziemie łotewskie były początkowo zamieszkałe przez plemiona ugrofińskie - Estów, Kurów, Liwów - jak podaje w swojej pracy "Problematyka narodowościowa Łotwy" Piotr Eberhardt. Kto wie, może część z nich dotarła i w tę okolicę? Z Adamowców do granicy łotewskiej w okolicach Drui, w prostej linii, jest około 80 kilometrów. To nie tak znowuż daleko.
Po przejściu przez te ziemie frontu, kiedy mężczyźni zostali powołani do wojska, do II Armii Wojska Polskiego, we wsi pojawił się wraz z rodziną tajemniczy mężczyzna o imieniu Serafin, który zamieszkał albo kątem u kogoś, albo w jakimś opuszczonym już domu. Najprawdopodobniej udawał człowieka szalonego, owijał się w nocy prześcieradłem i w takim stroju biegał po wsi. Mieszkańcom zaczęły też w niewyjaśnionych okolicznościach znikać kury i inne ptactwo. Genowefa zauważyła któregoś razu brak jednej kury. O sprawstwo podejrzewano bardziej Serafina niż lisy. Tym bardziej, że jednego razu Serafin powiedział babci: - Jeśli ktoś ją (zagnionią kurę) zabrał i zjadł, to niech mu to tylko wyjdzie na zdrowie. Dorośli uważali, że ów Serafin został nasłany do wsi przez Rosjan na przeszpiegi. Miejscowa ludność jeszcze nie wiedziała, że znajdzie się na długie lata w granicach ZSRR - tak jak brat babci - Władysław - był święcie przekonany, że tu była, jest i będzie Polska, myślało wielu mieszkańców tych ziem, a ich los w rzeczywistości został już dawno przypieczętowany, bo w grudniu 1943 r. na Konferencji w Teheranie . Rosjanie zapewne chcieli mieć rozeznanie jakie są nastroje wśród mieszkańców, kto ma jakie przekonania, czym się zajmuje, czym się zajmował wcześniej, czy nie wspierał i nie wspiera polskiego podziemia, czy nie jest wrogiem ludu, nowej władzy, kułakiem. Ktoś w końcu musiał donieść nowym władzom o tym, że dziadek Florian ubrany w elegancki garnitur przyjeżdżał do kościoła wraz z rodziną bryczką, a zapewne też o tym, że przed wojną mieszkał i pracował przez 3 lata w Warszawie. To były wystarczające powody, by babcia Genowefa ze swoimi dziećmi znalazła się na liście osób przeznaczonych do wywiezienia w głąb ZSRR.
CDN
piątek, 26 stycznia 2024
środa, 24 stycznia 2024
Kalwaria Wileńska, Ostra Brama, wileńskie pielgrzymowanie - wspomnienia (część 12)
To co najbardziej przyciągało babcię babcię do Wilna, to bez wątpienia Ostra Brama i Kalwaria Wileńska. O samym mieście babcia nie miała dobrego zdania, ostatecznie w 1936 r. razem ze swoim mężem wybrała Warszawę jako miejsce, w którym oboje podjęli pracę. I te opowieści o otwartości, życzliwości mieszkańców Warszawy były częstym motywem w babci wspomnieniach. Natomiast kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Kalwarii Wileńskiej, położonej nie tak znowuż daleko od centrum miasta, otoczonej jeszcze nie najgorzej wyglądającymi blokowiskami, rozłożonymi na nasłonecznionych pagórkach, poczułem się tak, jakbym się przeniósł w czasie. Smukłe sosny, wzgórza, strumyki, górki i doliny, piaszczyste ścieżki, zmieniły się zapewne nieznacznie od czasów, gdy babcia wraz z innymi pielgrzymami przemierzała te ścieżki od stacji do stacji Drogi Krzyżowej. Gdyby nie kilka modernistycznych budynków sanatoryjnych, które rozlokowały się wzgórzach, można byłoby rzeczywiście mieć wrażenie, że znaleźliśmy się gdzieś w okresie międzywojennym. Stąpanie po tych samych ścieżkach, którymi przed niemal stu laty kroczyła babcia, dawało mi poczucie obcowania ze światem już dawno minionym, ale takim bardzo moim. Są miejsca, w których będąc po raz pierwszy, mamy nieodparte wrażenie, jakbyśmy byli u siebie, w domu. Sosnowe pnie w świetle zachodzącego słońca przybierają bursztynową barwę. Mijamy fundamenty wysadzonej w powietrze stacji Drogi Krzyżowej, częściowo na jej miejscu został wzniesiony budynek sanatoryjny, na rozłożystej sośnie rosnącej nieopodal, której konary w pewnym miejscu rozchodzą się niemal pod kątem prostym, tworząc naturalny krzyż, ktoś zawiesił drewnianą figurę ukrzyżowanego Jezusa. Nie wszystkie stacje zostały odbudowane. Komunistyczne władze często znaczyły swoją obecność niszcząc obiekty sakralne, zamieniając je w magazyny, czy na przykład jak w wileńskiej cerkwi Św. Trójcy urządzając eksperymenty polegające na sprawdzaniu mocy ładunków wybuchowych, albo zamieniając klasztor i kościół wizytek na więzienie. Przykłady takie można byłoby mnożyć bez końca, nie tylko w Wilnie. Obfitość ścieżek, zachęcających do wypróbowania każdej z nich nie ułatwia poruszania się po Kalwarii. To za każdym razem mogłaby być wyprawa na cały dzień. Kiedy wędruję plątaniną tych naturalnych dróżek, towarzyszy mi przekonanie, że patrzę te same krajobrazy, i widzę je w taki sam sposób jak widziała je babcia, i jednocześnie mam poczucie niemal fizycznej jej obecności w tych urokliwych miejscach.
Zastanawia mnie też na ile możliwe było to, że drogi babci i św. Fustyny - w czasie jej pobytu w Wilnie w latach 1933-1936 - gdzieś się skrzyżowały. Wierzę natomiast w to, że na pewno krzyżują się w Niebie. Kult Miłosierdzia Bożego zatwierdzony został dużo później. Wszelkie zakazy z nim związane nałożone przez Stolicę Apostolską w roku 1959, zostały zdjęte dopiero w roku 1978, na cztery lata przed śmiercią babci. Nie wiem też na ile mogły się krzyżować drogi babci i ks. Michała Sopoćki w Wilnie, ale w Białymstoku babcia i mama mieszkając przy Fabrycznej i później Sienkiewicza miały okazję nie raz spotkać tego pokornego duchownego, spowiednika św. Faustyny z czasów wileńskich, który po wojnie również osiadł w Białymstoku przy pobliskiej ulicy Złotej, w drewnianym domu, istniejącym po dziś dzień. A na dodatek mama uczęszczała do przedszkola, mieszczącego się na parterze w kamienicy niemal naprzeciw owego piętrowego drewnianego domu - ta kamienica również zachowała się do obecnych czasów.
Matka Boża Miłosierdzia z Ostrej Bramy była bez wątpienia matką liczncyh mieszkańców Wileńszczyzny, zapewne nie tylko wyznania katolickiego. Mała Florcia pytała mamę ile tak naprawdę jest Matek Boskich, bo to i wileńska z Ostrej Bramy, i Częstochowska, i warszawska Matka Boża Łaskawa, na co Genowefa z wyrozumiałym uśmiechem odpowiadała, że jest tylko jedna. Babcia po raz ostatni widziała Matkę Boską Ostrobramską w 1946 r., gdy, na fałszywych dokumentach, z dwójką dzieci wyruszyła w daleką podróż, tak naprawdę w nieznane, bo jeszcze wtedy nie wiedziała, gdzie osiądzie na stałe. W Wilnie rodzina miała dwudniowy postój na dworcu, skąd jest już niedaleko do Ostrej Bramy. To właśnie wtedy, wziąwszy córeczkę za rękę, udała się do kaplicy w Bramie Wschodniej (lit. Aušros Vartai), nie przypuszczając nawet, że zobaczy ją po raz ostatni, i że będzie to tak naprawdę pożegnanie. Florentyna z Matką Boską faktycznie pożegna się w październiku 2021 r., także nie zakładając, że będzie to już jej ostatnie wileńskie spotkanie. Kolejna wizyta została zaplanowana na jesień 2023 r., ale tego spotkania mama już nie doczekała.
Zastanawia mnie też na ile możliwe było to, że drogi babci i św. Fustyny - w czasie jej pobytu w Wilnie w latach 1933-1936 - gdzieś się skrzyżowały. Wierzę natomiast w to, że na pewno krzyżują się w Niebie. Kult Miłosierdzia Bożego zatwierdzony został dużo później. Wszelkie zakazy z nim związane nałożone przez Stolicę Apostolską w roku 1959, zostały zdjęte dopiero w roku 1978, na cztery lata przed śmiercią babci. Nie wiem też na ile mogły się krzyżować drogi babci i ks. Michała Sopoćki w Wilnie, ale w Białymstoku babcia i mama mieszkając przy Fabrycznej i później Sienkiewicza miały okazję nie raz spotkać tego pokornego duchownego, spowiednika św. Faustyny z czasów wileńskich, który po wojnie również osiadł w Białymstoku przy pobliskiej ulicy Złotej, w drewnianym domu, istniejącym po dziś dzień. A na dodatek mama uczęszczała do przedszkola, mieszczącego się na parterze w kamienicy niemal naprzeciw owego piętrowego drewnianego domu - ta kamienica również zachowała się do obecnych czasów.
Matka Boża Miłosierdzia z Ostrej Bramy była bez wątpienia matką liczncyh mieszkańców Wileńszczyzny, zapewne nie tylko wyznania katolickiego. Mała Florcia pytała mamę ile tak naprawdę jest Matek Boskich, bo to i wileńska z Ostrej Bramy, i Częstochowska, i warszawska Matka Boża Łaskawa, na co Genowefa z wyrozumiałym uśmiechem odpowiadała, że jest tylko jedna. Babcia po raz ostatni widziała Matkę Boską Ostrobramską w 1946 r., gdy, na fałszywych dokumentach, z dwójką dzieci wyruszyła w daleką podróż, tak naprawdę w nieznane, bo jeszcze wtedy nie wiedziała, gdzie osiądzie na stałe. W Wilnie rodzina miała dwudniowy postój na dworcu, skąd jest już niedaleko do Ostrej Bramy. To właśnie wtedy, wziąwszy córeczkę za rękę, udała się do kaplicy w Bramie Wschodniej (lit. Aušros Vartai), nie przypuszczając nawet, że zobaczy ją po raz ostatni, i że będzie to tak naprawdę pożegnanie. Florentyna z Matką Boską faktycznie pożegna się w październiku 2021 r., także nie zakładając, że będzie to już jej ostatnie wileńskie spotkanie. Kolejna wizyta została zaplanowana na jesień 2023 r., ale tego spotkania mama już nie doczekała.
poniedziałek, 22 stycznia 2024
Codzienne życie w Adamowcach - wspomnienia (część 11)
Z rodzinnej wsi Florcia zapamiętała też zimowe wyjścia do tak zwanej bani, która rozlokowała się na drugim końcu miejscowości. Szczelnie opatulona przez mamę szła razem z nią zaśnieżoną drogą, wieczorem przy rozgwieżdżonym niebie i blasku księżyca do tej wiejskiej sauny. Po kąpieli, mama wyjątkowo uważnie sprawdzała czy dziewczynka jest dobrze zabezpieczona przed chłodem, owinięta szalikiem pod same oczy, w ciepłym futerku, w czapce nasuniętej prawie na oczy, tak że wystawały tylko źrenice, by widzić drogę powrotną do domu. I szybkim krokiem za rękę z mamą powrót do ciepłego domu!
Nie mam pojęcia co to może być za historia, ale mama wspominała wizytę w udzialskim kościele "litewskiego wojska", zapewne jakiegoś oddziału, który uczestniczył we mszy i w języku polskim żołnierze śpiewali religijne pieśni - msze odbywały się w języku polskim. Wydarzyło się to w czasie okupacji niemieckiej. Czy mógł być to oddział litewskich szaulisów? Szaulisi, inaczej Związek Strzelców Litewskich, w latach 1941-1944 współpracowali z Niemcami, brali udział w akcjach przeciw ludności polskiej i żydowskiej, w walkach z partyzantami AK i sowieckimi? Być może został tu oddelegowany do walki z partyzantami właśnie? Tego już się pewnie nie dowiemy.
W czasie okupacji niemieckiej w lokalnej administracji pracowali również Litwini. I tu, jak wynika z opowieści babci, miał być zatrudniony Litwin o imieniu Stanisław, zwany Staszkiem. Młody mężczyzna władał biegle językiem polskim, i był życzliwie nastawiony wobec miejscowej ludności, niezależnie od jej pochodzenia. Gdy któregoś razu Niemcy zarekwirowali z gospodarstwa Genowefy i Floriana krówkę, dzięki wsparciu Staszka, udało się ją odzyskać. Podobno można było z nim załatwić każdą sprawę, całkowicie bezinteresownie.
Nie mam pojęcia co to może być za historia, ale mama wspominała wizytę w udzialskim kościele "litewskiego wojska", zapewne jakiegoś oddziału, który uczestniczył we mszy i w języku polskim żołnierze śpiewali religijne pieśni - msze odbywały się w języku polskim. Wydarzyło się to w czasie okupacji niemieckiej. Czy mógł być to oddział litewskich szaulisów? Szaulisi, inaczej Związek Strzelców Litewskich, w latach 1941-1944 współpracowali z Niemcami, brali udział w akcjach przeciw ludności polskiej i żydowskiej, w walkach z partyzantami AK i sowieckimi? Być może został tu oddelegowany do walki z partyzantami właśnie? Tego już się pewnie nie dowiemy.
W czasie okupacji niemieckiej w lokalnej administracji pracowali również Litwini. I tu, jak wynika z opowieści babci, miał być zatrudniony Litwin o imieniu Stanisław, zwany Staszkiem. Młody mężczyzna władał biegle językiem polskim, i był życzliwie nastawiony wobec miejscowej ludności, niezależnie od jej pochodzenia. Gdy któregoś razu Niemcy zarekwirowali z gospodarstwa Genowefy i Floriana krówkę, dzięki wsparciu Staszka, udało się ją odzyskać. Podobno można było z nim załatwić każdą sprawę, całkowicie bezinteresownie.
sobota, 20 stycznia 2024
Codziennie życie w Adamowcach - wspomnienia (część 10)
Florcia urodziłą się 31 stycznia 1940 r. w Adamowcach, powiecie postawskim województwa wileńskiego, choć w dokumentach widnieje data 30 stycznia 1940 r. Została ochrzczona w lutym w kościele Niepokalanego Poczęcia Najświętejszej Maryi Panny w Udziale. Teraz jest on - jak wynika z dostępnych w sieci zdjęć - pięknie odnowiony i zdaje się, że administrowany przez ojców franciszkanów. W roku 1989 świątynia została zwrócona katolikom - po jej odebraniu w roku 1948 i zamienieniu na magazyn. Z wyprawy w roku 1988 pamiętam, że przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy - zniszczony, odrpany, niemal jak ruina. Nie zatrzymywaliśmy się przy nim, zdążaliśmy wtedy do Władysława - brata babci w Mosarzu i kuzynki Józi mieszkającej w urokliwym drewnianym domu z bujnym ogrodem przy rynku naprzeciw mosarskiego kościoła św. Anny.
O tym kościele w Udziale mama opowiadała historię z czasów tuż po wkroczeniu sowietów na te tereny w roku 1944. Jakiś lokalny bądź przywieziony z głębi ZSRR komunistyczny czynownik postanowił zdjąć krzyż czy ze szczytu tympanonu samego kościoła czy z dzwonnicy, i gdy wspiął się po drabinie, by dokonać tego zamachu, zsunął się z niej i spadł na ziemię. Podobną historię słszałem w sanktuarium Matki Boskiej Bolesnej w Świętej Wodzie niedaleko Białegostoku - tu czerwonoarmista wdrapał się na wieżyczkę chcąc zdemontować krzyż, spadł z niedużej w sumie wysokości i upadku tego nie przeżył.
W drewnianym domu w Adamwocach, wybudowanym na początku lat 30-tych ubiegłego wieku przez dziadka Floriana, z misternie wykonanymi przez niego zdobieniami okiennic, krawędzi ścian, zdobień nad i podokiennych, stała maszyna do gręplowania wełny. Korzystali z niej mieszkańcy Adamowców i okolicznych wsi - Rakowce, Murzy. Jesiennymi i zimowymi wieczorami spotykały się przede wszystkim kobiety i snuły długie opowieści, w swoich nastroju przypominające ballady Mickiewicza. A to o słszanym w nocy płaczu dziecka gdzieś przy leśnej drodze. Podróżni wracający wieczorami lub w nocy do wsi, w tym samym miejscu wyraźnie słyszeli płacz dziecka, mimo że w pobliżu nikogo nie było. W końcu powiadomiono o tym księdza z udzialskiej najpewniej parafii, który przyjechawszy na miejsce uznał, że pochowano tu nieochrzczone dziecko. Dokonał więc obrzędu wypowiadając słowa: - "Jak pan niech będzie Jan, jak panna niech będzie Anna". I od tej pory płacz ustał.
Inna opowieść dotyczyła pobliskiego jeziora, w którym zimą miał utonąć orszak weselny. Weselnicy zmierzający z kościoła na zabawę, postanowili skrócić sobie drogę i przejechać przez zamarznięte jezioro. Niestety, lód pod saniami się załamał i wszyscy mieli utonąć. Zimowymi nocami z głębi jeziora wydobywały się odgłosy dzwonków sań, śmiechy, nawoływania.
Przed wsią na niewielkim wzgórzu rozłożył się mały wiejski cmentarzyk. Tu był pochowany pradziadek Mojżesz i prababcia Józefa. Adamowce były niewielką wsią, zaściankiem, w którym mieszkały można tak to określić dwa rody - Adamowiczów i Szpaków. W pobliżu górki z cmentarzem, porośniętej drzewami, znajdował się nieduży staw, do którego przychodziła mała Florcia ze swoimi pierzastymi przyjaciółmi. Ulubionym dziewczynki zajęciem było noszenie w durszlaku kurczaczków, kaczuszek i gąsek, puchatych i chodzących za nią krok w krok, traktujących dziewczynkę niemal jak swoją mamę. By zapobiec jakiemuś nieszczęściu mama Florci zawieszała ów durszlak wyżej, ale zaradne dziecko przystawiało sobie do ściany stołeczek, wspinało się na palcach, wyciągało ramię w górę i zdejmowało to nosidełko dla swoich pierzastych podopiecznych, zbierało doń pisklęta i udawało się nad wspomniany staw.
Dziadek Florian był cenionym we wsi stolarzem, wykonywał ławy, krzesła, stołki, i wszystko co niezbędne, a możliwe do wykonania z drewna, miał swój warsztat przy domu, a oprócz tego zajmował się gospodarstwem. W pracach polowych pomagała mu żona Genowefa, która zajmowała się również codziennymi pracami domowymi, gotowaniem obiadów, robieniem przetworów, i opiekowała się dwójką dzieci - Florcią i Oswaldkiem, przy czym Oswaldek jako starszy od Florci o 7 lat wymagał mniejszej uwagi. Ich wiernym towarzyszem był równiez piesek, który się wabił Misiek, i z daleka do złudzenia przyominał lisa, często zresztą był przez sąsiadów brany za liska, gdy biegał gdzieś po okolicznych polach, przede wszystkim za jego ulubionym gospodarzem - Oswaldkiem. Niestety, którejś zimowej nocy, nie zdążył schronić się przez wykonaną specjalnie dla niego dziurę w drzwiach, i został pożarty przez wilki, później na polu ktoś widział jedynie pozostałe po nim łapy.
