piątek, 25 grudnia 2009

Krótka Bożonarodzeniowa podróż

Deszczowe Boże Narodzenie, leje jak z cebra, na plus trzeba zaliczyć mimo wszystko to, że jest ciepło, a deszcz przypomina bardziej deszcz wiosenny niż późnojesienny. Termometr wskazuje niemal 9 stopni Celsjusza. Mam w zasadzie dwie drogi do wyboru - na północ bądź na południe, dwa moje ulubione kierunki. Północ urzekała mnie około dwóch lat temu swoim litewskim krajobrazem i nastrojem - pofałdowany melancholijnie teren, Puszcza Knyszyńska, sosnowe zagajniki w dolinach i na szczytach łagodnie wznosących się i opodających wzgórz, drewniana w większości zabudowa wsi - zgrabne, przytulne domki o dwuspadowych dachach, niektóre jeszcze ze zdobieniami, w których etnografowie doszukaliby się pewnie wpływów litewskich. Starsi mieszkańcy tych wiosek do tej pory władają białoruskim dialektem, ale mało prawdopodbnym jest to, że do przybyszów z miasta odważą się przemówić w tym języku, co innego w gronie rodzinnym, bliskich osób, sąsiadów. Wioski wyłącznie katolickie - w przeciwieństwie do kierunku południowego. Przy drogach kilkumetrowe smukłe, niekiedy zmurszałe drewniane krzyże, czasem krzyże żeliwne wieńczące kamienne kapliczki.

Wyjazd z Białegostoku tuż za "Wikingiem" może z powodzeniem stanowić wizytówkę regionu, oddany ledwie kilka dni temu do użytku. Solidna dwupasmówka, niemal jak droga ekspresowa, rozjazdy, mosty, i tak aż lub tylko do Katrynki. Dalej już ta sama asfaltówka co przed laty, o wyżłobionych koleinach, którą dziś wyjątkowo fatalnie się jedzie - w zagłębieniach hektolitry wody, którą wzbijają jadące z naprzeciwka tiry, jedynym wyjściem pozostaje włączenie największej prędkości wycieraczek. W Puszczy zalega jeszcze śnieg, szary, brudny, sukcesywnie topinoy przez ciepły deszcz. Próbuję odbić w drogę do Kopiska, ale ta wygląda jak szklanka - śniegu na niej co prawda nie ma, ale lód się jeszcze nie rozpłynął. Postanawiam jechać dalej na północ. Tu puszcza wita mnie mgłą gęstą i białą jak mleko, nie widać nie tylko jadących z naprzeciwka samochodów, ale także wierzchołków drzew. Za Przewalanką puszcza się kończy. Korci mnie, by pojechać do Korycina, ale to jednak prawie 40 km od Białegostoku, a chcę jeszcze wrócić za widna. Dojeżdzam do drogi na Brody, ta jest jednak również oblodzona. Chciałem dojechać do wsi znanej mi w zasadzie tylko i wyłącznie z pewnej rozmowy telefonicznej z mamą niepełnosprawnego chłopca, utrzymującego kontakt ze światem głównie za pośrednictwem Internetu. Rzadko zdarza się spotykać ludzi tak dobrych, troskliwych i pogodzonych z losem, jak ta kobieta. Dobroć, opiekuńczość, ciepło płynęły z każdego wypowiedzianego przez nią słowa, jak balsam dla duszy. Nie ma jednak rady, ze względu na gładki lód jestem zmuszony zawrócić. Cofam się nieco w stronę Białegostoku, w prawo droga prowadzi do Jasionówki przez Dobrzyniówkę, wąska asflatówka, ale bez śniegu i nie oblodzona. Dopiero w sosnowym zagajniku pojawia się ubity śnieg, który do końca nie roztajał. Nie ma jednak meijsca do nawrócenia, trzeba jechać dalej, lasek zaraz się kończy, na wzniesieniu przede mną widnieją zabudowania Dobrzyniówki, malutkiej, urokliwej wioski. Zanim do niej dojadę moją uwagę przykuje żeliwny krzyż wieńczący kamienny postument. Kapliczka stoi w odległości około 10 metrów od szosy, w szczerym polu, nie na rozstaju dróg, nie na skrzyżowaniu, lecz w polu. Bez wątpienia musi coś upamiętniać. Wysiadam z samochodu, podchodzę bliżej, oglądam ją z każdej strony, kamienny postument jest mokry, trudno się na nim dopatrzeć jakichkolwiek inskrypcji, żadnych zagłębień, żadnych żłobień - możliwe, że zostały zatarte przez deszcze, śniegi, słońce i wiatry. Dziś się niczego o kapliczce nie dowiem, ale postanawiam tu wrócić jeszcze wielokrotnie. W strugach ciepłego deszczu, zanim wsiądę do samcohodu wykonuję jeszcze kilka telefonów z zaległymi życzeniami. Aż się nie chce wracać do domu, mimo paskudnej przecież pogody. Ludzie z przejeżdżajacych samochodów przypatrują mi się ze zdziwieniem. Czas jednak na powrót. Ostatni rzut oka na piaskową drogą umykającą w stronę sosonowego zagajnika, prowadzącą nie wiadomo dalej dokąd. A w samochodzie przez przypadek trafiam w "Trójce" na koncert Kasi Pumy Piaseckiej wykonującej przepiękne kolędy i pastorałki. Słowem rewelacja! Nie śpiewałem wczoraj kolęd z rodziną, to dziś śpiewam je sam w samochodzie.