Co niezwykle istotne, wspierano się wówczas niezależnie od więzów krwi. Mama opowiadała, że przez pewien czas w ich domu mieszkali pogorzelcy z Rakowców, którzy nie byli ich krewnymi. Matka i jej dorosła już córka, która chcąc się odwdzięczyć za udzlelenie im schronienia, szyła sukienki i inne ubrania, a Florci uszyła lalkę, z którą mała dziewczynka przyjechała do Białegostoku. Rakowce były wsią, która leżała przy ważnym trakcie i podobno przy okazji każdej wojny wieś płonęła. Innym razem zamieszkała pod dachem Floriana i Genowefy biedna starsza Łucja, której syn zginął wyjątkowo absurdalną śmiercią - będąc żołnierzem, spał w wagonie na dolnym poziomie piętrowego łóżka, zaś deski, na których wyżej spał jego towarzysz podróży, załamały się i runął on razem z nimi na niczego niespodziewającego się syna Łucji, w ten sposób go uśmiercając. Mała Florcia długo płakałą nad nieszczęściem biednej Łucji.
Florcia często towarzyszyła swojej mamie w wędrówkach do pobliskich wsi, miasteczek, czy przy pracy w polu. Gdzieś przy drodze w Adamowcach leżał ogromny głaz i gdy dziewczynka się do niego zbliżała jej oczom ukazyywało się siedzące na kamieniu uśmiechnięte dziecko, w niebieskiej jakby sukience, z blond włosami, które jej się uważnie przyglądało. Gdy zaś z owym kamieniem się zrównywała, ten obraz znikał, by za chwilę - po minięciu głazu - pojawić się znowu. I owo siedzące na nim dziecko wodziło przyjaznym wzrokiem za małą Florcią. Ów widok powtarzał się za każdym razem, gdy Florcia z mamą przechodziły obok wspomnianego kamienia.
W czasie działań wojennych, w roku 1944, mieszkańcy wsi chronili się przed ostrzałem w ziemiankach w pobliżu cmentarza. Wówczas nikt nie zginął, ale ofiarą wojenną zabłąkanej kuli w czasie potyczki Niemców z oddziałem partyzanckim stała się kuzynka Floriana - śliczna dwudziestoletnia dziewczyna trafiona w głowę w czasie powrotu do wsi. O tuż powojennych losach babci Genowefy, dziadka Floriana oraz ich dzieci pisałem w tych dwóch postach:
Z Adamowców przez Warszawę do Siedlec - wspomnienia (część 2)
Z Adamowców do Białegostoku - wspomnienia (część 3)
O tym kościele w Udziale mama opowiadała historię z czasów tuż po wkroczeniu sowietów na te tereny w roku 1944. Jakiś lokalny bądź przywieziony z głębi ZSRR komunistyczny czynownik postanowił zdjąć krzyż czy ze szczytu tympanonu samego kościoła czy z dzwonnicy, i gdy wspiął się po drabinie, by dokonać tego zamachu, zsunął się z niej i spadł na ziemię. Podobną historię słszałem w sanktuarium Matki Boskiej Bolesnej w Świętej Wodzie niedaleko Białegostoku - tu czerwonoarmista wdrapał się na wieżyczkę chcąc zdemontować krzyż, spadł z niedużej w sumie wysokości i upadku tego nie przeżył.
W drewnianym domu w Adamwocach, wybudowanym na początku lat 30-tych ubiegłego wieku przez dziadka Floriana, z misternie wykonanymi przez niego zdobieniami okiennic, krawędzi ścian, zdobień nad i podokiennych, stała maszyna do gręplowania wełny. Korzystali z niej mieszkańcy Adamowców i okolicznych wsi - Rakowce, Murzy. Jesiennymi i zimowymi wieczorami spotykały się przede wszystkim kobiety i snuły długie opowieści, w swoich nastroju przypominające ballady Mickiewicza. A to o słszanym w nocy płaczu dziecka gdzieś przy leśnej drodze. Podróżni wracający wieczorami lub w nocy do wsi, w tym samym miejscu wyraźnie słyszeli płacz dziecka, mimo że w pobliżu nikogo nie było. W końcu powiadomiono o tym księdza z udzialskiej najpewniej parafii, który przyjechawszy na miejsce uznał, że pochowano tu nieochrzczone dziecko. Dokonał więc obrzędu wypowiadając słowa: - "Jak pan niech będzie Jan, jak panna niech będzie Anna". I od tej pory płacz ustał.
Inna opowieść dotyczyła pobliskiego jeziora, w którym zimą miał utonąć orszak weselny. Weselnicy zmierzający z kościoła na zabawę, postanowili skrócić sobie drogę i przejechać przez zamarznięte jezioro. Niestety, lód pod saniami się załamał i wszyscy mieli utonąć. Zimowymi nocami z głębi jeziora wydobywały się odgłosy dzwonków sań, śmiechy, nawoływania.
Przed wsią na niewielkim wzgórzu rozłożył się mały wiejski cmentarzyk. Tu był pochowany pradziadek Mojżesz i prababcia Józefa. Adamowce były niewielką wsią, zaściankiem, w którym mieszkały można tak to określić dwa rody - Adamowiczów i Szpaków. W pobliżu górki z cmentarzem, porośniętej drzewami, znajdował się nieduży staw, do którego przychodziła mała Florcia ze swoimi pierzastymi przyjaciółmi. Ulubionym dziewczynki zajęciem było noszenie w durszlaku kurczaczków, kaczuszek i gąsek, puchatych i chodzących za nią krok w krok, traktujących dziewczynkę niemal jak swoją mamę. By zapobiec jakiemuś nieszczęściu mama Florci zawieszała ów durszlak wyżej, ale zaradne dziecko przystawiało sobie do ściany stołeczek, wspinało się na palcach, wyciągało ramię w górę i zdejmowało to nosidełko dla swoich pierzastych podopiecznych, zbierało doń pisklęta i udawało się nad wspomniany staw.
Dziadek Florian był cenionym we wsi stolarzem, wykonywał ławy, krzesła, stołki, i wszystko co niezbędne, a możliwe do wykonania z drewna, miał swój warsztat przy domu, a oprócz tego zajmował się gospodarstwem. W pracach polowych pomagała mu żona Genowefa, która zajmowała się również codziennymi pracami domowymi, gotowaniem obiadów, robieniem przetworów, i opiekowała się dwójką dzieci - Florcią i Oswaldkiem, przy czym Oswaldek jako starszy od Florci o 7 lat wymagał mniejszej uwagi. Ich wiernym towarzyszem był równiez piesek, który się wabił Misiek, i z daleka do złudzenia przyominał lisa, często zresztą był przez sąsiadów brany za liska, gdy biegał gdzieś po okolicznych polach, przede wszystkim za jego ulubionym gospodarzem - Oswaldkiem. Niestety, którejś zimowej nocy, nie zdążył schronić się przez wykonaną specjalnie dla niego dziurę w drzwiach, i został pożarty przez wilki, później na polu ktoś widział jedynie pozostałe po nim łapy.
Co niezwykle istotne, wspierano się wówczas niezależnie od więzów krwi. Mama opowiadała, że przez pewien czas w ich domu mieszkali pogorzelcy z Rakowców, którzy nie byli ich krewnymi. Matka i jej dorosła już córka, która chcąc się odwdzięczyć za udzlelenie im schronienia, szyła sukienki i inne ubrania, a Florci uszyła lalkę, z którą mała dziewczynka przyjechała do Białegostoku. Rakowce były wsią, która leżała przy ważnym trakcie i podobno przy okazji każdej wojny wieś płonęła. Innym razem zamieszkała pod dachem Floriana i Genowefy biedna starsza Łucja, której syn zginął wyjątkowo absurdalną śmiercią - będąc żołnierzem, spał w wagonie na dolnym poziomie piętrowego łóżka, zaś deski, na których wyżej spał jego towarzysz podróży, załamały się i runął on razem z nimi na niczego niespodziewającego się syna Łucji, w ten sposób go uśmiercając. Mała Florcia długo płakałą nad nieszczęściem biednej Łucji.
Florcia często towarzyszyła swojej mamie w wędrówkach do pobliskich wsi, miasteczek, czy przy pracy w polu. Gdzieś przy drodze w Adamowcach leżał ogromny głaz i gdy dziewczynka się do niego zbliżała jej oczom ukazyywało się siedzące na kamieniu uśmiechnięte dziecko, w niebieskiej jakby sukience, z blond włosami, które jej się uważnie przyglądało. Gdy zaś z owym kamieniem się zrównywała, ten obraz znikał, by za chwilę - po minięciu głazu - pojawić się znowu. I owo siedzące na nim dziecko wodziło przyjaznym wzrokiem za małą Florcią. Ów widok powtarzał się za każdym razem, gdy Florcia z mamą przechodziły obok wspomnianego kamienia.
W czasie działań wojennych, w roku 1944, mieszkańcy wsi chronili się przed ostrzałem w ziemiankach w pobliżu cmentarza. Wówczas nikt nie zginął, ale ofiarą wojenną zabłąkanej kuli w czasie potyczki Niemców z oddziałem partyzanckim stała się kuzynka Floriana - śliczna dwudziestoletnia dziewczyna trafiona w głowę w czasie powrotu do wsi. O tuż powojennych losach babci Genowefy, dziadka Floriana oraz ich dzieci pisałem w tych dwóch postach:
Z Adamowców przez Warszawę do Siedlec - wspomnienia (część 2)
Z Adamowców do Białegostoku - wspomnienia (część 3)
piątek, 19 stycznia 2024
Jeszcze kwestia przodków - wspomnienia (część 9)
Witalis i Emilia Bochan z Krukowszczyzny, Mojżesz i Józefa Szpak z Adamowców. Pradziadkowie ze strony babci Genowefy i ze strony dziadka Floriana. Już od dłuższego czasu nie potrafię czerpać radości z dociekania jakie mieli pochodzenie - czy szlacheckie czy też nie. Tak jakby wartość człowieka współczesnego zależała od tego czy miał przodków wywodzących się ze szlachty, z mieszczaństwa czy też z chłopstwa. Praktyka życia codziennego pokazuje, że nie ma to najmniejszego znaczenia. Tak jak wartość człowieka współczesnego nie jest zależna od pochodzenia jego przodków, tak i wartości jego przodków nie mierzy się ich przynależnością do określonej klasy społecznej. Pradziadek Witalis miał być podobno ekonomem w majątku krewnego Józefa Piłsudskiego - Kaliksta Piłsudskiego w Mosarzu. Ile w tym prawdy, nie wiadomo. Czy ma to jakież znaczenia dla tego kim są dziś jego potomkowie, zapewnie nie. Dość wiedzieć, że zmarł na hiszpankę, on i jego żona, w czasie pierwszej wojny światowej, a ich dzieci zostały wcześnie osierocone. Mojżesz Szpak miał się wywodzić z rodu szlacheckiego Szpaków-Szpakowskich, jakiś odległy jego przodek miał być lekarzem w armii napoleńskiej, pochodzić z okolic Ostrołęki, i pozostać w Adamowcach w czasie odwrotu owej niezwyciężonej armii spod Moskwy. Pamiątką po nim miały być masywne drewniane jakby apteczne meble, które dotrwały jeszcze do czasów wojennych, bo mama pamiętała je ze swojego dzieciństwa w Adamowcach (w latach 1940-1946). W czasie walki caratu z polskością na tych ziemiach, jeden z przodków, który był niewidomy, nie zorientował się, że jakiś carski urzędnik wykreślił z jego nazwiska drugi człon - Szpakowski, a brak tego nazwiska z końcówką "ski" miał z kolei świadczyć o tym, że rodzina ta zatraciła swój szlachecki status. Możliwe, że tak było. Mama pamiętała opowieści swojej mamy, a mojej babci o tym, że w rodzinie pilnowano tego, by małżeństwa były zawierane w obrębie polskiej narodowości i stanu niby szlacheckiego. Przeczyłyby temu jednak nazwiska, jakie w rodzinie ze strony babci i dziadka występowały - Szpak, Bochan, Murzicz, Wasilonek, Łysionek, zdaje się, że wskazujące w jakimś stopniu na pochodzenie białoruskie, częściowo może nawet tatarskie. Wszyscy jednakże byli wyznania katolickiego. Natomiast typ urody mamy, babci Genowefy, dziadka Floriana, brata mamy - Oswalda, był dość interesujący - wszyscy oni mieli ciemne, kruczoczarne wręcz włosy, jasną karnację, a oczy albo niebieskie albo zielone. Ich pochodzenie społeczne nie ma jednak dla mnie żadnego znaczenia, kocham ich miłością wdzięczną i serdeczną za to, że byli dobrymi, życzliwymi ludźmi, jak wynika z rodzinnych opowieści. Dziadek Florian był rolnikiem i cieślą, babcia Genowefa gospodynią domową, w czasie krótkiego pobytu w Warszawie bywała służącą na przyjęciach u hrabiny Zabiełło. Podobnie pradziadek Mojżesz i prababcia Józefa. Najstarszy brat babci Genowefy - Justyn - prowadził duże gospdoarstwo rolne, miał między innymi sad, z którego owoce wysyłał nawet do dalekiej Warszawy. Niby ośrodkiem kulturowym, administracyjnym tego regionu było Wilno, ale w poszukiwaniu pracy w 1936 r. dziadek i babcia wybrali się do Warszawy, a nie do Wilna. Babcia chwaliła Warszawę jako miasto ludzi otwartych, pomocnych i życzliwych, a Wilno - takie odnoszę wrażenie - było wówczas miastem prowincjonalnym, nieco zapyziałym, choć krajobrazowo, architektonicznie, historycznie ciekawym i pięknym. Wyobrażam je sobie jak trochę taki współczesny Białystok, w którym o pracy, pozycji, awansie decydują koneksje rodzinne, polityczne, towarzyskie, w znacznej mierze mechanizmy zwykłego pochlebstwa i pospolitego lizusotstwa, funkcjonowanie w określonych kontekstach wyznaniowych, ale nie ma on otwartości i inkluzywności tak typowej dla Warszawy, i tak widocznie było przed wojną, i tak jest teraz.
czwartek, 18 stycznia 2024
Ponownie wkracza historia - wielka i mniejsza - wspomnienia (część 8)
Nastoletnia dziewczyna, mimo wszystkich napotykanych trudności, usiłowała żyć normalnym życiem, tak jak większość jej koleżanek, mających oboje rodziców, rodzeństwo, i mieszkających od urodzenia w Białymstoku. Chwile beztroski, szczęścia, radości z rzeczy małych i zwyczajnych nie były obce i Florentynie. Pewnego czerwcowego dnia 1956 roku, będąc już szesnastolatką, umówiła się z koleżanką do kina Pokój w Białymstoku – na jaki film, tego już niestety sobie nie przypomnę, choć mama pamiętała go doskonale i mówiła mi o nim. No cóż, to żadna tajemnica, że osoby starsze mają dużo lepszą pamięć, zwłaszcza odnoszącą się do wydarzeń z czasów ich dzieciństwa czy wczesnej młodości. Po seansie dziewczęta wybrały się jeszcze na lody na ulicy Lipowej, czerwcowe wieczory są długie i jasne, a do domu na ulicy Sienkiewicza droga nie tak wcale daleka. A jeszcze w tych czasach na ulicy Lipowej można było spotkać dużo więcej spacerowiczów niż obecnie. Całe życie koncentrowało się przede wszystkim na tej właśnie ulicy, tu się spotykało znajomych, tu się spacerowało do zmierzchu, tu były kina, sklepy, ulica Lipowa była takim nieoficjalnym deptakiem na przestrzeni między Farą a Kościołem Rocha. W pewnym momencie dało się słyszeć jakiś hałas, szum, i oczom dziewczyn ukazał się tłum ludzi zmierzających w stronę domu partii, wznoszących okrzyki nawiązujące do wydarzeń Poznańskiego Czerwca, skandujących też - Węgrzy z nami! Był to bowiem czas, gdy po wydarzeniach poznańskich, Węgrzy organizowali manifestacje wspierające Polaków pod pomnikiem Józefa Bema w Budapeszcie. Dziewczęta nie mogły poskromić ciekawości i odmówić sobie obserwowania dalszego przebiegu tej manifestacji, było to coś zupełnie nowego, nieoczekiwanego, a ówczesna młodzież miała zdaje się jednak dużo większe zrozumienie wydarzeń politycznych i była bardziej patriotycznie nastawiona, mimo czasów niesprzyjających otwartemu okazywaniu patriotyzmu. Tłum gęstniał pod domem partii. Porządku pilnowało wojsko. W pewnym momencie doszło do swoistego zbratania się protestujących i żołnierzy. Manifestanci wznosili okrzyki – „Wojsko z nami!”, i nieoczekiwanie zaczęli podrzucać do góry dowódcę zgromadzonych pod domem partii żołnierzy.
Aż nagle Florentyna dostrzegła w grupie protestujących swojego brata – Oswalda - ich spojrzenia się spotkały i starszy brat zrobiwszy groźną minę pogroził siostrze, dając jej do zrozumienia, by stąd uciekała i broń Boże, nie wspominała w domu mamie o tym, że widziała go w tłumie demonstrantów. Już raz mama zmuszona była pójść na komisariat przy ulicy Sobieskiego 2, w którym przetrzymywano Oswalda, gdy wraz z kolegami znalazł pistolet w magazynach wojskowych niedaleko Dworca Fabrycznego. Genowefie wystarczyła strata ukochanego męża, który nie wrócił z wojny, dzieci więc strzegła jak oka w głowie, niepokoiła się i martwiła o nie. W tej okrojonej rodzinie panowała atmosfera prawdziwej miłości, zresztą to nie była tylko kwestia atmosfery, tę miłość okazywano sobie przede wszystkim na co dzień czynami, choć i słów serdecznych nigdy nie brakowało.
Następny raz wielka historia wkroczy w życie Florentyny w latach 80-tych, gdy - pracując w banku przy Rynku Kościuszki - zostanie członkinią NSZZ „Solidarność” w okresie jej legalnego funkcjonowania. Jedyną szykaną jakiej dozna z tego tytułu będzie pozbawienie jej premii, na wniosek zresztą podobno dobrego kolegi z wydziału. Mama nie miała o to do niego później pretensji, byli na ty, w czasie przypadkowych spotkań na ulicy rozmawiali ze sobą jak gdyby nigdy nic, była też na ślubie i weselu jego córki, jako matka chrzestna męża owej córki. Czas tej pierwszej „Solidarności” był o tyle ciekawy, że mimo wyraźnych podziałów narodowościowych i wyznaniowych na Białostocczyźnie, do NSZZ razem z mamą wstąpiła koleżanka z pokoju wyznania prawosławnego. Później ten cenny kapitał został zaprzepaszczony, tak jak to się w Polsce często dzieje z kapitałem społecznym i w innych dziedzinach.