Jedyną jaką udało mi się znaleźć na youtube dzielę się poniżej:



"Boże Narodzenie - święto pokoju? Nic podobnego!"

Są takie słowa, takie zdania, takie teksty, takie wiersze, książki, opowiadania, artykuły, za sprawą których mamy wrażenie, że gdzieś tam w naszej głowie otwierają się kolejne drzwi do zrozumienia świata i człowieka. I choć gorzko one brzmią, to czytając je mamy poczucie szcęścia, że nie jesteśmy sami, nie jesteśmy jedynymi, którzy nawet przez najczarniejszy smutek i gorycz uzyskują klucz do uporządkowania gdzieś tam w swoim wnętrzu postrzeganego świata, nadania mu znaczenia i wyrwania się z bezsensu.

Poniżej zamieszczam jeden z takich tekstów, na który się natknąłem właśnie dziś w słowackim tygodniku "Tyżdeń"(www.tyzden.sk):

"Boże Narodzenie - Święto pokoju? Nic podobnego!" Juraj Kušnierik
"Aby nie doszło do nieporozumienia: rodzina jest rzeczą cudowną i ważną, a pokoju nigdy dość. Jak się te dwie rzeczy ze sobą połączą, chociaż na kilka dni w pokojowym rodzinnym współżyciu, to jest to piękne i pełne sensu. A jeśli jeszcze to nastąpi w Boże Narodzenie, to jest wspaniale.

Ale Boże Narodzenie nie jest Swiętem ani rodziny ani pokoju.

Boże Narodzenie jest świętem człowieka, który nie jest pewny czy to, co robi ma sens, któremu wszystko rozpada się w rękach, a on nie wie, co z tym począć. I na przekór wszystkiemu wierzy, że wydarzy się cud i ktoś się do niego uśmiechnie i powie mu: "Dobrze to robisz".

Boże Narodzenie jest świętem ludzi, któzy czekają w strachu i bólu w salach szpitalnych, ludzi, którzy chiceliby być szczęśliwi i spokojni, ale sami zdają sobie sprawę z tego, że świat, w którym się czuli jak w domu, oddala się od nich. A pragną tego, by ból nie był jedyną drogą i aby śmierć nie miała ostatniego słowa.

Boże Narodzenie jest świętem ludzi nie mających domu, poniewierających się po ulicach Bratysławy, którzy by chcieli już raz na zawsze obudzić się w cieple Domu.

Boże Narodzenie jest świętem niespokojnych głupców, którzy stale czegoś szukają, a przy tym wszystko szybko tracą. I dopiero wtedy, gdy są sami i nikt im się nie przygląda, w ciszy przyznają się przed sobą samymi, że chcieliby już raz na zawsze przestać szukać, a zacząć znajdywać.

Boże Narodzenie jest świętem uciekinierów, świętem tych, którzy chcieliby być pełni pokoju i szczęścia, ale narodzili się w niewłaściwym czasie i niewłaściwym miejscu. I już niemal wcale nie wierzą w to, że coś takiego jak "właściwe miejsce" w ogóle istnieje.

Boże Narodzenie jest świętem tych, którzy boleją nad śmiercią najbliższych i szalenie pragną, aby śmierć z kosą nie miała ostatniego słowa.

Boże Narodzenie jest świętem Maryi, której nikt nie chciał uwierzyć, że ojcem jej dziecięcia jest Bóg, i jest świętem Józefa, któy nie ptorafi jej zapewnić godnego miejsca na poród.

Boże Narodzenie jest świętem trzech mędrców, którzy porzucili wszystko i sami nie wiedząc dobrze w jakim celu, udali się za gwiazdą.

Boże Narodzenie jest świętem niewiniątek, które giną w Betlejem i jego okolicach, których matki popadają w depresję, a ojcowie grożą niebu.

Boże Narodzenie jest świętem ciemności, pośród której nieoczekiwanie zaczyna jaśnieć światło.

Boże Narodzenie jest świętem lęku, któy śni o pokoju.

Boże Narodzenie jest świętem świata, dla którego rodzi się bezbronne dziecię, aby go trzydzieści lat później swoją śmiercią ocalić.

Błogosławionych świąt!"

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Znaki

Zawsze te same okulary o grubych szkłach w rogowej oprawie, rozczłapane buty, za długie wytarte spodnie, rozciągnięty sweter, albo wyszmelcowana kurtka. Czasem widuję go na ledwie trzymającym się kupy rowerze, takim, że aż dziw bierze, że jeszcze jedzie - nawet zimą przez śnieżne zaspy; czasem w rozciągniętej dzianinowej czapce - zdarza się, że nawet latem. Nie ma tygodnia by nasze drogi nie przecięły się gdzieś w centrum miasta. Kiedy tak maszeruje z nieobecnym spojrzeniem, zawsze szura nogami. Tak jakby cały sens jego życia sprowadzał się do błądzenia bez celu i tego właśnie szurania nogami. Dłuższe siwe włosy, a na twarzy odmalowane - jakby już na dobre - pogodzenie, spokój i jakiś rys gorzkiej mądrości. Każdym takim "spotkaniem" sprowadza mnie na ziemię, gdy zanadto się rozdymam i gdy często się zapominam.

A dziś jeszcze Wigilia z ludźmi, którzy Świąt we właściwym czasie mieć nie będą, do których nikt nie zapuka, których telefon nie zadzwoni, którzy nie odbiorą kartki ani tradycjnej ani elektronicznej, i poczucie prawdziwego szczęścia ze zwykłego bycia razem.

sobota, 12 grudnia 2009

Plac Łukiski

Podświadomie kieruję się w stronę Grodna, do Grodna mam spod domu, z centrum miasta nie więcej niż 80 km. Gdyby tylko nie ta wstrętna granica! Z Grodna do Druskiennik jest ledwie 38 km, a z Druskiennik do Wilna już tylko 119 km. A więc od domu w centrum Białegostoku do centrum Wilna miałbym góra 240 km, 3 - 3,5 godziny jazdy samochodem. Nic dziwnego, że Białostocczyzna wchodziła w skład diecezji wileńskiej, a spora jej część w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego. Teraz jednak za sprawą wciąż nieprzyjaznej granicy najpierw polsko - białoruskiej, a później białorusko - litewskiej, taka podróz trwałaby znacznie dłużej. Stąd też najpierw należy kierować się na północ, zamiast na północny wschód, trasą augustowską, wąską tak, że podmuch pędzących tirów jest wyraźnie odczuwalny, samochodem gwałtownie kołysze to w lewą, to w prawą stronę. Na wschód można odbić dopiero w Augustowie, tu następuje rozstanie z tirami, które jadą dalej do Budziska, a my możemy kierować się do Ogrodnik, w stronę Gib i Sejn. Tym razem jednak zanim pojawi się trasa augustowska, zatoczę lekkie koło i ruszę w stronę Grodna, do Świętej Wody, tu już się zaczyna litewski krajobraz, z każdej strony na horyzoncie puszcza, teren wyraźnie pofałdowany, delikatne wzniesienia porośnięte prastarą, nieodkrytą jeszcze i niespenetrowaną tak jak Białowieska Puszczą Knyszyńską. Wzgórze Krzyży w Świętej Wodzie wzorowane na litewskim Šiauliai (Szawle), z którego roztacza się zapierający dech w piersiach widok na czerniejące plamy sosnowo - świerkowej głuszy; na zachodzie górują kilkusetmetrowe maszty anten nadawczych w Krynicach, a północ jest już zarezerwowana tylko to na granatowiejącą, to czerniejącą knieję. U stóp wzgórza krzyży rozłożyła się murowana kaplica, obecnie katolicka, ale w czasie, gdy niewidomy włościanin miał doznać cudu - tereny te zamieszkiwali białoruskojęzyczni unici, potomkowie Rusinów i Litwinów. Gdzieś w pierwszej połowie XVIII wieku niewidomu pastuszkowi - w miejscu kaplicy - miała się objawić Matka Boska nakazując mu obmyć twarz w pobliskim źródełku, po czym nieszczęśnik miał odzyskać wzrok. Z początku miejsce kultu unitów, po kasacji unii w 1839 r. kaplicę przejmują wyznawcy prawosławia, po odzyskaniu niepodległości - z tej racji, że unitów już tu nie ma, jako że stali się bądź to katolikami, bądź prawosławnymi - kaplica przechodzi na własność parafii w Wasilkowie.

Wzgórze krzyży w swej atmosferze jest na wskroś litewskie. Drewniane kapliczki do złudzenia przypominają te z okolic Druskiennik, Alytusa, Wilna, Kiernave, różnią je od tych litewskich jedynie napisy w języku polskim, imiona, nazwiska, nazwy instytucji, miejscowości, z których przybli pątnicy, choć co do naziwsk to nie jest to sprawa taka oczywista - niektóre mają typowo litewskie bądź białoruskie brzmienie. Ustawiane w większości w latach 90- tych, i po roku 2000. Sama idea utworzenia takiego wzgórza zrodziła się po wizycie Jana Pawła II na Górze Krzyży w Šiauliai w 1993 r.

Mam więc kilka chwil, by przed dalszą podróżą zaczerpnąć z tego miejsca energii.