W swoje rodzinne strony Florentyna wyruszyła będąc już dorosłą osobą, bo w roku 1968, a więc mając lat 28. Pojechała samotnie, do Postaw, do Głębokiego, Mosarza, nie dotarła jedynie do rodzinnej wsi – do Adamowców. Nie uczyniła też tego w roku 1988, gdy była tam z mężem i synem w odwiedzinach u swojej matki chrzestnej w Szuniowcach w pobliżu Głębokiego – Weroniki Goraczko i jej męża Michała Goraczko. Weronika była katoliczką i uważała się za Polkę, a jej mąż Michał mówił, że jest prawosławnym Białorusem, przed wojną służył w polskim wojsku, władał piękną polszczyzną, to byli bardzo serdeczni ludzie. Gdy we wrześniu 1988 r. wybraliśmy się z Szuniowców do Wilna, odwiedziliśmy kaplicę w Ostrej Bramie i pobliską cerkiew Św. Ducha, w której Wercia - na prośbę Michała - zapaliła świeczkę w jego intencji – był już mocno schorowany, z trudem się poruszał nawet po domu. Gdy pytałem mamę dlaczego nie chciała pojechać do Adamowców, choć miała taką okazję, wyjaśniła mi, że woli zachować je w swojej pamięci z czasów dzieciństwa; po wojnie piękny drewniany dom ze zdobieniami wykonanymi przez dziadka, będącego między innymi cieślą, został przez kogoś rozebrany i przeniesiony do innej wsi, bez pytania o zgodę, bez jakichkolwiek formalności. To były już zupełnie inne Adamowce, bez dawnych mieszkańców, barw, smaków, zapachów, nawet bez kilku domostw, które również zostały rozebrane i poprzenoszone nie wiadomo dokąd. Nigdy tej niechęci nie rozumiałem, zwłaszcza, że sam chętnie bym Adamowce odwiedził, ale ja przecież nie miałbym możliwości porównania, to nie było miejsce mojego urodzenia, mojego dzieciństwa. Wracając do roku 1968, tuż po przyjeździe z Polski do ówczesnej Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej – była to bowiem ta część przedwojennej Wileńszczyzny, która przypadła Białorusi - czarnowłosą dziewczynę rozpoznała i powitała pracująca w polu żona brata Genowefy – pół Polka pół Litwinka, to serdeczne powitanie miało miejsce gdzieś w okolicach Mosarza. Pamiętam z 1988 r. odwiedziny u brata babci – Władysława, mieszkał wówczas w skromnym mieszkanku na parterze w dwupiętrowym bloku, w otoczeniu zielonych dorodnych drzew i małych ogródków, te bloki nie pasowały w żaden sposób do sielskiego miejsca, no ale taka była sowiecka rzeczywistość. Wujek Władysław z rysów twarzy był podobny do babci Genowefy; miał już bielmo na oczach i niewiele widział, wykazywał się za to niezmienną od lat pogodą ducha i jakimś nieziemskim spokojem, pogodzeniem ze światem, w którym przyszło mu żyć. To on nie chciał stamtąd wyjechać po wojnie, bo twierdził, że tu była, jest i będzie Polska. Mylił się, ale było widać, że nauczył się z tym żyć. Mówił nam wówczas, że od nich do Adamowców nie jest daleko, ale uszkodzony został most na rzece i gdybyśmy chcieli tam dotrzeć, to trzeba byłoby jechać okrężną drogą. Jednak rodzice nie byli tym wariantem zainteresowani. Ruszyliśmy zatem do kuzynki Józi, mieszkającej w pięknym drewnianym domu, z przeszkloną werandą, przy rynku naprzeciw kościoła w Mosarzu, otoczonym bujnym zielonym jeszcze ogrodem, z wysokimi wielobarwnymi malwami. Do dziś pamiętam smak sałatki pomidorowej ze śmietaną, którą Józia zrobiła z warzyw zebranych w tym ogrodzie, żadna inna nie smakowała mi później tak samo. Co ciekawe, Józia mówiła do nas po białorusku, nie rosyjsku, tylko białorusku właśnie, i doskonale rozumiała język polski, jej dzieciństwo przypadło już na lata BSRR.
Jacyś nasi krewni mieszkali w leśniczówce w głębi lasu niedaleko od Mosarza, a jakie są knieje na Białorusi każdy może sobie wyobrazić, to nie są podmiejskie laski, nie rachityczne sosny Puszczy Kampinoskiej, którą zresztą bardzo lubię, ale to przede wszystkim wtedy, gdy nie mam możliwości wyruszyć do Puszczy Knyszyńskiej, która jako żywo przypomina lasy litewskie i białoruskie – smukłe, masztowe sosny, potężne świerki, dające pod swoimi rozłożystymi gałęziami schronienie przed deszczem. Jeden z mieszkających w owej leśniczówce kuzynów, jeszcze w latach 50-tych czy 60-tych ubiegłego już wieku, chcąc skrócić sobie drogę powrotną do domu, wybrał się łódką przez jezioro, a w międzyczasie rozpętała się straszliwa burza, do domu już żywy niestety nie dotarł. Z uwagi na późną porę, a też i nieznajomość terenu, do leśniczówki się nie wybraliśmy.
Wiem też, że część rodziny ze strony babci wyjechała po wojnie do Wolsztyna i tam się osiedliła na stałe. Kiedyś tych dalekich krewnych odwiedziliśmy w tym urokliwym miasteczku, ale kontakt się niestety urwał. Zapamiętałem jedynie wolno stojący dom i dużo zieleni, w tym wiekowe drzewa rosnące przy domu. Dobre wspomnienie, choć mało konkretne.
Nie jestem już sobie w stanie przypomnieć w jakiej wsi miało miejsce to spotkanie, ale mamie udało się w czasie owego wyjazdu w roku 1968 odwiedzić również dziadka Ksawerego, pogodnego staruszka, bajarza, za którym przepadały dzieci, pewnie po części z racji jego wyglądu – dłuższych siwych miękko falujących włosów i dość długiej siwiutkiej brody, który snuł długie opowieści przypominające ballady Mickiewicza. W słoneczny dzień siedział na drewnianym ganku na bujanym fotelu, z twarzą wystawioną do słońca.
Ten drugi wyjazd w roku 1988, w okresie, w którym ZSRR chylił się już ku upadkowi, choć nikt jeszcze wtedy nie przypuszczał, że lada moment Litwa i Białoruś staną się niepodległymi państwami, ta druga niestety tylko na chwilę. Gdy jechaliśmy do Szuniowców w stronę Głębokiego, gdzieś w okolicy Michaliszek skończył się asfalt, i dobrych kilkanaście kilometrów trzeba było jechać po kocich łbach, ale jakież tam były widoki! Droga przecinała Naroczański Park Narodowy, ogromne połacie wiekowego lasu, jak pierwotna puszcza, w szacie wczesnojesiennej, rozświetlonego wszystkimi możliwymi barwami tej cudnej pory roku.
Weronika i Michał Goraczko mieszkali na samym początku wsi Szuniowce, jadąc od strony Głębokiego. Po drodze minęliśmy mleczarnię zbudowaną na licencji angielskiej, smak serów w niej produkowanych pamiętam do dziś, zupełnie niepodrabialny i niepowtarzalny. To w Szuniowcach po raz pierwszy w życiu trzymałem w rękach kosę i kosiłem koniczynę dla królików, chwytałem króliki za uszy, bo tak mi kazano, choć jako 12-letni chłopiec bałem się, że w ten sposób im te uszy pourywam, i próbowałem je brać pod brzuszek, jak małe szczenięta albo kotki; tu chodziłem na pole po krowy, które za dnia były wypasane na kołchozowym pastwisku, a przed zmierzchem cała wieś się schodziła, by je odebrać, co ciekawe – aby krówka podbiegła obowiązkowo trzeba było mieć ze sobą spory kawałek chleba na zachętę; tu z wnuczką Werci - Aloną i jej kolegą jeździliśmy na rowerach po okolicy, w tym do lasu Borek na obrzeżach Głębokiego, do miejsca egzekucji z czasów drugiej wojny światowej. Pięknie falujące krajobrazy, łąki, pola, sosnowe lasy, światło jesiennego łagodnego słońca, rzeczki, jeziora. I zabudowania poklasztorne w Berezweczu. Mama pamiętała opowieści babci o Polakach okrutnie mordowanych przez sowietów w roku 1941 na terenie klasztoru. Nie wiem na ile prawdziwa jest ta historia – nigdzie nie znalazłem jej potwierdzenia – o ludziach, których żywcem zamurowywano w zagłębieniach murów, w pomieszczeniach więziennych. W Głębokiem uczestniczyliśmy we mszy w barokowym kościele Trójcy Świętej. Po mszy, przed kościołem spotkaliśmy Józefa Kusznierewicza, rodzonego brata Weroniki Goraczko, który przed wojną i w czasie kampanii wrześniowej 1939 r. służył w wojsku polskim. Wróciwszy w rodzinne strony opowiadał, że wycofując się po walkach toczonych w okolicach Warszawy musiał być wyjątkowo ostrożny na terenach Białostocczyzny, ponieważ tam grupy skomunizowanych Białorusinów wyłapywały i mordowały polskich żołnierzy. Józef wypatrzywszy mnie w kościele stwierdził, że jestem podobny do dziadka Floriana Szpaka, którego doskonale pamiętał z czasów przedwojennych. Odwiedziliśmy jeszcze wtedy kościół św. Anny w Mosarzu, w którym przez cały czas trwania ZSRR odbywały się nabożeństwa, i przejeżdżaliśmy w pobliżu kościoła Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny w Udziale, w 1948 r. zamienionego na kołchozowy magazyn, w którym w lutym 1940 r. ochrzczona została Florentyna Szpak, i do którego jeszcze przed wojną miał podjeżdżać bryczką z żoną i synkiem Florian Szpak, ubrany w garnitur i kapelusz, co po wojnie stało się przyczyną umieszczenia rodziny Szpaków na liście osób przeznaczonych do wywiezienia w głąb ZSRR. Do wsi opuszczonych przez ich mieszkańców sprowadzano z kolei Rosjan z odległych terytoriów Związku Radzieckiego. I tak w Szuniowcach z dawnych, przedwojennych mieszkańców pozostali jedynie Weronika i Michał, oraz mieszkająca na drugim końcu wsi kobieta, która przyznawała się do polskości, a pozostali mieszkańcy przybyli gdzieś z daleka. Poznałem ich chodząc z wnuczką Werci – Aloną – po krowy na pastwisko. Byli to ludzie serdeczni, otwarci, chętnie nawiązujący kontakt i rozmowę. A to starsza pani w chustce na głowie poczęstowała mnie garścią pestek słonecznika, a to ktoś inny jabłkiem, nie doświadczyłem z ich strony żadnych przykrości. Los innych okolicznych wsi był niestety podobny, pozostali nieliczni Polacy, tacy zapewne jak dziadek Władysław z Mosarza, który trwanie w miejscu swojego przyjścia na świat rozumiał jako wierność samemu sobie, a też pewnie i Bogu. Nazwiska jakie się przewijały w rodzinie ze strony mamy to przede wszystkim – Szpak, Bochan, Wasilonek, Łysionek, Murzicz - wskazywałyby na to, że były to rodziny mieszane etnicznie, to było naturalne zjawisko, tak jak wspomniana wyżej ciocia mamy – pół Polka, pół Litwinka, czy Michał Goraczko – kochający polskość prawosławny Białorus – jak sam się określał. Mieszanka etnosów, wyznań, która nie stała na przeszkodzie zgodnemu, codziennemu funkcjonowaniu, przerwanemu brutalnie dopiero przez wojnę, a następnie wchłonięcie tych ziem przez ZSRR.
Aż nagle Florentyna dostrzegła w grupie protestujących swojego brata – Oswalda - ich spojrzenia się spotkały i starszy brat zrobiwszy groźną minę pogroził siostrze, dając jej do zrozumienia, by stąd uciekała i broń Boże, nie wspominała w domu mamie o tym, że widziała go w tłumie demonstrantów. Już raz mama zmuszona była pójść na komisariat przy ulicy Sobieskiego 2, w którym przetrzymywano Oswalda, gdy wraz z kolegami znalazł pistolet w magazynach wojskowych niedaleko Dworca Fabrycznego. Genowefie wystarczyła strata ukochanego męża, który nie wrócił z wojny, dzieci więc strzegła jak oka w głowie, niepokoiła się i martwiła o nie. W tej okrojonej rodzinie panowała atmosfera prawdziwej miłości, zresztą to nie była tylko kwestia atmosfery, tę miłość okazywano sobie przede wszystkim na co dzień czynami, choć i słów serdecznych nigdy nie brakowało.
Następny raz wielka historia wkroczy w życie Florentyny w latach 80-tych, gdy - pracując w banku przy Rynku Kościuszki - zostanie członkinią NSZZ „Solidarność” w okresie jej legalnego funkcjonowania. Jedyną szykaną jakiej dozna z tego tytułu będzie pozbawienie jej premii, na wniosek zresztą podobno dobrego kolegi z wydziału. Mama nie miała o to do niego później pretensji, byli na ty, w czasie przypadkowych spotkań na ulicy rozmawiali ze sobą jak gdyby nigdy nic, była też na ślubie i weselu jego córki, jako matka chrzestna męża owej córki. Czas tej pierwszej „Solidarności” był o tyle ciekawy, że mimo wyraźnych podziałów narodowościowych i wyznaniowych na Białostocczyźnie, do NSZZ razem z mamą wstąpiła koleżanka z pokoju wyznania prawosławnego. Później ten cenny kapitał został zaprzepaszczony, tak jak to się w Polsce często dzieje z kapitałem społecznym i w innych dziedzinach.
W swoje rodzinne strony Florentyna wyruszyła będąc już dorosłą osobą, bo w roku 1968, a więc mając lat 28. Pojechała samotnie, do Postaw, do Głębokiego, Mosarza, nie dotarła jedynie do rodzinnej wsi – do Adamowców. Nie uczyniła też tego w roku 1988, gdy była tam z mężem i synem w odwiedzinach u swojej matki chrzestnej w Szuniowcach w pobliżu Głębokiego – Weroniki Goraczko i jej męża Michała Goraczko. Weronika była katoliczką i uważała się za Polkę, a jej mąż Michał mówił, że jest prawosławnym Białorusem, przed wojną służył w polskim wojsku, władał piękną polszczyzną, to byli bardzo serdeczni ludzie. Gdy we wrześniu 1988 r. wybraliśmy się z Szuniowców do Wilna, odwiedziliśmy kaplicę w Ostrej Bramie i pobliską cerkiew Św. Ducha, w której Wercia - na prośbę Michała - zapaliła świeczkę w jego intencji – był już mocno schorowany, z trudem się poruszał nawet po domu. Gdy pytałem mamę dlaczego nie chciała pojechać do Adamowców, choć miała taką okazję, wyjaśniła mi, że woli zachować je w swojej pamięci z czasów dzieciństwa; po wojnie piękny drewniany dom ze zdobieniami wykonanymi przez dziadka, będącego między innymi cieślą, został przez kogoś rozebrany i przeniesiony do innej wsi, bez pytania o zgodę, bez jakichkolwiek formalności. To były już zupełnie inne Adamowce, bez dawnych mieszkańców, barw, smaków, zapachów, nawet bez kilku domostw, które również zostały rozebrane i poprzenoszone nie wiadomo dokąd. Nigdy tej niechęci nie rozumiałem, zwłaszcza, że sam chętnie bym Adamowce odwiedził, ale ja przecież nie miałbym możliwości porównania, to nie było miejsce mojego urodzenia, mojego dzieciństwa. Wracając do roku 1968, tuż po przyjeździe z Polski do ówczesnej Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej – była to bowiem ta część przedwojennej Wileńszczyzny, która przypadła Białorusi - czarnowłosą dziewczynę rozpoznała i powitała pracująca w polu żona brata Genowefy – pół Polka pół Litwinka, to serdeczne powitanie miało miejsce gdzieś w okolicach Mosarza. Pamiętam z 1988 r. odwiedziny u brata babci – Władysława, mieszkał wówczas w skromnym mieszkanku na parterze w dwupiętrowym bloku, w otoczeniu zielonych dorodnych drzew i małych ogródków, te bloki nie pasowały w żaden sposób do sielskiego miejsca, no ale taka była sowiecka rzeczywistość. Wujek Władysław z rysów twarzy był podobny do babci Genowefy; miał już bielmo na oczach i niewiele widział, wykazywał się za to niezmienną od lat pogodą ducha i jakimś nieziemskim spokojem, pogodzeniem ze światem, w którym przyszło mu żyć. To on nie chciał stamtąd wyjechać po wojnie, bo twierdził, że tu była, jest i będzie Polska. Mylił się, ale było widać, że nauczył się z tym żyć. Mówił nam wówczas, że od nich do Adamowców nie jest daleko, ale uszkodzony został most na rzece i gdybyśmy chcieli tam dotrzeć, to trzeba byłoby jechać okrężną drogą. Jednak rodzice nie byli tym wariantem zainteresowani. Ruszyliśmy zatem do kuzynki Józi, mieszkającej w pięknym drewnianym domu, z przeszkloną werandą, przy rynku naprzeciw kościoła w Mosarzu, otoczonym bujnym zielonym jeszcze ogrodem, z wysokimi wielobarwnymi malwami. Do dziś pamiętam smak sałatki pomidorowej ze śmietaną, którą Józia zrobiła z warzyw zebranych w tym ogrodzie, żadna inna nie smakowała mi później tak samo. Co ciekawe, Józia mówiła do nas po białorusku, nie rosyjsku, tylko białorusku właśnie, i doskonale rozumiała język polski, jej dzieciństwo przypadło już na lata BSRR.
Jacyś nasi krewni mieszkali w leśniczówce w głębi lasu niedaleko od Mosarza, a jakie są knieje na Białorusi każdy może sobie wyobrazić, to nie są podmiejskie laski, nie rachityczne sosny Puszczy Kampinoskiej, którą zresztą bardzo lubię, ale to przede wszystkim wtedy, gdy nie mam możliwości wyruszyć do Puszczy Knyszyńskiej, która jako żywo przypomina lasy litewskie i białoruskie – smukłe, masztowe sosny, potężne świerki, dające pod swoimi rozłożystymi gałęziami schronienie przed deszczem. Jeden z mieszkających w owej leśniczówce kuzynów, jeszcze w latach 50-tych czy 60-tych ubiegłego już wieku, chcąc skrócić sobie drogę powrotną do domu, wybrał się łódką przez jezioro, a w międzyczasie rozpętała się straszliwa burza, do domu już żywy niestety nie dotarł. Z uwagi na późną porę, a też i nieznajomość terenu, do leśniczówki się nie wybraliśmy.
Wiem też, że część rodziny ze strony babci wyjechała po wojnie do Wolsztyna i tam się osiedliła na stałe. Kiedyś tych dalekich krewnych odwiedziliśmy w tym urokliwym miasteczku, ale kontakt się niestety urwał. Zapamiętałem jedynie wolno stojący dom i dużo zieleni, w tym wiekowe drzewa rosnące przy domu. Dobre wspomnienie, choć mało konkretne.
Nie jestem już sobie w stanie przypomnieć w jakiej wsi miało miejsce to spotkanie, ale mamie udało się w czasie owego wyjazdu w roku 1968 odwiedzić również dziadka Ksawerego, pogodnego staruszka, bajarza, za którym przepadały dzieci, pewnie po części z racji jego wyglądu – dłuższych siwych miękko falujących włosów i dość długiej siwiutkiej brody, który snuł długie opowieści przypominające ballady Mickiewicza. W słoneczny dzień siedział na drewnianym ganku na bujanym fotelu, z twarzą wystawioną do słońca.