Niebo jest dziś sine, nieprzyjazne, jedynie z rana nieśmiało i nieudanie próbwało się przedrzeć słońce, jeszcze później gdzieniegdzie szarość nieba rozrywały skrawki błękitu, jakby złudnie obiecując, że za chwilę słońce pojawi się w pełni, ale nic z tego, płonne nadzieje.

Wilno jak zwykle wita mnie delikatnym, łagodnym jazzem sączącym się z głośników samochodu, to Jazz Fm Radijas (www.jazzfm.lt). Szeroka dwupasmówka, wzgórza porośnięte na przemian to iglastym, to liściastym lasem, sznur samochodów, po kilkunastu minutach jazdy z lewej strony wychyną szklane biurowce nieopdal Neris (Wilii). Tę wizytę w Wilnie postanowiłem rozpocząć od odwiedzenia w pierwszej kolejności Placu Łukiskiego. Jeszcze tylko przejazd tunelem pod dzielnicą nowoczesnych apartamentowców i biurowców; po raz pierwszy zjazd do tunelu wywarł na mnie - prowincjuszu niesamowite wrażenie - ni stąd ni zowąd zaczęliśmy się zagłębiać bezpośrednio pod długim kilkupiętrowym blokiem mieszkalnym o niezliczonej ilości okien do oświetlonego lampami tunelu.

Plac Łukiski odkryłem wiosną tego roku, był to początek maja, słoneczny dzień, ledwie rozwinęte zielone listki na niewysokich drzewach rosnących równo w rzędach na obrzeżach placu. Od strony zachodniej obramowanego kamienicami Kolonii Montwiłłowskiej, od północy monumentalnym barokowym kościołem św. Jakuba i Filipa i klasztorem dominikanów, od strony południowej Prospektem Giedymina z budzącym grozę budynkiem, w którym w czasach ZSRR rozlokowało się KGB. Sam plac przypomina mi swoją atmosferą skwery budapesztańskie. Cisza, spokój w samym centrum tętniącej życiem stolicy, posadzone jak od linijki lipy, klomby z kwiatami, wysypane kamykami alejki. To właśnie wtedy trafiliśmy na krzyż i tablicę upamiętniające miejsce egzekucji przywódców powstania styczniowego na Litwie - Zygmunta Sierakowskiego i Konstantego Kalinowskiego.

Plac Łukiski prawdopodobnie nigdy nie zaspyia, nigdy też nie ma tu tłumów, tak jest i tym razem, prawdziwa oaza w centrum miasta. Nawet latem, kiedy przyszliśmy tu o 2 w nocy na ławkach siedzieli młodzi, gustownie ubrani dwudziestokilkuletni ludzie, prowadząc ożywione rozmowy przerywane co raz wybuchami radosnego śmiechu; natomiast od strony wschodniej rozłożyli swoje niewielkie kartonowo - foliowe miasteczko czterej bezdomni mężczyźni. W dzień ich nigdy nie widać, muszą najwyraźniej nad ranem szybko demontować swoje sklecane naprędce noclegownie, a teraz jest zkolei za zimno na spanie pod gołym niebem.

Na ten raz Plac Łukiski to wspaniałe miejsce do rozpoczęcia wileńskich medytacji.

niedziela, 6 grudnia 2009

Stasys Eidrigevicius, Ludwik Zamenhof, czyli słów kilka o prowincjonalnym muzealnictwie

Trzeba przynzać, że w białostockich muzeach nierzadko zdarzają się naprawdę interesujące wystawy. Jeszcze do końca października w Muzeum Podlaskim mieszczącym się w Ratuszu można było obejrzeć wystawę poświęconą wykopaliskom archeologicznym na terenie Elbląga - "Elbląg. Bogactwo Hanzy". Bardzo żałuję, że brak czasu nie pozwolił mi na dotarcie na nią. A keidy już czas się wreszcie znalazł, to zmieniła się wystawa, ale też pojawiły się inne przeszkody uniemożliwiającę kontemplację dóbr kultury. Nie warto porównywać muzeów z Polski B z wzorcami muzeów takimi jak Muzeum Powstania Warszawskiego w Warszawie, czy Terror Haza w Budapeszcie, bo to i nie ta skala, nie te środki, a i tematyka zupełnie inna, choć w swojej formie jakiś kierunek wyznaczać także tym prowincjonalnym powinny. No wyjątkiem może być multimedialne Muzeum Przyrodnicze w Białowieży, czy Muzeum Ikon w Supraslu, nowoczesne, naprawdę interesujące.

Tak więc kiedy wreszcie znalazł się czas, wybrałem się na dwie wystawy - jedna w Centrum im. Ludwika Zamenhofa, druga w Muzeum w Ratuszu prezentująca twórczość litewskiego malarza - Stasysa Eidrigeviciusa. Centrum im. Ludwika Zamenhofa otwarto w lipcu tego roku. Mieści się ono w starej kamienicy, a zanczną część ekspozycji stanowią archiwalne zdjęcia Białegostoku z drugiej połowy XIX i początku XX wieku, przywołujące klimat miasta wielonarodowściowego, wielokulturowego - w drugiej połowie XIX wieku, około roku bodaj 1867 mieszkańcy narodwości żydowskiej stanowili od 60 do 70 % populacji miasta. W tym czasie osiedlali się tu także licznie Niemcy - jako fabrykanci, wysoko wykwalifikowani pracownicy fabryk głównie włókienniczych, Rosjanie - korpus wojskowy, urzędnicy administracji carskiej. Zdjęciom towarzyszą opisy poswięcone maistu z czasów młodości Ludwika i samemu twórcy esperanto, który urodził się w Białymstoku w 1859 r.; z głośników dobiega głos lektora przekazujący te same treści, które zawarto w owych opisach. Dla osób spoza Białegostoku lub tych, które wcześniej nie itneresowały się ani historią miasta, ani Zamenhofem, wystawa może być rzeczywiście interesujaca. Rozczarowywać jedynie może jej skromny rozmiar - to zaledwie 4 pomieszczenia, pomysłowo jednak zaaranżowane - sprzęty domowe z epoki, budująca nastrój gra świateł, to dyskretnie zapalających się, to - może zanadto szybko - gasnących (jeszcze przed ukończeniem czytania). Oprócz tego na dole - pomieszczenia do prowadzenia warsztatów plastycznych, fotograficznych, organziowania konferencji, spotkań, dyskusji. Na piętrze sala przeznaczona na wystawy tymczasowe, my akurat trafiliśmy na wystawę fotografii starych cmentarzy żydowskich oraz świątyń prawosławnych, katolickich i dawnych synagog województwa podlaskiego. Zasmucal natomiast brak zwiedzających - sobota godziny 15.00 - 16.00, a w Centrum pustka kompletna. Wskazywaloby to chyba jednak na to, że Muzeum liczyć może przede wszystkim na przybyszów z pozostałych części Polski i zagranicy. Z drugiej strony to jednak wstyd, by w 300 - tysięcznym mieście w sobotę muzeum świeciło pustkami, a do tego dochodzi przecież jeszcze cały region z niemałymi przecież miastami, takimi jak Łomża czy Suwałki. Do Centrum można przecież wpaść przyjeżdżając nawet na zakupy do galerii handlowych - na parkingach wszak widnieje przekrój rejestracii samochodowych z całego regionu.

W ubiegłą natomiast sobotę udało mi się wreszcie dotrzeć na wystawę do Muzeum w Ratuszu, bogactwo Hanzy niestety mi umknęło, ale ucieszyłem się z prezentacji twórczości litewskeigo malarza - Stasysa Eidrigeviciusa, której wcześniej kompletnie nie znałem. I tu niestety rozczarowanie. Muzeum jest otwarte co prawda do godziny 17.00, a my przybywszy 10 minut przed godziną 16 upewnialiśmy się czy zostaniemy wpuszczeni i czy na pewno zdążymy obejrzeć całą wystawę; pani bileterka zapewniała nas, że jak najbardziej. A że nie potrafimy zwiedzać w biegu i powierzchownie, to chodziliśmy z kartką zawierającą opis poszczególnych dzieł malarza koncentrując się na każdej pracy. Do drugiej sali kilkanaście minut po godzinie 16.00 ni stąd ni zowąd wszedł jeden z kustoszy, młody chłopak - i tu nastąpiła scenka jako żywo przypominająca sceny z filmów Barei - spiorunował nas spojrzeniem, westchnął głośno znacząco i poszedł do pierwszego pomieszczenia, by zgasić światło. Jeszcze zanim przeszliśmy krótkim korytarzem do kolejnej, dopadła nas młoda kustoszka, która grzecznie zasugerowała nam byśmy się nieco pośpieszyli, bo mamy przed sobą jeszcze kilka sal na parterze i kilka w podziemiach, słowem oglądania sporo, a czasu coraz mniej. Zanim zdążymy dotrzeć do kolejnej sali w przelocie złapie nas jeszcze jedna kustoszka - nieco starsza, widać, że zaprawiona w bojach ze zwiedzajacymi, by również zasugerować nam narzucenie sobie szybszego tempa zwiedzania, bo czas płynie nieubłaganie. Nie ma rady, przyśpieszamy. Jest godzina 16.30 docieramy do czwartego pomieszczenia, jeszcze przed kilkoma minutami był tu włączony projektor, laptop, a na ekranie wyświetlany jakiś krótki film, którego odgłosy dobiegaly do nas nieco wczesniej, ale nam już niestety nie było dane go objerzeć, bo projektor zdążył już nawet wystygnąć. Znowu przyśpieszamy kroku, sporą część prac pomijamy całkowicie, schodzimy na dół, 16.35, obie kustoszki schodzą za nami wesoło gaworząc, jedna - ta nieco starsza uradowana, że wreszcie może pójść do domu, zakłada ciepły plaszcz. Smiechy, żartobliwe rozmowy dobiegają z pomeiszczenia obok, a my po sali, w której obejrzeliśmy szybciutko plakaty Stasysa Eidrigeviciusa przechodzimy do pomieszczenia, w którym stoi telewizor, oczywiscie zapobiegliwie już wcześniej wyłączony.