Ten drugi wyjazd w roku 1988, w okresie, w którym ZSRR chylił się już ku upadkowi, choć nikt jeszcze wtedy nie przypuszczał, że lada moment Litwa i Białoruś staną się niepodległymi państwami, ta druga niestety tylko na chwilę. Gdy jechaliśmy do Szuniowców w stronę Głębokiego, gdzieś w okolicy Michaliszek skończył się asfalt, i dobrych kilkanaście kilometrów trzeba było jechać po kocich łbach, ale jakież tam były widoki! Droga przecinała Naroczański Park Narodowy, ogromne połacie wiekowego lasu, jak pierwotna puszcza, w szacie wczesnojesiennej, rozświetlonego wszystkimi możliwymi barwami tej cudnej pory roku.
Weronika i Michał Goraczko mieszkali na samym początku wsi Szuniowce, jadąc od strony Głębokiego. Po drodze minęliśmy mleczarnię zbudowaną na licencji angielskiej, smak serów w niej produkowanych pamiętam do dziś, zupełnie niepodrabialny i niepowtarzalny. To w Szuniowcach po raz pierwszy w życiu trzymałem w rękach kosę i kosiłem koniczynę dla królików, chwytałem króliki za uszy, bo tak mi kazano, choć jako 12-letni chłopiec bałem się, że w ten sposób im te uszy pourywam, i próbowałem je brać pod brzuszek, jak małe szczenięta albo kotki; tu chodziłem na pole po krowy, które za dnia były wypasane na kołchozowym pastwisku, a przed zmierzchem cała wieś się schodziła, by je odebrać, co ciekawe – aby krówka podbiegła obowiązkowo trzeba było mieć ze sobą spory kawałek chleba na zachętę; tu z wnuczką Werci - Aloną i jej kolegą jeździliśmy na rowerach po okolicy, w tym do lasu Borek na obrzeżach Głębokiego, do miejsca egzekucji z czasów drugiej wojny światowej. Pięknie falujące krajobrazy, łąki, pola, sosnowe lasy, światło jesiennego łagodnego słońca, rzeczki, jeziora. I zabudowania poklasztorne w Berezweczu. Mama pamiętała opowieści babci o Polakach okrutnie mordowanych przez sowietów w roku 1941 na terenie klasztoru. Nie wiem na ile prawdziwa jest ta historia – nigdzie nie znalazłem jej potwierdzenia – o ludziach, których żywcem zamurowywano w zagłębieniach murów, w pomieszczeniach więziennych. W Głębokiem uczestniczyliśmy we mszy w barokowym kościele Trójcy Świętej. Po mszy, przed kościołem spotkaliśmy Józefa Kusznierewicza, rodzonego brata Weroniki Goraczko, który przed wojną i w czasie kampanii wrześniowej 1939 r. służył w wojsku polskim. Wróciwszy w rodzinne strony opowiadał, że wycofując się po walkach toczonych w okolicach Warszawy musiał być wyjątkowo ostrożny na terenach Białostocczyzny, ponieważ tam grupy skomunizowanych Białorusinów wyłapywały i mordowały polskich żołnierzy. Józef wypatrzywszy mnie w kościele stwierdził, że jestem podobny do dziadka Floriana Szpaka, którego doskonale pamiętał z czasów przedwojennych. Odwiedziliśmy jeszcze wtedy kościół św. Anny w Mosarzu, w którym przez cały czas trwania ZSRR odbywały się nabożeństwa, i przejeżdżaliśmy w pobliżu kościoła Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny w Udziale, w 1948 r. zamienionego na kołchozowy magazyn, w którym w lutym 1940 r. ochrzczona została Florentyna Szpak, i do którego jeszcze przed wojną miał podjeżdżać bryczką z żoną i synkiem Florian Szpak, ubrany w garnitur i kapelusz, co po wojnie stało się przyczyną umieszczenia rodziny Szpaków na liście osób przeznaczonych do wywiezienia w głąb ZSRR. Do wsi opuszczonych przez ich mieszkańców sprowadzano z kolei Rosjan z odległych terytoriów Związku Radzieckiego. I tak w Szuniowcach z dawnych, przedwojennych mieszkańców pozostali jedynie Weronika i Michał, oraz mieszkająca na drugim końcu wsi kobieta, która przyznawała się do polskości, a pozostali mieszkańcy przybyli gdzieś z daleka. Poznałem ich chodząc z wnuczką Werci – Aloną – po krowy na pastwisko. Byli to ludzie serdeczni, otwarci, chętnie nawiązujący kontakt i rozmowę. A to starsza pani w chustce na głowie poczęstowała mnie garścią pestek słonecznika, a to ktoś inny jabłkiem, nie doświadczyłem z ich strony żadnych przykrości. Los innych okolicznych wsi był niestety podobny, pozostali nieliczni Polacy, tacy zapewne jak dziadek Władysław z Mosarza, który trwanie w miejscu swojego przyjścia na świat rozumiał jako wierność samemu sobie, a też pewnie i Bogu. Nazwiska jakie się przewijały w rodzinie ze strony mamy to przede wszystkim – Szpak, Bochan, Wasilonek, Łysionek, Murzicz - wskazywałyby na to, że były to rodziny mieszane etnicznie, to było naturalne zjawisko, tak jak wspomniana wyżej ciocia mamy – pół Polka, pół Litwinka, czy Michał Goraczko – kochający polskość prawosławny Białorus – jak sam się określał. Mieszanka etnosów, wyznań, która nie stała na przeszkodzie zgodnemu, codziennemu funkcjonowaniu, przerwanemu brutalnie dopiero przez wojnę, a następnie wchłonięcie tych ziem przez ZSRR.
poniedziałek, 15 stycznia 2024
W świecie dorosłych - wspomnienia (część 7)
Jakby tych strachów, cierpień było mało dla kilkuletniej dziewcznyki, doznanych jeszcze na Wileńszczyźnie, w czasie ucieczki na fałszywych dokumentach z Wileńszczyzny, poprzez Kraków do Białegostoku, Florcia będąc już uczennicą szkoły podstawowej numer 5 w Białymstoku, częstokroć zdana tylko na siebie, musiała w przyspieszonym tempie uczyć się też reguł panujących w świecie dorosłych. Półsierota, z mamą pracującą w fabryce na zmiany, w tym często na zmianie nocnej, z bratem, który dość wcześnie wyruszył w wielki świat w poszukiwaniu pracy i szczęścia rodzinnego, Florcia, tak jak zresztą wiele innych dzieci urodzonych tuż przed wybuchem wojny lub w jej trakcie, zmuszona była przejść szkołę prawdziwego, twardego życia, w którym to co słuszne, dobre, sprawiedliwe przeplatało się z okrucieństwem, obojętnością, interesownością.
Każda chwila spędzona z mamą była na wagę złota, wspólny spacer choćby ulicą Sienkiewicza, gdzie dziewczynka spotykała mamę wracającą z fabryki przy ulicy Włókienniczej, wyprawa po pachnący chleb do braciszków na ulicę Słonimską czy przeprawa przez śnieżne zaspy na pasterkę do Fary. Mała Florcia - jak będzie o tym często opowiadać sama będąc już matką - uważała swoją mamę za osobę najmądrzejszą na świecie, mimo, że nie potrafiła pisać, że przed wojną pracowała jako gospodyni w gospodarstwie w małej wsi Adamwoce na Wileńszczyznie, a w czasie pobytu w Warszawie jako służąca na przyjęciach u hrabiny Zabiełło, zaś po wojnie w Białymstoku jako robotnica w jednej z włókienniczych fabryk, taką mądrością życiową, ewangeliczną. Skromne robotnicze zaraboki samotnej matki nie zawsze były wystarczające, by utrzymać dwójkę dzieci, trzeba się było imać dodatkowych zajęć, takich jak pranie, prasowanie na zlecenie majętnych pań. Któregoś razu Florcia wybrała się z mamą do jednej z takich kobiet, mieszkającej przy ulicy Świętojańskiej, by oddać wypraną i wyprasowaną pościel. Kobieta jeszcze w drzwiach przejrzała przyniesione prześcieradła i uznała, że są niedokładnie wyprasowane, skrzyczała Genowefę w obecności jej małej córeczki i nie zapłaciwszy zatrzasnęła drzwi. Genowefie mimowolnie popłynęły łzy po policzkach, które dziecko widziało doskonale. Nie udało się zdobyć pieniędzy na nowe zimowe buty dla córki. Pozostawało udanie się z prośbą do kuzynki, by pożyczyć brakujące 20 złotych. Jednakże i tu nie spotkała się z życzliwym przyjęciem, bowiem kuzynka stwierdziła, że dać 20 złotych to ona nie może, a pożyczyć też nie - Bo kiedy ty mi oddasz? O daniu nawet mowy nie było, a gorzkie słowa zapadły głęboko w pamięć dziewczynce. Ale jest też podobno tak, że tam gdzie człowiek zamyka drzwi, to Bóg otwiera okna (autorska parafraza). Całej tej rozmowie przysłuchiwał się niejaki pan Mularonek, któremu najwyraźniej było żal i upokorzonej już wystarczająco kobiety i zasmuconego dziecka, które było świadkiem dwóch tak intensywnie przykrych zdarzeń jednego wieczoru. Gdy kuzynka wyszła z pomieszczenia, w którym rozegrała się opisana scena, pan Mularonek wyciągnął z marynarki owe 20 złotych i powiedział - Oddasz, kiedy będziesz miała. Tego gestu i nazwiska dobroczyńcy Florcia nie zapomni do końca życia.
Ale okolice ulicy Świętojańskiej to nie tylko bolesne wspomnienia. Wiecznie chorująca Florcia, wątła, z anemią, miała któregoś razu wizytę w gabinecie u profesora Hassmana - chirurga, laryngologa, którego wspominała jako człowieka mającego wspaniałe podejście do dzieci. Profesor Hassman miał wykonać zabieg przycięcia migdałków, i gdy Florcia zobaczyła skalpel w dłoni mężczyzny wpadła w panikę, lecz lekarz cierpliwie i spokojnym głosem przekonał ją, że nie będzie nic bolesnego wykonywał, że to tylko badanie, które potrwa chwilę i w mgnieniu oka wprawną reką przeciął rzeczone migdałki tak, że dziecko nawet nie zdążyło poczuć bólu. Nie jestem w stanie zweryfikować tej historii, ale najprawdopodobniej profesor Hassman, będąc pochodzenia żydowskiego przetrwał wojnę i jeszcze w czasie jej trwania zobowiązał się, że jeśli przeżyje, to przejdzie na katolicyzm. I tak się też miało stać.
CDN
Każda chwila spędzona z mamą była na wagę złota, wspólny spacer choćby ulicą Sienkiewicza, gdzie dziewczynka spotykała mamę wracającą z fabryki przy ulicy Włókienniczej, wyprawa po pachnący chleb do braciszków na ulicę Słonimską czy przeprawa przez śnieżne zaspy na pasterkę do Fary. Mała Florcia - jak będzie o tym często opowiadać sama będąc już matką - uważała swoją mamę za osobę najmądrzejszą na świecie, mimo, że nie potrafiła pisać, że przed wojną pracowała jako gospodyni w gospodarstwie w małej wsi Adamwoce na Wileńszczyznie, a w czasie pobytu w Warszawie jako służąca na przyjęciach u hrabiny Zabiełło, zaś po wojnie w Białymstoku jako robotnica w jednej z włókienniczych fabryk, taką mądrością życiową, ewangeliczną. Skromne robotnicze zaraboki samotnej matki nie zawsze były wystarczające, by utrzymać dwójkę dzieci, trzeba się było imać dodatkowych zajęć, takich jak pranie, prasowanie na zlecenie majętnych pań. Któregoś razu Florcia wybrała się z mamą do jednej z takich kobiet, mieszkającej przy ulicy Świętojańskiej, by oddać wypraną i wyprasowaną pościel. Kobieta jeszcze w drzwiach przejrzała przyniesione prześcieradła i uznała, że są niedokładnie wyprasowane, skrzyczała Genowefę w obecności jej małej córeczki i nie zapłaciwszy zatrzasnęła drzwi. Genowefie mimowolnie popłynęły łzy po policzkach, które dziecko widziało doskonale. Nie udało się zdobyć pieniędzy na nowe zimowe buty dla córki. Pozostawało udanie się z prośbą do kuzynki, by pożyczyć brakujące 20 złotych. Jednakże i tu nie spotkała się z życzliwym przyjęciem, bowiem kuzynka stwierdziła, że dać 20 złotych to ona nie może, a pożyczyć też nie - Bo kiedy ty mi oddasz? O daniu nawet mowy nie było, a gorzkie słowa zapadły głęboko w pamięć dziewczynce. Ale jest też podobno tak, że tam gdzie człowiek zamyka drzwi, to Bóg otwiera okna (autorska parafraza). Całej tej rozmowie przysłuchiwał się niejaki pan Mularonek, któremu najwyraźniej było żal i upokorzonej już wystarczająco kobiety i zasmuconego dziecka, które było świadkiem dwóch tak intensywnie przykrych zdarzeń jednego wieczoru. Gdy kuzynka wyszła z pomieszczenia, w którym rozegrała się opisana scena, pan Mularonek wyciągnął z marynarki owe 20 złotych i powiedział - Oddasz, kiedy będziesz miała. Tego gestu i nazwiska dobroczyńcy Florcia nie zapomni do końca życia.
Ale okolice ulicy Świętojańskiej to nie tylko bolesne wspomnienia. Wiecznie chorująca Florcia, wątła, z anemią, miała któregoś razu wizytę w gabinecie u profesora Hassmana - chirurga, laryngologa, którego wspominała jako człowieka mającego wspaniałe podejście do dzieci. Profesor Hassman miał wykonać zabieg przycięcia migdałków, i gdy Florcia zobaczyła skalpel w dłoni mężczyzny wpadła w panikę, lecz lekarz cierpliwie i spokojnym głosem przekonał ją, że nie będzie nic bolesnego wykonywał, że to tylko badanie, które potrwa chwilę i w mgnieniu oka wprawną reką przeciął rzeczone migdałki tak, że dziecko nawet nie zdążyło poczuć bólu. Nie jestem w stanie zweryfikować tej historii, ale najprawdopodobniej profesor Hassman, będąc pochodzenia żydowskiego przetrwał wojnę i jeszcze w czasie jej trwania zobowiązał się, że jeśli przeżyje, to przejdzie na katolicyzm. I tak się też miało stać.
CDN
niedziela, 14 stycznia 2024
Bojary, Fabryczna, Wąska - wspomnienia (część 6)
Po chleb chodziło się do braciszków przy ulicy Słonimskiej, w ich kaplicy można też było uczestniczyć we mszach i nabożeństwach. Piekarnię i sklep z pieczywem prowadzili zakonnicy z bezhabitowego Zgromadzenia Braci Sług Maryi Niepokalanej. W latach 1945 - 1961 w budynku do nich należącym mieściło się też Archidiecezjalne Wyższe Seminarium Duchowne, w którym wykładał między innymi ks. Michał Sopoćko, mieszkający wówczas nieodpodal, bo na ulicy Złotej, w drewnianym piętrowym domu istniejącym po dziś dzień. Kilkuletnia Florcia najbardziej zapamiętała spacery z ulicy Fabrycznej przez Bojary, ich rolzegłe zielone ogrody, zwłaszcza wzdłuż ulicy Orlej, na której już pachniało chlebem. Nie było wówczas większego szczęścia niż choćby krótka wyprawa z mamą czy to po chleb do braciszków, czy na mszę, każda chwila spędzona z mamą była na wagę złota, często bowiem trzeba było się mierzyć z samotnością, gdy mama pracowała w fabryce w dzień czy na nocnej zmianie, a brat hulał gdzieś z kolegami, by później dość szybko opuścić Białystok na dobre. Ulica Orla była też doskonałym miejscem do zjeżdżania na sankach. Od ulicy Kraszewskiej pnie się łagodnie pod górę, a od Kraszewskiego w dół w stronę Sobieskiego wiedzie krótka ulica Próżna. Zjeżdżając zatem na sankach, przy dość prostym manewrze, można była zjechać ze szczytu górki na Orlej, poprzez Próżną aż do samej ulicy Sobieskiego. Przy ulicy Łąkowej w miejscu, w którym dziś znajduje się przedszkole stała wypalona kamienica, stanowiąca oczywiście doskonałe miejsce do dziecięcych zabaw. Druga kamienica poważnie uszkodzona w czasie bombardowania znajdowała się przy ulicy Jagienki, między Wąską a Fabryczną. Ona była o tyle ciekawsza, że w pewnym miejscu schody się urywały i trzeba było nie lada zręczności, by wspiąć się wyżej. Gdzieś w tej okolicy stał jeszcze betonowy poniemiecki bunkier, który z czasem został zburzony. Nieopodal mieszkała też koleżanka Florci, która pewnego razu pod nieobecność swoich rodziców zaprosiła zaprzyjaźnione dzieci na zabawę w jej mieszkaniu. W pewnym momencie w tajemnicy zaprowadziła je do pokoju taty, wydobyła z szafy jakieś pudło, w którym po otwarciu pokrywy oczom już nieco wystraszonych dzieciaków pokazał się mundur, czapka, a następnie pistolet. Okazało się, że tata owej koleżanki pracował w pobliskiej Komendzie Wojewódzkiej w UB. A były to czasy, gdy podziemie organizowało zamachy na działaczy partyjnych i funkcjonariuszy UB - kilka z nich miało też miejsce w okolicy ulicy Fabrycznej.
Miały też dzieci swoje legendy. Przyjaciółka mamy - Bożenka Brysiewicz, której tata znał doskonale historię Białegostoku i oprowadzał okoliczne dzieciaki po miejcach związanych z historią miasta, snując arcyciekawe o nich opowieści, opowiedziała historię z czasów jego z kolei dzieciństwa - o Tamarce. Pan Jan Brysiewicz będąc jeszcze dzieckiem i mieszkając przy ulicy Wąskiej tuż przy torach, wraz z innymi dziećmi często bawił się na torowisku linii kolejowej z Białegostoku do Baranowicz. W czasie jednej z takich ryzykownych zabaw, nie wszystkie dzieci zdążyły zbiec z torów przed nadjeżdżającym pociągiem. Tamarka z jakichś przyczyn nie zdążyła uciec z i została śmiertelnie potrącona przez nadjeżdżającą lokomotywę. W tym miejscu dzieci już nigdy więcej nie miały odwagi wejść na tory, ale nie zaprzestały zabaw wzdłuż nasypu kolejowego. I kilkukrotnie dokładnie w miejscu, w którym zginęła, miała im się pokazywać Tamarka. Gdy dzieci ją zauważały, biegły do niej, wołały, lecz ona rozpływała się w powietrzu.