Z Muzeum wychodzimy jeszcze przed 17.00.

Rozumiem bardzo dobrze to, że w sobotę nie każdemu chce się pracować, że chce się z pracy wyjść punktualnie, ale swoją drogą dlaczego wprowadzono nas w błąd przy kasie. Dlaczego wpuszcza się zwiedzających, pobiera się od nich opłatę za bilet, a następnie uniemozliwia pełne objerzenie wystawy. Rozumiem, że Muzeum jest otwarte do godziny 17.00 dla zwiedzających, a nie dla pracowników muzeum. Nic by się przecież nie stało, gdyby ów nieszczęsny projektor i telewizor zostały wyłączone równo o 17.00, albo już nawet pchlim targiem - niech tam i tak będzie - 10 minut przed 17. Muzeum w takiej postaci przypomina mi bardziej urząd, skostniałą instytucję, dającą ciepłe posadki, a nie instytucję służącą promowaniu kultury. Nikogo nie namawiam do pozostawania po godzinach w pracy, ale czasem wyjście 15 minut pózniej jest nieuniknione. Poza tym przecież skoro zatrudnionych jest kilku kustoszy - część może przychodzić do pracy wcześniej, a część pózniej, tak by wystawę zamknąć o godzinie 17.00 i z pracy wyjść odpowiednio później.

środa, 11 listopada 2009

Warszawa i moje mity

Wyjazd do Warszawy wywołuje we mnie zawsze nerwowe skurcze żołądka. Najpierw ten okropny Dworzec Wschodni, widok z okien pociągu na paskudne blokowiska, później smród Dworca Centralnego. A następnie już tylko chaos okolic Pałacu Kultury i Nauki. Sytuację ratuję odkryty niedawno kościół Wszystkich Świętych, którego wieże dumnie wznoszą się ponad socrealsitycznym blokiem i wydzierają sobie istotny skrawek w napowietrznej przestrzeni miasta. Swoje pierwsze kroki kieruję właśnie tam, na Plac Grzybowski, do monumantalnego kościoła, który w czasie wojny znalazł się na terenie getta, i w którym - w powszechnej opinii przed wojną zagorzały antysemita - ksiądz Marceli Godlewski udzielał ofiarnie pomocy Żydom, przede wszystkim Żydom - chrześcijanom, ale przecież nie tylko chrześcijanom.

Przed kościołem podchodzi do nas grupa anglojęzycznych dwudziestokilkuletnich chłopaków, ciemne włosy, śniada karnacja, mogą być równie dobrze Izraelczykami, ale też Francuzami, Włochami, Hiszpanami. Uprzejmi, skupieni, poważni, pytają o Synagogę Nożyków. Nie mamy pojęcia gdzie ona jest, więc razem udajemy się na jej poszukiwania. Z pomocą przychodzi nam ksiądz, który wskazuje na nieodległą zółtą budowlę widoczną ze schodów kościoła. Jak to zwykle w Warszawie bywa - synagoga stoi wcisnięta między paskudne peerlowskie budowle, wewnątrz palą się światła, ale wszystkie drzwi są pozamykane. Na tablicy czytam, że jest ona wzniesiona w stylu neoromańskim, mam jednak poważne wątpliwosci czy to właściwe określenie. Tu na Podlasiu nie mam problemu z określeniem stylu synagog, które przetrwały wojenną pożogę - w Orli czy Tykocinie to czysty, piękny barok.

Czas nagli, ale na wieczór planujemy wizytę w Muzeum Powstania Warszawskiego. Zwiedzanie w pośpiechu to coś czego nie lubię najbardziej. Po drodze kusi jeszcze Muzeum Woli, ale jest już po 16, jeśli chcemy odwiedzić Muzeum Powstania musimy zrezygnować z niewielkiego Muzeum Woli, czytamy tylko tablicę pamiątkową na budnyku, z której zapamiętuję przede wszystkim to, że wokół pałacyku w czasie Powstania znajdował się cmentarz. Warszawa wydaję mi się być jednym wielkim cmentarzem. Nie potrafię na nią spojrzeć inaczej niż przez pryzmat śmierci. Zawsze mam wrażenie, że idąc chodnikami, przechodząc przez ulicę depczę po grobach, że depczę groby osób, których nie ekshumowano, których zwłok nigdy nie odnaleziono. Nie wyobrażam sobie bym mógł mieszkać w takim miejscu, tak samo, jak nie wyobrażam sobie, bym mógł meiszkać w Białymstoku na terenie dawnego getta.