Dzieciństwo jest też czasem pełnym niezwykłych zdarzeń, nawet pewnej cudowności, która w dorosłości już się nie pojawia, a jeśli się pojawia to już nie z taką częstotliwością. Droga Florci do szkoły wiodła przez ulicę Łąkową i Starobojarską. Któregoś razu, nie mając odrobionej pracy domowej z matematyki - niestety brat już był w dalekim świecie, a mama zapewne pomóc nie potrafiła czy była w pracy - dziewczynka snuła się smutna jak cień w miejscu, w którym dziś znajduje się posesja hospicjum, wspięła się na pozostałości schronu i nie wiedziała, co ma ze sobą począć. Zauważyła ją wówczas jakaś kobieta w średnim wieku, zainteresowała się smutnym dzieckiem, podeszła i zapytała dlaczego się tak smuci. Mała Florcia opdpowiedziała, że boi się iść do szkoły, ponieważ nie ma odrobionej pracy domowej z matematyki. Owa niby przypadkowo napotkana kobieta pochyliła się i zaczęła dziecku tłumaczyć, że mimo wszystko powinna pójść do szkoły, podejść do pani od matematyki i wyjaśnić, że nie potrafiła odrobić lekcji samodzielnie, nie miał też jej kto pomóc, a odpisywać od kogoś nie chciała, a poza tym może być tak, że pani od matematyki dziś zwyczajnie nie będzie. Zachęcona taką przemową dziewczynka poszła więc do szkoły i jakież było jej zdumienie, gdy okazało się, że pani od matematyki tego dnia rzeczywiście była nieobecna. A na przyszłość dziecko wiedziało już jak ma postąpić. Innym razem, w czasie zamieci śnieżnej przechodząc przez dzisiejszy Plac Wyzwolenia przy Komendzie Wojewódzkiej, mała Florcia zaczęła się dusić idąc pod silnie wiejący wiatr, nie mogła złapać tchu, i w tym momencie - na pustym przed chwilą placu - podbiegła do niej kobieta, która odwróciłą dziecko plecami do wiatru i wytłumaczyła, że w czasie takich zamieci trzeba się natychmiast odwrócić. Rzecz błaha, ale dla małego dziecka wcale nie taka oczywista. Na pewno zaskakuje empatia tych dwóch kobiet, zainteresowanie losem małego samotnie wędrującego dziecka, nie przeszły obojętnie obok, ale przyszły dziewczynce z pomocą.
Z ulicy Sienkieiwcza mama wspominała pewne żydowskie rodzeństwo - dwie siostry i brata, jedna z sióśtr była najstarsza, druga najmłodsza, a brat był tym średnim. Wszyscy okoliczni mieszkańcy wiedzieli, że dzieci są żydowskiego pochodzenia, że zostały sierotami i przetrwały wojnę po aryjskiej stronie, prawdopodobnie mieszkając w tym samym miejscu, w którym mieszkały po wojnie - to jest w drewnianym domu przy ulicy Sienkiewicza właśnie, mniej wiecej naprzeciw obecnego Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. Później w latach 50-tych dzieci wyjechały najpewniej do Izraela. Żydowska rodzina mieszkała też przy ulicy Sienkiewicza, niedaleko Złotej, również w drewnianym domu z wielkim ogrodem ciągnącym się do ulicy Łąkowej, ojciec rodziny miał bryczkę i z tego utrzymywał rodzinę, i oni także zniknęli w latach 50-tych.
CDN
Miały też dzieci swoje legendy. Przyjaciółka mamy - Bożenka Brysiewicz, której tata znał doskonale historię Białegostoku i oprowadzał okoliczne dzieciaki po miejcach związanych z historią miasta, snując arcyciekawe o nich opowieści, opowiedziała historię z czasów jego z kolei dzieciństwa - o Tamarce. Pan Jan Brysiewicz będąc jeszcze dzieckiem i mieszkając przy ulicy Wąskiej tuż przy torach, wraz z innymi dziećmi często bawił się na torowisku linii kolejowej z Białegostoku do Baranowicz. W czasie jednej z takich ryzykownych zabaw, nie wszystkie dzieci zdążyły zbiec z torów przed nadjeżdżającym pociągiem. Tamarka z jakichś przyczyn nie zdążyła uciec z i została śmiertelnie potrącona przez nadjeżdżającą lokomotywę. W tym miejscu dzieci już nigdy więcej nie miały odwagi wejść na tory, ale nie zaprzestały zabaw wzdłuż nasypu kolejowego. I kilkukrotnie dokładnie w miejscu, w którym zginęła, miała im się pokazywać Tamarka. Gdy dzieci ją zauważały, biegły do niej, wołały, lecz ona rozpływała się w powietrzu.
Dzieciństwo jest też czasem pełnym niezwykłych zdarzeń, nawet pewnej cudowności, która w dorosłości już się nie pojawia, a jeśli się pojawia to już nie z taką częstotliwością. Droga Florci do szkoły wiodła przez ulicę Łąkową i Starobojarską. Któregoś razu, nie mając odrobionej pracy domowej z matematyki - niestety brat już był w dalekim świecie, a mama zapewne pomóc nie potrafiła czy była w pracy - dziewczynka snuła się smutna jak cień w miejscu, w którym dziś znajduje się posesja hospicjum, wspięła się na pozostałości schronu i nie wiedziała, co ma ze sobą począć. Zauważyła ją wówczas jakaś kobieta w średnim wieku, zainteresowała się smutnym dzieckiem, podeszła i zapytała dlaczego się tak smuci. Mała Florcia opdpowiedziała, że boi się iść do szkoły, ponieważ nie ma odrobionej pracy domowej z matematyki. Owa niby przypadkowo napotkana kobieta pochyliła się i zaczęła dziecku tłumaczyć, że mimo wszystko powinna pójść do szkoły, podejść do pani od matematyki i wyjaśnić, że nie potrafiła odrobić lekcji samodzielnie, nie miał też jej kto pomóc, a odpisywać od kogoś nie chciała, a poza tym może być tak, że pani od matematyki dziś zwyczajnie nie będzie. Zachęcona taką przemową dziewczynka poszła więc do szkoły i jakież było jej zdumienie, gdy okazało się, że pani od matematyki tego dnia rzeczywiście była nieobecna. A na przyszłość dziecko wiedziało już jak ma postąpić. Innym razem, w czasie zamieci śnieżnej przechodząc przez dzisiejszy Plac Wyzwolenia przy Komendzie Wojewódzkiej, mała Florcia zaczęła się dusić idąc pod silnie wiejący wiatr, nie mogła złapać tchu, i w tym momencie - na pustym przed chwilą placu - podbiegła do niej kobieta, która odwróciłą dziecko plecami do wiatru i wytłumaczyła, że w czasie takich zamieci trzeba się natychmiast odwrócić. Rzecz błaha, ale dla małego dziecka wcale nie taka oczywista. Na pewno zaskakuje empatia tych dwóch kobiet, zainteresowanie losem małego samotnie wędrującego dziecka, nie przeszły obojętnie obok, ale przyszły dziewczynce z pomocą.
Z ulicy Sienkieiwcza mama wspominała pewne żydowskie rodzeństwo - dwie siostry i brata, jedna z sióśtr była najstarsza, druga najmłodsza, a brat był tym średnim. Wszyscy okoliczni mieszkańcy wiedzieli, że dzieci są żydowskiego pochodzenia, że zostały sierotami i przetrwały wojnę po aryjskiej stronie, prawdopodobnie mieszkając w tym samym miejscu, w którym mieszkały po wojnie - to jest w drewnianym domu przy ulicy Sienkiewicza właśnie, mniej wiecej naprzeciw obecnego Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. Później w latach 50-tych dzieci wyjechały najpewniej do Izraela. Żydowska rodzina mieszkała też przy ulicy Sienkiewicza, niedaleko Złotej, również w drewnianym domu z wielkim ogrodem ciągnącym się do ulicy Łąkowej, ojciec rodziny miał bryczkę i z tego utrzymywał rodzinę, i oni także zniknęli w latach 50-tych.
CDN
sobota, 13 stycznia 2024
Z Fabrycznej na Sienkiewicza - wspomnienia (część 5)
Ponieważ dom na Fabrycznej groził runięciem, Genowefa z dziećmi otrzymała izdebkę w innym drewnianym domu, który zawaleniem groził już tylko nieco mniej, tym razem przy ulicy Sienkiewicza - dziś w tym miejscu jest skwer im. doc. Włodzimierza Zankiewicza, w tej jego części od strony ulicy Fabrycznej - a więc nie była to daleka przeprowadzka. Genowefa nadal pracowała w fabryce przy ulicy Włókienniczej. Mała Florcia codziennie wychodziła mamie na spotkanie, idąc ulicą Sienkiewicza w stronę centrm - ich drogi stykały się na wysokości dzisiejszych "Trzech kłosów". Starszy brat Florci - Oswald - niespokojny duch, twierdził, że w Białymstoku było mu za ciasno, że jest to istny koniec świata, zaczął więc swoje wędrówki po wielkim świecie, zahaczył w pewnym momencie o Służbę Polsce, pracował przy budowie Nowej Huty, dostał się nawet do szkoły lotniczej w Dęblinie. Florcia natomiast rozpoczęła edukację w szkole podstawowej numer 5 w Białymstoku - dziś w tym budynku mieści się oddział NFZ przy ulicy Pałacowej, w dość ciekawej architektonicznie kamienicy z czerwonej cegły, później w Technikum Ekonomicznym przy ul. Warszawskiej - obecnie siedzibę ma tu Wydział Ekonomii Uniwersytetu w Białymstoku.
Oswaldek zanim jeszcze opuścił Białystok, wplątał się w sprawę, która mogła się naprawdę źle dla niego skończyć. W magazynach niedaleko Dworca Fabrycznego (dawanego Poleskiego) wraz z kolegami znalazł pistolet - wcześniej były tam magazyny wojskowe. Ktoś doniósł o tym stosownym władzom. Kilkunastoletni chłopcy zostali zatrzymani w komisariacie przy ul. Sobieskiego 2 - kamienica ta istnieje do dziś. Szczęśliwym trafem zostali dość szybko wypuszczeni.
Chłopaki z Fabrycznej wchodzili w konflikt z prawem także w inny sposób. W pobliżu ulicy Fabrycznej, Wąskiej i Sienkiewicza przebiegały tory dawnej linii kolejowej Białystok - Wołkowysk - Baranowicze, która została otwarta 5 grudnia 1886 r. i zapewniała transport towarów wytworzonych w białostockich fabrykach włókienniczych do Moskwy i dalej w głąb Cesarstwa Rosyjskiego. Wskakiwali na przejędżające w tym miejscu wyjątkowo wolno składy pociągów przewążących węgiel na wschód i wyrzucali bryły węgla, które następnie zbierali i zanosili do swoich domów. Był to proceder ryzykowny, bo pociągi miały jednak ochronę.
Przybysze z Wileńszczyzny nie wszystkim sąsiadom przypadli do gustu, zwłaszcza jednemu sąsiadowi, który o wszystko co złego się wydarzyło na jego posesji obwiniał dzieci Genowefy, chodził naburmuszony i powtarzał: - To znowu te bachory tej wilniuczki! Zupełnie niesłusznie, bo one były akurat Bogu ducha winne. Czy to ktoś zrywał jabłka w jego sadzie, czy uszkodził sztachetę w płocie, zawsze były winne bachory wilniuczki. Ta jakaś dziwna "tutejszość" białostocka jeszcze dała się nie raz we znaki. Gdy mama była już panienką i trafiła na jakieś wesele, matka pana młodego miała ją nieustannie wypytywać skąd jest, a na odpowiedź, że z ulicy Sienkiewicza w Białymstoku, dalej drążyła temat: - Ale skąd rodem? I gdy w odpowiedzi usłyszała, że z Wileńszczyzny, to była wyraźnie niezadowolona. Na szczęście, nie brakowało też ludzi prawdziwie serdecznych, życzliwych i dobrych. Ojciec przyjaciółki mamy z ulicy Wąskiej - niejaki pan Jan Brysiewcz, robotnik w jednej z białostockich fabryk, był ulubieńcem okolicznych dzieciaków. Gdy miał wolne, zbierał je wszystkie z całej okolicy i oprowadzał po miejscach ważnych z puktu widzenia historii miasta. To dzięki niemu mama dowiedziała się o miejscu egzukcji mieszkańców miasta okrutnie zamordowanych przez wycofujących się bolszewików w sierpniu 1920 r. , o miejscu kaźni przede wszystkim białostockich Żydów, ale też Polaków, Białorusinów w czasie drugiej wojny światowej w lesie na Pietraszach, o istnieniu getta w Białymstoku. Głęboko w pamięć zapadły mamie półkolonie letnie organziowane przy kaplicy Sióstr Jezusa Miłosiernego na ulicy Poleskiej w Białymstoku, a zwłaszcza smak i zapach wyśmienitych ciast pieczonych przez siostry. W tej okolicy krążył też obecnie błogosławiony - ks. Michał Sopoćko, opiekun duchowy i spowiednik siostry Faustyny z czasów wileńskich. Niemal naprzeciw przedszkola, do którego przez krótki czas uczęszczała mała Florcia, stał i stoi do dziś piętrowy drewniany dom przy ulicy Złotej, w którym po przyjeździe z Wilna zamieszkał ks. Sopoćko. Ich drogi gdzieś zapewne musiały się krzyżować. Przez pewien czas mieszkała w Białymstoku również siostra bezhabitowa ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów, mistyczka i stygmatyczka - Wanda Boniszewska.
W latach 40-tych i na początku 50-tych działało jeszcze podziemie. Niedaleko ulicy Fabrycznej, przy ulicy Wiśniowej strzelano któregoś razu do jakiegoś działacza partyjnego. Zamach był nieudany, ale strzały słyszeli wszyscy mieszkańcy pobliskich ulic. Inny zamach, tym razem udany, miał miejsce przy przejeździe kolejowym na ulicy Sienkiewicza, dziś w tym miejscu jest wiadukt, pod którym biegnie ulica Sienkiewicza, a nad nią ulica Towarowa.
Życie ubogie, trudne, toczyło się spokojnie, w atmosferze wyjątkowej rodzinnej serdeczności i miłości. Babcia miała jednak poważne problemy zdrowotne - reumatyzm, będący pamiątką po nocach spędzonych na cmentarzach, w stogach siana na Wileńszczyźnie, gdy ukrywała się przed przedstawicielami sowieckiej władzy, którzy zmuszali ją do przepisania się na inną narodowość niż polska. Kilkukrotnie trafiła do szpitala. Któregoś razu, w czasie jednego z takich pobytów w szpitalu, Florcia zmuszona była pozostać sama w domu, brat był już gdzieś daleko poza Białymstokiem. Pewnej deszczowej nocy, ktoś zaczął chodzić wokół domu, na głowie miał założony kaptur, stukał w niskie okna izdebki, w której dziewczynka próbowała zasnąć. Jedyny na ten moment przyjaciel - piesek o imieniu Aza - zaczął szczekać i ujadać, chcąc w ten sposób odstraszyć intruza. Ten ktoś jednak nie odstępował, stukał w okna coraz natarczywiej. Dziewczynka była już na tyle wystraszona, że wcisnęła się co sił w łóżeczko, i w pewnym momencie zauważyła stojącą za stołem postać - o dziecięcej posturze, jasnych włosach i uśmiechniętej twarzy o łagodnych rysach, przyjazną postać w niebieskiej jakby sukience, która się nie odzywała, tylko stała i uśmiechała, a jej obecność wyciszyła i uspokoiła Florcię na tyle, że przestała się trząść ze strachu, natomiast człowiek stukający w okna oddalił się. Każdy może tę opowieść zinterpretować zgodnie ze swoimi upodobaniami.
Dziecięce życie jest przebogate. Pełne intensywnych barw, smaków, zapachów, to jakby życie na pograniczu światów. Wchodząc w dorosłość tę umiejętność zatracamy, intensywność odczuwania świata zamiera, pogranicze światów zanika, zostajemy sami w jednym już tylko świecie. Mała Florcia miała to szczęście, że zdarzyło jej się jeszcze na własne oczy widzieć cygański tabor, a nawet być w nim. Rozlokował się on w tym miejscu, w którym dziś są ogródki działkowe przy ulicy Andersa, na pobliskich wzgórzach, na których zaczyna się już Las Pietrasze stał jeszcze w tym czasie wypalony niemiecki czołg. Dziecko musiało jedynie przemóc lęk przed starszą cyganką, która wydawała się jej być kimś w rodzaju czarownicy, lecz gdy kobieta poprosiła Florcię, by do niej podeszła, zapytała o imię i nawiązała rozmowę, okazała się być dobrą i serdeczną babcią. Nieopodal były też glinianki, do których dzieci turlały się ze wspomnianych górek, często prosto pod brzuchy brodzących w nich krów. Oprócz tych chwil radosnych, dziecko musiało się uporać z tęsknotą za zaginionym ojcem, coraz częstszymi pobytami mamy w szpitalu, rozłąką z bratem. W czasie jednej z hospitalizacji Genowefy w szpitalu przy ulicy Skłodowskiej w Białymstoku, mała Florcia codziennie przybiegała pod szpital, wystawała wieczorami pod oknami i wypatrywała, w którym z nich może pojawić się mama. Aż w końcu dziewczynkę dostrzegła jedna z pielęgniarek, o czym opowiedziała też między innymi Genowefie, a ta podeszła do okna i zobaczyła swóją córeczkę. Radości i łzom długo nie było końca.
CDN
Oswaldek zanim jeszcze opuścił Białystok, wplątał się w sprawę, która mogła się naprawdę źle dla niego skończyć. W magazynach niedaleko Dworca Fabrycznego (dawanego Poleskiego) wraz z kolegami znalazł pistolet - wcześniej były tam magazyny wojskowe. Ktoś doniósł o tym stosownym władzom. Kilkunastoletni chłopcy zostali zatrzymani w komisariacie przy ul. Sobieskiego 2 - kamienica ta istnieje do dziś. Szczęśliwym trafem zostali dość szybko wypuszczeni.
Chłopaki z Fabrycznej wchodzili w konflikt z prawem także w inny sposób. W pobliżu ulicy Fabrycznej, Wąskiej i Sienkiewicza przebiegały tory dawnej linii kolejowej Białystok - Wołkowysk - Baranowicze, która została otwarta 5 grudnia 1886 r. i zapewniała transport towarów wytworzonych w białostockich fabrykach włókienniczych do Moskwy i dalej w głąb Cesarstwa Rosyjskiego. Wskakiwali na przejędżające w tym miejscu wyjątkowo wolno składy pociągów przewążących węgiel na wschód i wyrzucali bryły węgla, które następnie zbierali i zanosili do swoich domów. Był to proceder ryzykowny, bo pociągi miały jednak ochronę.
Przybysze z Wileńszczyzny nie wszystkim sąsiadom przypadli do gustu, zwłaszcza jednemu sąsiadowi, który o wszystko co złego się wydarzyło na jego posesji obwiniał dzieci Genowefy, chodził naburmuszony i powtarzał: - To znowu te bachory tej wilniuczki! Zupełnie niesłusznie, bo one były akurat Bogu ducha winne. Czy to ktoś zrywał jabłka w jego sadzie, czy uszkodził sztachetę w płocie, zawsze były winne bachory wilniuczki. Ta jakaś dziwna "tutejszość" białostocka jeszcze dała się nie raz we znaki. Gdy mama była już panienką i trafiła na jakieś wesele, matka pana młodego miała ją nieustannie wypytywać skąd jest, a na odpowiedź, że z ulicy Sienkiewicza w Białymstoku, dalej drążyła temat: - Ale skąd rodem? I gdy w odpowiedzi usłyszała, że z Wileńszczyzny, to była wyraźnie niezadowolona. Na szczęście, nie brakowało też ludzi prawdziwie serdecznych, życzliwych i dobrych. Ojciec przyjaciółki mamy z ulicy Wąskiej - niejaki pan Jan Brysiewcz, robotnik w jednej z białostockich fabryk, był ulubieńcem okolicznych dzieciaków. Gdy miał wolne, zbierał je wszystkie z całej okolicy i oprowadzał po miejscach ważnych z puktu widzenia historii miasta. To dzięki niemu mama dowiedziała się o miejscu egzukcji mieszkańców miasta okrutnie zamordowanych przez wycofujących się bolszewików w sierpniu 1920 r. , o miejscu kaźni przede wszystkim białostockich Żydów, ale też Polaków, Białorusinów w czasie drugiej wojny światowej w lesie na Pietraszach, o istnieniu getta w Białymstoku. Głęboko w pamięć zapadły mamie półkolonie letnie organziowane przy kaplicy Sióstr Jezusa Miłosiernego na ulicy Poleskiej w Białymstoku, a zwłaszcza smak i zapach wyśmienitych ciast pieczonych przez siostry. W tej okolicy krążył też obecnie błogosławiony - ks. Michał Sopoćko, opiekun duchowy i spowiednik siostry Faustyny z czasów wileńskich. Niemal naprzeciw przedszkola, do którego przez krótki czas uczęszczała mała Florcia, stał i stoi do dziś piętrowy drewniany dom przy ulicy Złotej, w którym po przyjeździe z Wilna zamieszkał ks. Sopoćko. Ich drogi gdzieś zapewne musiały się krzyżować. Przez pewien czas mieszkała w Białymstoku również siostra bezhabitowa ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów, mistyczka i stygmatyczka - Wanda Boniszewska.
W latach 40-tych i na początku 50-tych działało jeszcze podziemie. Niedaleko ulicy Fabrycznej, przy ulicy Wiśniowej strzelano któregoś razu do jakiegoś działacza partyjnego. Zamach był nieudany, ale strzały słyszeli wszyscy mieszkańcy pobliskich ulic. Inny zamach, tym razem udany, miał miejsce przy przejeździe kolejowym na ulicy Sienkiewicza, dziś w tym miejscu jest wiadukt, pod którym biegnie ulica Sienkiewicza, a nad nią ulica Towarowa.
Życie ubogie, trudne, toczyło się spokojnie, w atmosferze wyjątkowej rodzinnej serdeczności i miłości. Babcia miała jednak poważne problemy zdrowotne - reumatyzm, będący pamiątką po nocach spędzonych na cmentarzach, w stogach siana na Wileńszczyźnie, gdy ukrywała się przed przedstawicielami sowieckiej władzy, którzy zmuszali ją do przepisania się na inną narodowość niż polska. Kilkukrotnie trafiła do szpitala. Któregoś razu, w czasie jednego z takich pobytów w szpitalu, Florcia zmuszona była pozostać sama w domu, brat był już gdzieś daleko poza Białymstokiem. Pewnej deszczowej nocy, ktoś zaczął chodzić wokół domu, na głowie miał założony kaptur, stukał w niskie okna izdebki, w której dziewczynka próbowała zasnąć. Jedyny na ten moment przyjaciel - piesek o imieniu Aza - zaczął szczekać i ujadać, chcąc w ten sposób odstraszyć intruza. Ten ktoś jednak nie odstępował, stukał w okna coraz natarczywiej. Dziewczynka była już na tyle wystraszona, że wcisnęła się co sił w łóżeczko, i w pewnym momencie zauważyła stojącą za stołem postać - o dziecięcej posturze, jasnych włosach i uśmiechniętej twarzy o łagodnych rysach, przyjazną postać w niebieskiej jakby sukience, która się nie odzywała, tylko stała i uśmiechała, a jej obecność wyciszyła i uspokoiła Florcię na tyle, że przestała się trząść ze strachu, natomiast człowiek stukający w okna oddalił się. Każdy może tę opowieść zinterpretować zgodnie ze swoimi upodobaniami.
Dziecięce życie jest przebogate. Pełne intensywnych barw, smaków, zapachów, to jakby życie na pograniczu światów. Wchodząc w dorosłość tę umiejętność zatracamy, intensywność odczuwania świata zamiera, pogranicze światów zanika, zostajemy sami w jednym już tylko świecie. Mała Florcia miała to szczęście, że zdarzyło jej się jeszcze na własne oczy widzieć cygański tabor, a nawet być w nim. Rozlokował się on w tym miejscu, w którym dziś są ogródki działkowe przy ulicy Andersa, na pobliskich wzgórzach, na których zaczyna się już Las Pietrasze stał jeszcze w tym czasie wypalony niemiecki czołg. Dziecko musiało jedynie przemóc lęk przed starszą cyganką, która wydawała się jej być kimś w rodzaju czarownicy, lecz gdy kobieta poprosiła Florcię, by do niej podeszła, zapytała o imię i nawiązała rozmowę, okazała się być dobrą i serdeczną babcią. Nieopodal były też glinianki, do których dzieci turlały się ze wspomnianych górek, często prosto pod brzuchy brodzących w nich krów. Oprócz tych chwil radosnych, dziecko musiało się uporać z tęsknotą za zaginionym ojcem, coraz częstszymi pobytami mamy w szpitalu, rozłąką z bratem. W czasie jednej z hospitalizacji Genowefy w szpitalu przy ulicy Skłodowskiej w Białymstoku, mała Florcia codziennie przybiegała pod szpital, wystawała wieczorami pod oknami i wypatrywała, w którym z nich może pojawić się mama. Aż w końcu dziewczynkę dostrzegła jedna z pielęgniarek, o czym opowiedziała też między innymi Genowefie, a ta podeszła do okna i zobaczyła swóją córeczkę. Radości i łzom długo nie było końca.
CDN
piątek, 12 stycznia 2024
Początki w Białymstoku - wspomnienia (część 4)
Zanim Genowefa z dwójką dzieci osiadła na stałe w Białymstoku po przyjeździe z Adamowców, wyruszyła do Warszawy w poszukiwaniu jakiejś kamienicy przy ulicy Wroniej w Warszawie, tak to przynajmniej zapamiętała szieścioletnia Florcia. Nie wiemy niestety czego babcia mogła poszukiwać przy ulicy Wroniej; z książęczki ubezpieczeniowej dziadka Floriana wynika, że w okresie od 1936 do czerwca 1939 r. mieszkali w Warszawie przy ulicy Towarowej 33 i Placu Kazimierza Wielkiego, w tym czasie Florian pracował w fabryce gumy na Woli, a babcia od czasu do czasu pełniła obowiązki służącej na przyjęciach u hrabiny Zabiełło. Czego dokładnie Genowefa mogła poszukiwać przy ulicy Wroniej nie wiadomo, ale wydaje się, że ulica Wronia prowadziła do Placu Kazimierza Wielkiego, przy którym przed wojną mieszkała rodzina Szpaków. Sześcioletnia Florcia z tego wyjazdu zapamiętała najbardziej morze gruzów, i sterczące pośród tego morza pojedyncze ostańce, zachowane fragmenty kamienic, w których gdzieś na piętrach w nocy można było dostrzec tlące się światełka. Po przyjeździe pociągiem do Warszawy, na dworcu do Genowefy z córeczką podeszła kobieta w średnim wieku proponując nocleg. Mała Florcia uznała, że kobiecie wyjątkowo źle patrzyło z oczu, coś wzbudzało jej lęk i nieprzepartą niechęć wobec niej. Geneowefa już była skłonna przyjąć propozycję noclegu, lecz sprzeciw córeczki był na tyle silny, że musiała jej ulec. Owa zła kobieta spiorunowała dziecko wściekłym, świdrującym spojrzeniem, ze złością mówiąc do babci, że nie będzie przecież słuchać i ulegać dziecku. Ostatecznie jednak z propozycji nie skorzystały. Mama później opowiadała, że po powrocie do Białegostoku babcia przeczytała w jakiejś gazecie o szajce działającej w Warszawie, która wabiła przyjezdnych, a później ich rabowała, mordowała, a z ludzkich ciał miała też robić mięso na sprzedaż. Nigdzie nie udało mi się tej informacji potwierdzić. Niewykluczone, że to jedna z krążących w owym czasie miejskich legend z pewnymi elementami prawdy. Tak w każdym razie ten wyjazd i to wydarzenie zapamiętało dziecko. Ostatecznie nocleg babcia znalazła samodzielnie, nie korzystając z oferty wspomnianej kobiety. Na ulicy Wroniej - a najprawdopodobniej na Placu Kazimierza Wielkiego - babcia nie odnalazła kamienicy, której szukała, została zapewne zburzona w czasie Powstania Warszawskiego.
Po raz drugi Florcia przyjedzie do Warszawy razem z mamą w roku 1959, mając już lat 19. Tym razem powodem odwiedzin będą wieści o cudzie na Nowolipkach, które lotem błyskawicy rozeszły się po całym kraju. Na wieży kościoła św. Augustyna miała się ukazywać Matka Boska. Zarówno babcia, jak i mama, miały ją widzieć wyraźnie. Przed kościołem na ulicy zalegał ogromny tłum, trudno było dotrzeć pod samą świątynię. Florcia zapamiętała jakąś starszą kobietę, przeciskającą się obok nich, ogromnie rozeźloną na tę całą sytuację i powtarzającą wściekle w kółko, że ona tam nic nie widzi: - Co wy tam widzicie?! Tam nic nie ma!
Kilka lat później Florcia będzie przyjeżdżać do Warszawy jako studentka prawa administracyjnego na Uniwersytecie Warszawskim, aż w końcu zamieszka w Warszawie we wrześniu 2016 r., i tam też dokona żywota w Szpitalu Wolskim przy ulicy Kasprzaka, i tak historia zatoczy symbolicznie koło - od poczęcia na Woli do opuszczenia tego łez padołu. Mama często opowiadałą o śnie, który przed 2016 r. nawiedzał ją wielokrotnie, a w którym widziała Warszawę z lotu ptaka - pełną ruin, mroczną, wyludnioną, z dymami unoszącymi się nad unicestwionym miastem. Sen ten przestał się śnić w 2016 r. właśnie, w roku niejako powrotu do Warszawy.
Po nieudanych poszukiwaniach dawnego mieszkania w Warszawie, Genowefa i Florcia wróciły do Białegostoku, tam czekał na nie trzynastoletni Oswaldek. Po przyjeździe z Wileńszczyzny, rodzina tak zwanych repatriantów otrzymała izdebkę w drewnianym domu jeszcze z XIX wieku, wzniesionym z podkładów kolejowych, rozlokowanym w sporym ogrodzie przy ulicy Fabrycznej. Był to w zasadzie dom przeznaczony do rozbiórki, ale innych mieszkań dla przybyszów nie było. Matka samotnie wychowująca dwójkę dzieci, której mąż i ojciec dzieci zaginął gdzieś na wojnie, zmuszona była podjąć pracę w fabryce przy ulicy Włókienniczej, ciężką fizyczną pracę na zmiany. Małoletnie dzieci musiały w przyspieszonym tempie nauczyć się samodzielności. Starszy brat opiekiwał się ukochaną siostrzyczką, odprowadzał ją przez krótki czas do przedszkola przy ulicy Złotej - ta kamienica, w której na parterze tuż po wojnie mieściło się przedszkole istnieje do dziś, stoi sobie skromnie w otoczeniu zachowanych trzech przedwojennych drewnianych domów - to jeden z cudem ocalałych do naszych czasów fragmentów starego Białegostoku.
Dom przy ulicy Fabrycznej był w na tyle złym stanie, że pewnego razu tuż za wychodzącą z domu Florcią zawalił się częsciowo strop w sieni, dziecko poczuło jedynie ukłucia w stopy - to powbijały się drzazgi z drewnianego podkładu, który spadł za jej plecami. W tej samej sieni mała Florcia odczuwała nieokreślony lęk. Jego źródło wyjaśniła później staruszka mieszkająca w tym domu od urodzenia, na pięterku, na poddaszu właściwie, z pochodzenia Niemka - w Białymstoku w pierwszej połowie XIX w. osiedliła się spora grupa osadników z Niemiec, zatrudnionych przy uruchamianiu przemysłu włokienniczego. Wedle jej opowieści jeszcze przed pierwszą wojną w owej sieni powiesił się carski oficer. Stąd dziecko, nie znające wcześniej tej historii, miało nieustannie poczucie jakiejś obecności i bycia obserwowanym w tym miejscu. Dzieci podobno czują i widzą więcej niż dorośli.
Jednym z pierwszych bolesnych doświadczeń po osiedleniu się w Białymsoku była konieczność sprzedania krówki żywicielki, która razem z rodziną przebyła szmat drogi z Adamowców na Wileńszczyźnie. W przypadku ludzi kochających zwierzęta taki przymus rozstania jawił się niemal jak rozstanie z członkiem rodziny. Zwierzę nabył gospodarz z podmiejskiej wsi Bagnówka, dziś to już dzielnica Białegostoku. Ku zdumieniu Genowefy, Florci i Oswaldka, sprzedana dzień wcześniej krówka, następnego poranka przed domem w ogrodzie czekała na swoich ludzkich przyjaciół - najwyraźniej zapamiętała drogę i postanowiła samodzielnie wrócić. Niestety, uczciwość babci nie pozwalała na zatrzymanie sprzedanego już zwierzęcia, krówkę trzeba było odprowadzić do jej nowego prawowitego właściciela.
CDN
Po raz drugi Florcia przyjedzie do Warszawy razem z mamą w roku 1959, mając już lat 19. Tym razem powodem odwiedzin będą wieści o cudzie na Nowolipkach, które lotem błyskawicy rozeszły się po całym kraju. Na wieży kościoła św. Augustyna miała się ukazywać Matka Boska. Zarówno babcia, jak i mama, miały ją widzieć wyraźnie. Przed kościołem na ulicy zalegał ogromny tłum, trudno było dotrzeć pod samą świątynię. Florcia zapamiętała jakąś starszą kobietę, przeciskającą się obok nich, ogromnie rozeźloną na tę całą sytuację i powtarzającą wściekle w kółko, że ona tam nic nie widzi: - Co wy tam widzicie?! Tam nic nie ma!
Kilka lat później Florcia będzie przyjeżdżać do Warszawy jako studentka prawa administracyjnego na Uniwersytecie Warszawskim, aż w końcu zamieszka w Warszawie we wrześniu 2016 r., i tam też dokona żywota w Szpitalu Wolskim przy ulicy Kasprzaka, i tak historia zatoczy symbolicznie koło - od poczęcia na Woli do opuszczenia tego łez padołu. Mama często opowiadałą o śnie, który przed 2016 r. nawiedzał ją wielokrotnie, a w którym widziała Warszawę z lotu ptaka - pełną ruin, mroczną, wyludnioną, z dymami unoszącymi się nad unicestwionym miastem. Sen ten przestał się śnić w 2016 r. właśnie, w roku niejako powrotu do Warszawy.
Po nieudanych poszukiwaniach dawnego mieszkania w Warszawie, Genowefa i Florcia wróciły do Białegostoku, tam czekał na nie trzynastoletni Oswaldek. Po przyjeździe z Wileńszczyzny, rodzina tak zwanych repatriantów otrzymała izdebkę w drewnianym domu jeszcze z XIX wieku, wzniesionym z podkładów kolejowych, rozlokowanym w sporym ogrodzie przy ulicy Fabrycznej. Był to w zasadzie dom przeznaczony do rozbiórki, ale innych mieszkań dla przybyszów nie było. Matka samotnie wychowująca dwójkę dzieci, której mąż i ojciec dzieci zaginął gdzieś na wojnie, zmuszona była podjąć pracę w fabryce przy ulicy Włókienniczej, ciężką fizyczną pracę na zmiany. Małoletnie dzieci musiały w przyspieszonym tempie nauczyć się samodzielności. Starszy brat opiekiwał się ukochaną siostrzyczką, odprowadzał ją przez krótki czas do przedszkola przy ulicy Złotej - ta kamienica, w której na parterze tuż po wojnie mieściło się przedszkole istnieje do dziś, stoi sobie skromnie w otoczeniu zachowanych trzech przedwojennych drewnianych domów - to jeden z cudem ocalałych do naszych czasów fragmentów starego Białegostoku.
Dom przy ulicy Fabrycznej był w na tyle złym stanie, że pewnego razu tuż za wychodzącą z domu Florcią zawalił się częsciowo strop w sieni, dziecko poczuło jedynie ukłucia w stopy - to powbijały się drzazgi z drewnianego podkładu, który spadł za jej plecami. W tej samej sieni mała Florcia odczuwała nieokreślony lęk. Jego źródło wyjaśniła później staruszka mieszkająca w tym domu od urodzenia, na pięterku, na poddaszu właściwie, z pochodzenia Niemka - w Białymstoku w pierwszej połowie XIX w. osiedliła się spora grupa osadników z Niemiec, zatrudnionych przy uruchamianiu przemysłu włokienniczego. Wedle jej opowieści jeszcze przed pierwszą wojną w owej sieni powiesił się carski oficer. Stąd dziecko, nie znające wcześniej tej historii, miało nieustannie poczucie jakiejś obecności i bycia obserwowanym w tym miejscu. Dzieci podobno czują i widzą więcej niż dorośli.
Jednym z pierwszych bolesnych doświadczeń po osiedleniu się w Białymsoku była konieczność sprzedania krówki żywicielki, która razem z rodziną przebyła szmat drogi z Adamowców na Wileńszczyźnie. W przypadku ludzi kochających zwierzęta taki przymus rozstania jawił się niemal jak rozstanie z członkiem rodziny. Zwierzę nabył gospodarz z podmiejskiej wsi Bagnówka, dziś to już dzielnica Białegostoku. Ku zdumieniu Genowefy, Florci i Oswaldka, sprzedana dzień wcześniej krówka, następnego poranka przed domem w ogrodzie czekała na swoich ludzkich przyjaciół - najwyraźniej zapamiętała drogę i postanowiła samodzielnie wrócić. Niestety, uczciwość babci nie pozwalała na zatrzymanie sprzedanego już zwierzęcia, krówkę trzeba było odprowadzić do jej nowego prawowitego właściciela.
CDN
czwartek, 11 stycznia 2024
Z Adamowców do Białegostoku - wspomnienia (część 3)
Wedle wiedzy mamy urodzona dnia 31 stycznia 1940 r., wedle dokumentów dnia 30 stycznia 1940 r., w Adamowcach, powiat postawski, województwo wileńskie, wśród pagórków zielonych, lasów, jezior, strumieni, mityczna kraina dzieciństwa, mlekiem i młodem płynąca. Ochrzczona w kościele w Udziale, w 1948 r. zamienionym na magazyn. Gdy przejeżdżaliśmy obok w roku 1988 był to obraz nędzy i rozpoczay, teraz jest całkiem ładnie odnowiony. Pod opieką rodziców nawet wojna początkowo nie wydawała się dziecku straszna, do pewnego czasu, dopóki historia nie wkroczyła bezpośrednio do wsi. Najpierw przypadkowa ofiara strzelaniny między partyzantami a Niemcami, siostra taty Floriana, dwudziestokilkuletnia piękna, ciemnowłosa i niebieskoooka dziewczyna o jasnej karnacji; wracała saniami do wsi i trafiła ją zabłąkana kula, prosto w głowę. Później pożeganie z ojcem, który 7 lipca 1944 r. dostał powołanie do wojska. Czterloletnia dziewczynka zapamiętała jak ją ojciec długo i mocno tulił żegnając się na stacji kolejowej, smak jego i jej łez. Już go więcej nie zobaczyła. Szukała sama, razem z mamą, a odnalazła po 78 latach od dnia jego śmierci, na sześć miesięcy przed jej odejściem z tego świata, i na sześć dni przed rocznicą jego śmierci.