W samym Muzeum Powstania przy szatni mijamy grupę ciemnoskórych dziewcząt, czasu mamy niewiele, dochodzi już 17, a Muzeum zamykane jest o 18. Już wiem, że to będzie bardziej bieg niż czas na skupienie, pomyślenie. B. twierdzi, że jak dla niej to za dużo bodźców na raz, nie wie na czym ma się skoncentrować, by nie uronić czegoś ważnego. Z góry już zakładamy, że przyjedziemy tu wkrótce na dużo dłużej. Tymczasem musimy wybierać. Wzruszające kartki zapisane przez poszkujących się członków rodzin; akty ekshumacji z 1945, 1947 roku - opisy ubrań, wyglądu zwłok - brak czaszki, spódnica w kratę, siwe włosy, braki w uzębieniu, odnalezione dokumenty tożsamości, osoby 20 - letnie, 30 - letnie, 50 - letnie. W sali niedaleko rodzinne zdjęcie generalnego gubernatora Hansa Franka - schludnie ubrane dzieci i tak kontrastująca z grozą i okrucieństwem wymowy Muzeum łagodna, spokojna, melancholijna twarz żony gubernatora, prowokująca wręcz pytaniami, gdzie się podziały jej ludzkie odruchy, o czym rozmawiała z mężem, co się stało z jej ludzkim współodczuwaniem. Zdjęcie szczęśliwej rodziny, znającej okrucieństwa, świadomej europejskiego dziedzictwa, wręcz wcielającej w codziennym życiu chrześcijańskie ideały. Słowem zgroza. To właśnie dopiero teraz odczułem czym jest owa banalność zła. Zła ludzi "porządnych", wykształconych, kulturalnych. To zdjęcie i gdzieś w tle ogłuszające odgłosy maszerujących żołnierzy niemieckich najbardziej zapadają mi w pamięć.

A już na sam wieczór w dużo większym gronie nieunikniona dyskusja o sensie Powstania, zupełnie przewidywalna - jedni twierdzą, że nie da się i nie można uzasadnić celowości powstania, że nie można nadać sensu czemuś, co z góry było tego sensu pozbawione. Upieram się jednak, że twierdzenie, iż śmierć około 200 tysięcy osób, w większości osób cywilnych była pozbawiona sensu jest twierdzeniem ryzykownym. Nie dochodzimy do porozumienia.

Mit Powstania Warszawskiego był zawsze w domu żywy, książki o Powstaniu w bibliotece rodziców, opowieści mamy o częstych wizytach na cmentarzu powstańczym na Woli w czasie jej studiów w Warszawie. Osobiście jako swój mit wybrałem mit Wielkiego Księstwa Litewskiego, ale tym drugim scalajacym jest jednak mit Powstania. To państwo, które rzeokomo od 20 lat jest niepoedległe, nie bylo mi w stanie zaproponwać żadnej wizji, żadnej idei jednoczącej. Mit solidarnosci został zbrukany, zmieszany z błotem, skompromitowany doszczętnie. Mit Wielkiego Księstwa Litewskiego może mieć jedynie jakieś znaczenie tu na wschodzie. Mit Powstania ma szansę stać się mitem scalającym, właściwie już nim się stał. Mit, z którego jednakże wciąż jeszcze należy wyciągnąć jakieś konstruktywne wnioski na trudne, chaotyczne dziś, ale to już temat na zupełnie inny wpis.

poniedziałek, 26 października 2009

Z dala od centrum

Łatwiej zmienić ustrój niż ludzką mentalność. Nie umiemy ze sobą współdziałać. Nie ufamy sobie. Mamy najniższy w Europie kapitał zaufania społecznego. Musimy państwo odebrać partiom. Kilka myśli z kilku przeczytanych w ostatnich tygodniach artykułów. Artykułów pisanych z pozycji centrum, centrum, które zapewnia przecież jeszcze jakieś nisze i względną różnorodność. A cóż począć, jeśli żyć komuś przyszło z dala od centrum? Wszystkie absurdy, wszystkie nonsensy, śmieszności wydają się tu być podniesione do co najmniej drugiej potęgi. Ale w gruncie rzeczy reguły gry są chyba tu i tam podobne, różnią je co najwyżej proporcje.

Z dala od centrum jedną z najprzydatniejszych umiejętności jest bez wątpienia umiejętność tak zwanego ustawienia się. Nie zdolności, nie wiedza, nie kwalifikacje, ale właśnie umiejętność robienia dobrego wrażenia lub podkładania się, uśmiechania się i kłaniania komu trzeba, wypowiadania sądów, które w danych okolicznościach są oczekiwane. Grunt to mówić okrągłymi, gładkimi zdaniami, kręcić, kłamać, aby tylko tak "wiarygodnie", by być przekonującym. Ważnym jest też to, by znać "właściwe osoby", zawsze dobrze jest się pod kogoś podpiąć, najlepiej pod wpływowego posła, jakiegoś miejscowego wszechwładnego barona - przy czym barwy polityczne nie mają tutaj żadnego znaczenia. Umiejętność podkładania się jest cnotą cenioną przez całe lokalne spektrum polityczne. Słowem trzeba być czyimś człowiekiem.