Mimo wszystko szczęśliwe wczesne dzieciństwo, proste życie na wsi, między pracą rodziców na roli, przy warsztacie stolarskim ojca, odwiedziny krewnych, wizyty sąsiadów, spotkania przy maszynie do gręplowania wełny, która stała w domu rodziców. Wędrówki z mamą, przez łąki, pola, baśniowe lasy. Na łące przy drodze leżał ogromny głaz, mała dziewczynka widziała na nim z daleka siedzącego aniołka, gdy się z nim zrównywała - aniołek znikał, a po minięciu kamienia, gdy odwracała głowę - pojawiał się ponownie. Nazwała go aniołkiem, choć widziała jasnowłose uśmiechnięte dziecko w niebieskiej sukience, lecz bez skrzydeł. I opowieści mamy - Genowefy - o słyszanym w nocy przy leśnej drodze płaczu dziecka. Słyszało ów płacz wiele osób podróżujących ową drogą w nocy. Sprowadzony ksiądz uznał, że w miejscu tym pochowano nieochrzczone dziecko, ochrzcił je więc mówiąc: - Jeśli pan, niech będzie Jan. Jeśli panna, niech będzie Anna. - I od tej pory płacz ustał.
Domu strzegł rudy piesek - Misiek. Z daleka wyglądał jak lis, i bywało, że sąsiedzi widząc go, byli przekonani, że jest to lis właśnie. Którejś zimowej nocy pożarły go wilki, nie zdołał się przez otwór w drzwiach schronić w domu. Później gdzieś na polu w pobliżu widziano tylko jego łapy i ogon. Wilki miały też którejś zimowej nocy zaatakować rodzonego brata męża matki chrzestrznej małej Florci. W przepastnej kniei w okolicach Podświla znaleziono tylko buty zaginionego. Podejrzewano zatem wilki o sprawstwo.
Z czasem do wsi zaczęli przychodzić najprawdopodobniej sowieccy partyzanci. Florainowi kazali oddać maszynkę do golenia i żyletki, które przywiózł jeszcze z Warszawy przed wybuchem wojny. Gdy próbował im wcisnąć jakąś starą maszynkę powiedzieli mu: - Masz lepszą, tą przywiezioną z Warszawy. Musieli zatem od kogoś wiedzieć, gdzie mieszkał i pracował przed wojną.
Po wyparciu Niemców, których we wsi widywano rzadko, historia wkroczyła z większym impetem. Mężczyzn w lipcu 1944 powołano do wojska. We wsi pozostały kobiety i dzieci. Pewnego dnia pojawił się w niej też tajemniczy Serafin z rodziną. Zamieszkał w jakimś opuszczonym domu. Po nocach biegał po wsi okutany jedynie prześcieradłem. Najprawdopodobniej udawał szaleńca. Gdy babci zaginęła kura, Serafin miał jej powiedzieć: - Jeśli ktoś ją zabrał i zjadł, to niech mu to tylko wyjdzie na zdrowie.
Z czasem do Adamowców zaczął przyjeżdżać priedsiedatiel, wpadał przeważnie w nocy, konno, w czarnym skórzanym płaszczu, uzbrojony w pistolet. Nakazywał przepisywać się na inne narodowości niż polska, mogła być litewska, białoruska, żydowska, byle nie polska. Gdy babcia odmawiała, jednego razu zamachnął się na nią pistoletem i zamierzał uderzyć w twarz, krycząc: - Polackaja morda, ja tiebia ubiju! i wtedy mała Florcia rzuciła się mamie na ratunek, podbiegła, objęła ją wątłymi ramionami co sił i zakrzyknęła: - Nie dam mamy! Rozwścieczony priedsiedatiel wyszedł z domu trzaskając drzwiami.
Po tym zdarzeniu babcia ukrywała się po nocach na cmentarzu, w stogach siana na polach, pod które nad ranem podchodziła woda. W efekcie nabawiła się reuamtyzmu, a w latach siedziemedziesiątych i osiemidziesiątych kilku wylewów, paraliżu, i odeszła z tego świata w wieku 71 lat 22 maja 1982 r.
Gdy pętla zaczęła się zaciskać coraz mocniej, a dodatkowo kuzynki pracujące w lokalnej administracji przekazały babci informację, że wraz z dziećmi znajduje się na liście osób przeznaczonych do wywózki w głąb ZSRR, zapadła decyzja o wyjeździe z Wileńszczyzny na fałszywych papierach. Powodem umieszczenia na tej liście było podobno to, że dziadek przed wojną w niedzielę zakładał garnitur i kapelusz, i podjeżdżał pod kościół bryczką. A zatem kolejny donos. Udało się babci kupić dokumenty od pewnego mężczyzny, który miał żonę i dwójkę dzieci, ale byli rozdzieleni i on nie zamierzał wyjeżdżać. Wiekowo dzieci tego mżęzczyzny i babci nieco się różniły. Wyjścia jednak nie było, trzeba było podjąć ryzyko. Babcia zasuszyła chleb na drogę, zrobiła z niego suchary, szkapę zabrali sowieci, została jeszcze krówka, ktorej nie można było zostawić; metalowy krucyfiks po rozczłonkowaniu ukryła w woreczkach z mąką (stoi w mieszkaniu do dziś). Podróż trwała prawie miesiąc, pierwszeństwo miały transporty wojskowe, gdzieniegdzie tory były uszkodzone; najpierw kilkudniowy pobyt w Wilnie, później postój w Krakowie, w którym babcia nie chciała zostać, i na końcu przyjazd do Białegostoku, bo tu był już rodzony brat Floriana - Jan Szpak, no i Genowefa była przekonana, że ta granica to jest tylko tymczasowa, i łatwiej stąd będzie wracać do Adamowców. Rodzony brat babci - Władysław - nie chciał wyjeżdżać - twierdził, że tu była, jest i będzie Polska. Żywota dokonał w niewolnej Białoruskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej, w mieszkaniu na parterze w bloku w Mosarzu. Zdążyliśmy go jeszcze odwiedzić w 1988 r. Jeden z kuzynów nie chciał przystąpić do kołchozu i nie godził się na usunięcie wysokiego drewnianego krzyża sprzed domu, więc mu zaorano cały teren wokół domu, włącznie z drogą dojazdową, pod sam ganek.
W czasie podróży do nowej Polski, mama, babcia i brat mamy byli świadkami dramatycznej sceny na tej niby tymczasowej granicy, gdzie skośnoocy żołdacy rozdzielali dorosłą córkę ze starszą już matką, pewnie coś nie grało w dokumentach, i gdy kobiety nie pozwałały się rozłączyć, krasnoarmiejcy obili je kolbami karabinów, tak brutalnie, że z ich głów popłynęła krew wymieszana ze łzami. Ten obraz mama wspominała przez całe życie.
CDN
Mimo wszystko szczęśliwe wczesne dzieciństwo, proste życie na wsi, między pracą rodziców na roli, przy warsztacie stolarskim ojca, odwiedziny krewnych, wizyty sąsiadów, spotkania przy maszynie do gręplowania wełny, która stała w domu rodziców. Wędrówki z mamą, przez łąki, pola, baśniowe lasy. Na łące przy drodze leżał ogromny głaz, mała dziewczynka widziała na nim z daleka siedzącego aniołka, gdy się z nim zrównywała - aniołek znikał, a po minięciu kamienia, gdy odwracała głowę - pojawiał się ponownie. Nazwała go aniołkiem, choć widziała jasnowłose uśmiechnięte dziecko w niebieskiej sukience, lecz bez skrzydeł. I opowieści mamy - Genowefy - o słyszanym w nocy przy leśnej drodze płaczu dziecka. Słyszało ów płacz wiele osób podróżujących ową drogą w nocy. Sprowadzony ksiądz uznał, że w miejscu tym pochowano nieochrzczone dziecko, ochrzcił je więc mówiąc: - Jeśli pan, niech będzie Jan. Jeśli panna, niech będzie Anna. - I od tej pory płacz ustał.
Domu strzegł rudy piesek - Misiek. Z daleka wyglądał jak lis, i bywało, że sąsiedzi widząc go, byli przekonani, że jest to lis właśnie. Którejś zimowej nocy pożarły go wilki, nie zdołał się przez otwór w drzwiach schronić w domu. Później gdzieś na polu w pobliżu widziano tylko jego łapy i ogon. Wilki miały też którejś zimowej nocy zaatakować rodzonego brata męża matki chrzestrznej małej Florci. W przepastnej kniei w okolicach Podświla znaleziono tylko buty zaginionego. Podejrzewano zatem wilki o sprawstwo.
Z czasem do wsi zaczęli przychodzić najprawdopodobniej sowieccy partyzanci. Florainowi kazali oddać maszynkę do golenia i żyletki, które przywiózł jeszcze z Warszawy przed wybuchem wojny. Gdy próbował im wcisnąć jakąś starą maszynkę powiedzieli mu: - Masz lepszą, tą przywiezioną z Warszawy. Musieli zatem od kogoś wiedzieć, gdzie mieszkał i pracował przed wojną.
Po wyparciu Niemców, których we wsi widywano rzadko, historia wkroczyła z większym impetem. Mężczyzn w lipcu 1944 powołano do wojska. We wsi pozostały kobiety i dzieci. Pewnego dnia pojawił się w niej też tajemniczy Serafin z rodziną. Zamieszkał w jakimś opuszczonym domu. Po nocach biegał po wsi okutany jedynie prześcieradłem. Najprawdopodobniej udawał szaleńca. Gdy babci zaginęła kura, Serafin miał jej powiedzieć: - Jeśli ktoś ją zabrał i zjadł, to niech mu to tylko wyjdzie na zdrowie.
Z czasem do Adamowców zaczął przyjeżdżać priedsiedatiel, wpadał przeważnie w nocy, konno, w czarnym skórzanym płaszczu, uzbrojony w pistolet. Nakazywał przepisywać się na inne narodowości niż polska, mogła być litewska, białoruska, żydowska, byle nie polska. Gdy babcia odmawiała, jednego razu zamachnął się na nią pistoletem i zamierzał uderzyć w twarz, krycząc: - Polackaja morda, ja tiebia ubiju! i wtedy mała Florcia rzuciła się mamie na ratunek, podbiegła, objęła ją wątłymi ramionami co sił i zakrzyknęła: - Nie dam mamy! Rozwścieczony priedsiedatiel wyszedł z domu trzaskając drzwiami.
Po tym zdarzeniu babcia ukrywała się po nocach na cmentarzu, w stogach siana na polach, pod które nad ranem podchodziła woda. W efekcie nabawiła się reuamtyzmu, a w latach siedziemedziesiątych i osiemidziesiątych kilku wylewów, paraliżu, i odeszła z tego świata w wieku 71 lat 22 maja 1982 r.
Gdy pętla zaczęła się zaciskać coraz mocniej, a dodatkowo kuzynki pracujące w lokalnej administracji przekazały babci informację, że wraz z dziećmi znajduje się na liście osób przeznaczonych do wywózki w głąb ZSRR, zapadła decyzja o wyjeździe z Wileńszczyzny na fałszywych papierach. Powodem umieszczenia na tej liście było podobno to, że dziadek przed wojną w niedzielę zakładał garnitur i kapelusz, i podjeżdżał pod kościół bryczką. A zatem kolejny donos. Udało się babci kupić dokumenty od pewnego mężczyzny, który miał żonę i dwójkę dzieci, ale byli rozdzieleni i on nie zamierzał wyjeżdżać. Wiekowo dzieci tego mżęzczyzny i babci nieco się różniły. Wyjścia jednak nie było, trzeba było podjąć ryzyko. Babcia zasuszyła chleb na drogę, zrobiła z niego suchary, szkapę zabrali sowieci, została jeszcze krówka, ktorej nie można było zostawić; metalowy krucyfiks po rozczłonkowaniu ukryła w woreczkach z mąką (stoi w mieszkaniu do dziś). Podróż trwała prawie miesiąc, pierwszeństwo miały transporty wojskowe, gdzieniegdzie tory były uszkodzone; najpierw kilkudniowy pobyt w Wilnie, później postój w Krakowie, w którym babcia nie chciała zostać, i na końcu przyjazd do Białegostoku, bo tu był już rodzony brat Floriana - Jan Szpak, no i Genowefa była przekonana, że ta granica to jest tylko tymczasowa, i łatwiej stąd będzie wracać do Adamowców. Rodzony brat babci - Władysław - nie chciał wyjeżdżać - twierdził, że tu była, jest i będzie Polska. Żywota dokonał w niewolnej Białoruskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej, w mieszkaniu na parterze w bloku w Mosarzu. Zdążyliśmy go jeszcze odwiedzić w 1988 r. Jeden z kuzynów nie chciał przystąpić do kołchozu i nie godził się na usunięcie wysokiego drewnianego krzyża sprzed domu, więc mu zaorano cały teren wokół domu, włącznie z drogą dojazdową, pod sam ganek.
W czasie podróży do nowej Polski, mama, babcia i brat mamy byli świadkami dramatycznej sceny na tej niby tymczasowej granicy, gdzie skośnoocy żołdacy rozdzielali dorosłą córkę ze starszą już matką, pewnie coś nie grało w dokumentach, i gdy kobiety nie pozwałały się rozłączyć, krasnoarmiejcy obili je kolbami karabinów, tak brutalnie, że z ich głów popłynęła krew wymieszana ze łzami. Ten obraz mama wspominała przez całe życie.
CDN
Z Adamowców przez Warszawę do Siedlec - wspomnienia (część 2)
Po 78 latach poszukiwań, 6 dni przed rocznicą śmierci, na pół roku przed śmiercią córki, która razem ze swoją matką tuż po wojnie, po przyjeździe do Białegostoku z Wileńszczyzny, poszukiwały zaginionego w czasie wojny męża i ojca, po nieprzypadkowym, ponieważ przypadki naprawdę nie istnieją, udało się ustalić datę i miejsce pochówku Floriana Szpaka. Baza straty.pl; bez większej nadziei wpisywałem dane dziadka, sprawdzałem ją już wcześniej wiele razy, ale przecież jest też aktualizowana i uzupełniana. Tym razem wyświetliło się jego imię i nazwisko, data i miejsce śmierci - 12 marca 1945, "żołnierz frontowy ze wschodu, zmarł w szpitalu w Siedlcach". Dowiedzieliśmy się o tym 6 marca 2023 r., w czasie, gdy mama jeszcze zmagała się ze zdradziecką chorobą; przed dniem swojego odejścia z tego świata 1 sierpnia 2023 r. zdążyła poznać datę i miejsce śmierci ojca. 2 maja 2023 r. pojechaliśmy na Cmentarz Janowski do Siedlec. Uprzejmy ksiądz z kancelarii cmentarza przekazał nam kopię fragmentu księgi metrykalnej z danymi dziadka. Miejsca pochówku już nie znaleźliśmy, ale przy starej kaplicy zauważyliśmy nagrobek ossarium, w którym złożono kości osób, których szczątki odnaleziono przy lokalizacji nowych grobów, i na nim zapaliliśmy znicze.
Florian urodził się w kwietniu 1902 r. we wsi Adamowce powiatu postawskiego w województwie wileńskim, syn Mojżesza i Józefy. Wedle rodzinnych opowieści przodek Szpaków, który osiedlił się w Adamowcach, miał być lekarzem w armii napoleńskiej, i w czasie odwrotu spod Moskwy osiadł w tym szlacheckim zaścianku Adamowiczów. Zachowały się po nim masywne, drewniane apteczne meble. W pobliżu Adamowców miała się też rozegrać bitwa w czasie kampanii napoleońskiej - w szczerym polu wznosił się usypany ludzką ręką kopiec, przez miejscową ludność zwany kurhanem. U jego podnóża gospodarze w czasie prac polowych wyorywali szczątki oręża i umundurowania - bagnety, szable, ostrogi, guziki. Nieopodal było też bagno, którego rdzawe wody jako żywo przypominały dzieciom krew. Mama jako mała dziewczynka skacząc po kępach trawy bała się, by jej stopa nie osunęła się do tej krwawej wody.
Na wzgórzu przy drodze do wsi rozlokował się też malowniczy wiejski cmentarzyk, z drewnianymi krzyżami i skromnymi piaszczystymi mogiłkami.
Florian był rolnikiem i cenionym w okolicy stolarzem. Dom, w którym zamieszkał z Genowefą z domu Bochan z Krukowszczyzny koło Mosarza (urodzoną w 1911 r.) miał zdobienia przez niego wykonane - zdobione misternie okiennice i krawędzie ścian. Po wojnie budynek ktoś sobie przeniósł do innej wsi, nie ktoś z rodziny, ale ktoś zupełnie obcy, bez pytania o zgodę, bez jakichkolwiek formalności.
W 1933 r. na świat przyszedł Oswald Szpak. W 1936 r. małożonkowie wraz z synkiem przenieśli się do Warszawy, mieszkali na Woli, przy ul. Towarowej 33, przy Placu Kazimierza Wielkiego, takie adresy widnieją w książeczce ubezpieczeniowej dziadka z z czasów międzywojnia. Na Wileńszczyznę powrócili w czerwcu 1939 r., a więc na chwilę przed wybuchem wojny. Gdyby zostali w Warszawie, niewykluczone, że podzeliliby los wielu innych mieszkańców Woli, na której mieszkali, i gdzie dziadek pracował w fabryce gumy. O losach babci w tym wojennym czasie pisałem w poście "Z Krukowszczyzny do Warszawy"
W domu w Adamowcach stała maszyna do gręplowania wełny, więc schodzili się doń liczni mieszkańcy wsi, którzy jesiennymi i zimowymi wieczorami snuli historie prawdziwe i opowieści jakby żywcem wyjęte z ballad Mickiewicza. Przez jakiś czas z gościny babci i dziadka korzystali pogorzelcy - matka i córka, imion i nazwisk już mi nieznanych, a także stara Łucja, której syn zginął śmiercią absurdalną - jako żołnierz, jadąc pociągiem, gdy piętrowe łóżko załamało się i śpiący nad nim towarzysz runął z deskami na młodzieńca. Mama będąc dzieckiem często opłakiwała los biednej, dobrej Łucji.
W czasie wojny w wyniku wymiany ognia między Niecami a partyzantami w okolicy Adamowców, zginęła dwudziestokilkuletnia kuzynka dziadka, postrzelona w głowę piękna ciemnowłosa dziewczyna o niebieskich oczach i jasnej karnacji.
7 lipca 1944 r. mężczyźni z tych terenów dostawali powołania do wojska, otrzymał je i Florian Szpak, i jego rodzony brat - Jan Szpak, i ich późniejszy znajomy już z wojska, pochodzący z okolic Brasławia - Alfons Pietuszko. Wysłano ich na przeszkolenie gdzieś do miejscowości Grochowieckijie Łagieria w ZSRR - możliwe, że to o niej właśnie mowa w tym poście Гороховецкий артиллерийский полигон Tam chciano ich przebrać w rosyjskie mundury, lecz mężczyzni z Wileńszczyzny wszczęli bunt, który powtórzyli, gdy próbowano im zabronić śpiewać "Kiedy ranne wstają zorze". O tym wiemy już od pana Pietuszko. W 1945 r. wysłano ich do Siedlec, tam w Mordach mieli składać przysięgę, po niej Jana Szpaka i Alfonsa Pietuszko na front nie wysłano, a skierowano do pracy w banku w Białymstoku w charakterze strażników, natomiast Florian Szpak, jako że miał chore nogi i nie mógł chodzić, został pod opieką gospodarza w miejscowości Mordy bądź w jednej z okolicznych wsi. Stamtąd już nie powrócił, ślad się po nim urwał. Babcia, po przyjeździe do Białegostoku w 1946 r. szukała męża za pośrednictwem Polskiego Czerwonego Krzyża; sąd rejonowy w Białymstoku - w postanowieniu z 1947 r. - napisanym łamaną polszczyzną uznał dziadka za zmarłego w czasie forosowania Nysy Łużyckiej; Genowefa sama też pojechała do Mord, gdzie zatrzymała się u miejscowego kolejarza i jego rodziny, i próbowała zdobyć jakiekolwiek informacje o zaginionym Florianie. Niektórzy mieszkańcy mówili jej, że pamiętali wysokiego żołnierza o czarnych włosach i niebieskich oczach, który nie mógł się poruszać. Teraz już wiemy, że trafił do szpitala w Siedlcach, tam zmarł i na wniosek szpitala dnia 12 marca 1945 r. został pochowany na cmentarzu Janowskim w Siedlcach właśnie, o czym dowiedzieliśmy się 6 marca 2023 r., 6 dni przed 78 rocznicą śmierci na 6 miesięcy przed śmiercią mamy, a jego córki.
Siedlce, 2 maja 2023 r.
Florian urodził się w kwietniu 1902 r. we wsi Adamowce powiatu postawskiego w województwie wileńskim, syn Mojżesza i Józefy. Wedle rodzinnych opowieści przodek Szpaków, który osiedlił się w Adamowcach, miał być lekarzem w armii napoleńskiej, i w czasie odwrotu spod Moskwy osiadł w tym szlacheckim zaścianku Adamowiczów. Zachowały się po nim masywne, drewniane apteczne meble. W pobliżu Adamowców miała się też rozegrać bitwa w czasie kampanii napoleońskiej - w szczerym polu wznosił się usypany ludzką ręką kopiec, przez miejscową ludność zwany kurhanem. U jego podnóża gospodarze w czasie prac polowych wyorywali szczątki oręża i umundurowania - bagnety, szable, ostrogi, guziki. Nieopodal było też bagno, którego rdzawe wody jako żywo przypominały dzieciom krew. Mama jako mała dziewczynka skacząc po kępach trawy bała się, by jej stopa nie osunęła się do tej krwawej wody.
Na wzgórzu przy drodze do wsi rozlokował się też malowniczy wiejski cmentarzyk, z drewnianymi krzyżami i skromnymi piaszczystymi mogiłkami.
Florian był rolnikiem i cenionym w okolicy stolarzem. Dom, w którym zamieszkał z Genowefą z domu Bochan z Krukowszczyzny koło Mosarza (urodzoną w 1911 r.) miał zdobienia przez niego wykonane - zdobione misternie okiennice i krawędzie ścian. Po wojnie budynek ktoś sobie przeniósł do innej wsi, nie ktoś z rodziny, ale ktoś zupełnie obcy, bez pytania o zgodę, bez jakichkolwiek formalności.
W 1933 r. na świat przyszedł Oswald Szpak. W 1936 r. małożonkowie wraz z synkiem przenieśli się do Warszawy, mieszkali na Woli, przy ul. Towarowej 33, przy Placu Kazimierza Wielkiego, takie adresy widnieją w książeczce ubezpieczeniowej dziadka z z czasów międzywojnia. Na Wileńszczyznę powrócili w czerwcu 1939 r., a więc na chwilę przed wybuchem wojny. Gdyby zostali w Warszawie, niewykluczone, że podzeliliby los wielu innych mieszkańców Woli, na której mieszkali, i gdzie dziadek pracował w fabryce gumy. O losach babci w tym wojennym czasie pisałem w poście "Z Krukowszczyzny do Warszawy"
W domu w Adamowcach stała maszyna do gręplowania wełny, więc schodzili się doń liczni mieszkańcy wsi, którzy jesiennymi i zimowymi wieczorami snuli historie prawdziwe i opowieści jakby żywcem wyjęte z ballad Mickiewicza. Przez jakiś czas z gościny babci i dziadka korzystali pogorzelcy - matka i córka, imion i nazwisk już mi nieznanych, a także stara Łucja, której syn zginął śmiercią absurdalną - jako żołnierz, jadąc pociągiem, gdy piętrowe łóżko załamało się i śpiący nad nim towarzysz runął z deskami na młodzieńca. Mama będąc dzieckiem często opłakiwała los biednej, dobrej Łucji.
W czasie wojny w wyniku wymiany ognia między Niecami a partyzantami w okolicy Adamowców, zginęła dwudziestokilkuletnia kuzynka dziadka, postrzelona w głowę piękna ciemnowłosa dziewczyna o niebieskich oczach i jasnej karnacji.
7 lipca 1944 r. mężczyźni z tych terenów dostawali powołania do wojska, otrzymał je i Florian Szpak, i jego rodzony brat - Jan Szpak, i ich późniejszy znajomy już z wojska, pochodzący z okolic Brasławia - Alfons Pietuszko. Wysłano ich na przeszkolenie gdzieś do miejscowości Grochowieckijie Łagieria w ZSRR - możliwe, że to o niej właśnie mowa w tym poście Гороховецкий артиллерийский полигон Tam chciano ich przebrać w rosyjskie mundury, lecz mężczyzni z Wileńszczyzny wszczęli bunt, który powtórzyli, gdy próbowano im zabronić śpiewać "Kiedy ranne wstają zorze". O tym wiemy już od pana Pietuszko. W 1945 r. wysłano ich do Siedlec, tam w Mordach mieli składać przysięgę, po niej Jana Szpaka i Alfonsa Pietuszko na front nie wysłano, a skierowano do pracy w banku w Białymstoku w charakterze strażników, natomiast Florian Szpak, jako że miał chore nogi i nie mógł chodzić, został pod opieką gospodarza w miejscowości Mordy bądź w jednej z okolicznych wsi. Stamtąd już nie powrócił, ślad się po nim urwał. Babcia, po przyjeździe do Białegostoku w 1946 r. szukała męża za pośrednictwem Polskiego Czerwonego Krzyża; sąd rejonowy w Białymstoku - w postanowieniu z 1947 r. - napisanym łamaną polszczyzną uznał dziadka za zmarłego w czasie forosowania Nysy Łużyckiej; Genowefa sama też pojechała do Mord, gdzie zatrzymała się u miejscowego kolejarza i jego rodziny, i próbowała zdobyć jakiekolwiek informacje o zaginionym Florianie. Niektórzy mieszkańcy mówili jej, że pamiętali wysokiego żołnierza o czarnych włosach i niebieskich oczach, który nie mógł się poruszać. Teraz już wiemy, że trafił do szpitala w Siedlcach, tam zmarł i na wniosek szpitala dnia 12 marca 1945 r. został pochowany na cmentarzu Janowskim w Siedlcach właśnie, o czym dowiedzieliśmy się 6 marca 2023 r., 6 dni przed 78 rocznicą śmierci na 6 miesięcy przed śmiercią mamy, a jego córki.
Siedlce, 2 maja 2023 r.
Z Krukowszczyzny do Warszawy - wspomnienia (część 1)
Krukowszczyzna, obecnie część Mosarza, rok 1918, na hiszpankę umierają Witalis i Emilia Bochanowie. Witalis miał wedle opowieści rodzinnych pełnić funkcję zarządcy w majątku Kaliksta Piłsudskiego w Mosarzu, a jak było w rzeczywistości nie sposób już dociec. To nie jest też nawet zanadto istotne. Osierocili kilkoro dzieci, w tym niepełonoletnią Genowefę i Władysława, i sporo starszego od nich Justyna. W 1920 r. w czasie marszu bolszewików na zachód, do domostwa Justyna przybiegł chłopiec z Mosarza i ostrzegł go o krasnoarmiejcach, wypytujących o niego w miasteczku i już zmierzających w stronę Krukowszczyzny. Ktoś zatem musiał donieść o bogatym gospodarzu, wrogu ludu i rewolucji, na dodatek polskiej narodowości. Niemal w ostatniej chwili Justyn dosiadł konia i drugą parą wrót w stodole uciekł niedoszłym opracowcom, którzy mieli już być na podwórzu. Czmychnał w stronę lasu, kilku konnych puściło się za nim w pościg, ale zniknął im z pola widzenia gdzieś w pobliskiej kniei. Okazały dom i wszystkie zabudowania zostały spalone przez rozwścieczonych żołdaków. Ktoś musiał donieść, ale ktoś musiał też Justyna cenić, skoro podobno niespełna dziesięcioletni chłopiec przybiegł z miasteczka, by ocalić mu życie.
Babcię czytania uczył dziadek z książeczki do nabożeństwa. Niestety mała Gienia nie nauczyła się pisać. Nie przeszkadzało jej to jednak w tym, by być dobrą matką i babcią, serdeczną i życiowo, prawidzwie ewanglicznie mądrą. Gdy w latach 1936 - 1939 znalazła się wraz z mężem - Florianem - w Warszawie, o jej edukację zadbała hrabina Zabiełło. Florian pracował w fabryce gumy na Woli, mieszkali na Towarowej 33, i gdzieś na Placu Kazimierza Wielkiego; w czerwcu 1939 r. wrócili na Wileńszczyznę, co im ocaliło życie, im i sześcioletniemu synkowi - Oswaldowi, i poczętej w Warszawie, ale oczekującej jeszcze swego przyjścia na świat - w dniu 30 stycznia 1940 r. - Florentynie. Najprawdopodbniej w pobliżu miejsca, w którym stała kamienica, w której mieszkali Gienia i Florian, stoi dziś Tablica pamiątkowa Tchorka przy ul. Towarowej 30 z napisem: „Miejsce uświęcone krwią Polaków poległych za wolność ojczyzny. W dniach 5–6 VIII 1944 r. hitlerowcy rozstrzelali w tym miejscu 120 osób”. Być może i oni znaleźliby się wśród ofiar Rzezi Woli, gdyby w czas nie opuścili Warszawy. Nie bez powodu mama wiele razy opowiadała o śnie często ją nawiedzającym, w którym widziała Warszawę z lotu ptaka, mroczną, pełną ruin, złowrogą, wyludnioną, z unoszącymi się nad nią dymami. Ten sen przestał ją nękać, gdy w roku 2016 zamieszkała w Warszawie, i co symboliczne - żywota dokonała w szpitalu na Woli 17 sierpnia 2023 r., na Woli, na której została też poczęta. W latach 1936 - 1939, trzydziestokilkuletnia Gienia (rocznik 1911) dorywczo pracowała jako służąca w czasie przyjęć u hrabiny Zabiełło, która miała być dla niej dobra jak matka. Otrzymała elganckie ubranie, ale przede wszystkim serce, dobre, godne traktowanie, i jeszcze edukację, którą hrabina wobec biednej dziewczyny z Wileńszczyzny traktowała niemal jak misję. Babcia nigdy nie dowiedziała się jaki los spotkał hrabinę w czasie wojny i po jej zakończeniu, jej syn - Stanisław - był jeszcze w międzywojniu dyplomatą, córka lubiła podróże do Paryża; po wojnie Stanisław Zabiełło napisał książkę "O rząd i granice", ale informacji o losach hrabiny Zabiełło nie udało się uzyskać.
Zanim Genowefa trafiła do Warszawy, doświadczyła łaski i niełaski krewnych po przedwczesnej śmierci rodziców, a później dziadka, i do końca życia nie miała wielkiego nabożeństwa do rodziny, wielokrotnie powtarzała, że dużo więcej dobra doznała ze strony ludzi zupełnie jej obcych. Zawsze też bardziej chwaliła Warszawę niż Wilno. W Warszawie ludzie mili być bardziej otwarci, życzliwi i pomocni, Wilno pojawiało się w jej opowieściach przede wszystkim ze względu na Ostrą Bramę i Kalwarię Wileńską, do których pielgrzymowała.
Jeszcze jako dziewięcioletnia dziewczynka, Gienia z grupą innych dzieciaków z Krukowszczyzny i Mosarza wybiegła na drogę, by witać polskich ułanów, którzy przepędzili stąd barbarzyńskich okupantów ze wschodu. To wydarzenie zapadło jej głęboko w pamięć. Mama pytała babcię skąd wiedziała, że jest Polką. W okolicy, w której mieszkali Litwini, Białorusini, Żydzi, nawet Tatarzy w Murzach i zdaje się, że też w Rakowcach, kwestia narodowości nie była sprawą wcale taką oczywistą. Babcia na to odpowiadała, że mówił jej o tym dziadek, co uczył ją czytania z książeczki do nabożeństwa, w języku polskim oczywiście.
CDN
Babcię czytania uczył dziadek z książeczki do nabożeństwa. Niestety mała Gienia nie nauczyła się pisać. Nie przeszkadzało jej to jednak w tym, by być dobrą matką i babcią, serdeczną i życiowo, prawidzwie ewanglicznie mądrą. Gdy w latach 1936 - 1939 znalazła się wraz z mężem - Florianem - w Warszawie, o jej edukację zadbała hrabina Zabiełło. Florian pracował w fabryce gumy na Woli, mieszkali na Towarowej 33, i gdzieś na Placu Kazimierza Wielkiego; w czerwcu 1939 r. wrócili na Wileńszczyznę, co im ocaliło życie, im i sześcioletniemu synkowi - Oswaldowi, i poczętej w Warszawie, ale oczekującej jeszcze swego przyjścia na świat - w dniu 30 stycznia 1940 r. - Florentynie. Najprawdopodbniej w pobliżu miejsca, w którym stała kamienica, w której mieszkali Gienia i Florian, stoi dziś Tablica pamiątkowa Tchorka przy ul. Towarowej 30 z napisem: „Miejsce uświęcone krwią Polaków poległych za wolność ojczyzny. W dniach 5–6 VIII 1944 r. hitlerowcy rozstrzelali w tym miejscu 120 osób”. Być może i oni znaleźliby się wśród ofiar Rzezi Woli, gdyby w czas nie opuścili Warszawy. Nie bez powodu mama wiele razy opowiadała o śnie często ją nawiedzającym, w którym widziała Warszawę z lotu ptaka, mroczną, pełną ruin, złowrogą, wyludnioną, z unoszącymi się nad nią dymami. Ten sen przestał ją nękać, gdy w roku 2016 zamieszkała w Warszawie, i co symboliczne - żywota dokonała w szpitalu na Woli 17 sierpnia 2023 r., na Woli, na której została też poczęta. W latach 1936 - 1939, trzydziestokilkuletnia Gienia (rocznik 1911) dorywczo pracowała jako służąca w czasie przyjęć u hrabiny Zabiełło, która miała być dla niej dobra jak matka. Otrzymała elganckie ubranie, ale przede wszystkim serce, dobre, godne traktowanie, i jeszcze edukację, którą hrabina wobec biednej dziewczyny z Wileńszczyzny traktowała niemal jak misję. Babcia nigdy nie dowiedziała się jaki los spotkał hrabinę w czasie wojny i po jej zakończeniu, jej syn - Stanisław - był jeszcze w międzywojniu dyplomatą, córka lubiła podróże do Paryża; po wojnie Stanisław Zabiełło napisał książkę "O rząd i granice", ale informacji o losach hrabiny Zabiełło nie udało się uzyskać.
Zanim Genowefa trafiła do Warszawy, doświadczyła łaski i niełaski krewnych po przedwczesnej śmierci rodziców, a później dziadka, i do końca życia nie miała wielkiego nabożeństwa do rodziny, wielokrotnie powtarzała, że dużo więcej dobra doznała ze strony ludzi zupełnie jej obcych. Zawsze też bardziej chwaliła Warszawę niż Wilno. W Warszawie ludzie mili być bardziej otwarci, życzliwi i pomocni, Wilno pojawiało się w jej opowieściach przede wszystkim ze względu na Ostrą Bramę i Kalwarię Wileńską, do których pielgrzymowała.
Jeszcze jako dziewięcioletnia dziewczynka, Gienia z grupą innych dzieciaków z Krukowszczyzny i Mosarza wybiegła na drogę, by witać polskich ułanów, którzy przepędzili stąd barbarzyńskich okupantów ze wschodu. To wydarzenie zapadło jej głęboko w pamięć. Mama pytała babcię skąd wiedziała, że jest Polką. W okolicy, w której mieszkali Litwini, Białorusini, Żydzi, nawet Tatarzy w Murzach i zdaje się, że też w Rakowcach, kwestia narodowości nie była sprawą wcale taką oczywistą. Babcia na to odpowiadała, że mówił jej o tym dziadek, co uczył ją czytania z książeczki do nabożeństwa, w języku polskim oczywiście.
CDN
poniedziałek, 8 stycznia 2024
River
Freely and softly I moved
from the south to the north
among lush green hills
in the bright space
and from the east side I had a brook
becoming slowly a stream
Green hills reaching to the horizon
in the gentle light
which source I was not able to see
A meandering road
And the stream turned into a river
aligning with the road
until the gently babbling crystal water
began to overflow onto its surface
And then I felt anxiety
even though fast moving and transparent river
was shallow enough
that I could easily cross it
A little further on, the river became wider
its current rushing, and the bank more clearly outlined
I was moving with water up to my knees
when a large mountain rose in front of me with a dark tunnel carved inside
To the vertical side of the mountain
a wooden house with large windows nestled
Tall hollyhocks in the garden
and among them a walking woman
with a gentle look
And on the opposite side - on the higher bank - a man staring at the river
leaning on the bike
He turned his head and said to me:
- Don't be afraid, the water is reaching only the ninth stone in the tunnel
pictures - Skieblewo village and Rubcowo village, Podlaskie Voivodeship
from the south to the north
among lush green hills
in the bright space
and from the east side I had a brook
becoming slowly a stream
Green hills reaching to the horizon
in the gentle light
which source I was not able to see
A meandering road
And the stream turned into a river
aligning with the road
until the gently babbling crystal water
began to overflow onto its surface
And then I felt anxiety
even though fast moving and transparent river
was shallow enough
that I could easily cross it
A little further on, the river became wider
its current rushing, and the bank more clearly outlined
I was moving with water up to my knees
when a large mountain rose in front of me with a dark tunnel carved inside
To the vertical side of the mountain
a wooden house with large windows nestled
Tall hollyhocks in the garden
and among them a walking woman
with a gentle look
And on the opposite side - on the higher bank - a man staring at the river
leaning on the bike
He turned his head and said to me:
- Don't be afraid, the water is reaching only the ninth stone in the tunnel
pictures - Skieblewo village and Rubcowo village, Podlaskie Voivodeship
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Błyski - część 37
Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...
-
Rok 1932 minął pod znakiem wznoszenia nowego domu w Adamowcach. Podstawowym budulcem na tych terenach było drewno, murowane budowle na wsiac...