Nie jest dobrze widziane własne zdanie, a już Broń Boże niezależność myślenia. Przede wszystkim sztuka mimikry, grunt to mówić i myśleć tak, jak tego oczekują patroni.

Administracja lokalna to domena tylko i wyłącznie trzęsących regionem posłów i powiązanych z nimi biznesmenów. By trafić na przykład na listę partyjną w samorządowych wyborach wystarczy w zasadzie być kolegą bądź koleżanką z klasy posła jednego czy drugiego, reszta jest mało istotna, bo przecież lokalna demokracja, to nie merytokracja!

Ale sfera polityki, lokalnej administracji nie wyczerpuje całej złożoności obszarów oddalonych od centrum. Sfera społeczna obejmująca życie zawodowe, artystyczne, naukowe także nie jest wolna od wszechpotężnych i wszechstronnych książąt. A sprawa na dodatek komplikuje się jeszcze bardziej, jeśli te obszary oddalone od centrum są różnorodne narodowościowo czy wyznaniowo. I tu także tak zwane kwestie merytoryczne schodzą na dalszy plan, tu się jeszcze dodatkowo podłącza klucz etniczny bądź religijny.

A już czego by się nie dotknąć, czego by nie ruszyć, wszędzie obowiązuje podręczny i przydatny w każdej chwili konformizm. Ten jest zawsze ceniony bez względu na miejsce i okoliczności.

Niedawno pewna osoba, której większa część życia przypadła na czasy PRL-u zapytała mnie czym się właściwie nasza współczesność różni od tego, co ona przeżyła przed rokiem 1989? Klimatu tamtych nikczemnych czasów mam znakomitą okazję doświadczyć właśnie teraz. W pracy - nawet jeśli jest to instytucja powołana do niesienia pomocy innym - nikt nie jest zainteresowany wspódziałaniem, kooperacją, za to budowaniem własnej pozycji jak najbardziej, najlepiej kosztem innych, wedle starej dobrej zasady "kto kogo". Tu także nie jest mile widziana niezależność myślenia, a już nie daj Boże dobre przygotowanie merytoryczne. Co to, to nie, to już jest zagrożenie, nie wypada burzyć przecież ciepełka, w którym można budować znakomitą fasadę, pięknie wyglądającą z zewnątrz, a ukrywającą raczej szpetną kamienicę z nadkruszonej, przybrudzonej czerwonej cegły.

A co najgorsza - nie widać żadnej nadziei na zmianę.

niedziela, 18 października 2009

Bojary

Do tego miasta najbardziej pasuje jesień. To już defintywny koniec lata, złote, żółte, czerwone, brązowe liście na drzewach owcowych w ogrodach pamiętających dwudziestolecie międzwojenne z trudem ocalałych z deweloperskiej inwazji. Ulica Próżna zachowała tylko widok na kamienicę czynszową z bladej cegły z półokrągle wykończonymi oknami, ale to formalnie już ulica Sobieskiego, zamyka jednak widok z ulciy Próżnej i daje jakieś wyobrażenie o tym, jak ta ostatnia mogła niegdyś wyglądać. Teraz zabudowano ją pseudokamienicami, które w żaden sposób dawnej atmosfery odtworzyć nie mogą, nawet nie dają jej namiastki, druga strona to relikt minionej epoki, bloki z wielkiej płyty, między którymi jeszcze do niedawna dumnie stały drewniane domki, parterowe i piętrowe, z dużymi ogrodami, nie uchowały się, prawdopodobnie nikt nie był nimi zainteresowany. Z Próżnej odbijam w Sobieskiego, na wprost kolejna cudem ocalała murowana kamienica naprzeciw wylotu Złotej, a w tej może 50 - metrowa najprawdziwsza enklawa - trzy ogromne drewniane domy, w tym jeden piętrowy, w którym po przybyciu do Białegostoku mieszkał ksiądz Michał Sopoćko. Stąd chodził na wykłady do seminarium, tymi wąskimi uliczkami spacerował i rozważał sens miłosierdzia. Swoją drogą czy mógł cokolwiek słyszeć o rodzinie Goldbergów, która tuż przed nim mieszkała w kamienicy naprzeciw? Teraz to szary, ponury, tajemniczy dom; bruk rozdzielajacy oba domy niezdarnie zalano asfaltem, tak, że prawie cała lewa strona wymknęła się paskudnej masie bitumicznej.

Jakub Goldberg był mocno zbudowanym wysokim - bo prawie dwumetrowym - mężczyzną, aktywnym działaczem ruchu syjonistycznego szanowanym w lokalnym środowisku i znanym niemal w całej Europie, członkiem rady miejskiej. Bank, który odziedziczył po babci zbankrutował w czasie kryzysu po 1929 r., Jakub był jednak zaradnym człowiekiem i tuż przed wojną został przedstawicielem włoskiej firmy ubezpieczniowej.

Żona Jakuba - Bella dla odmiany była niska i drobna, zupełne przeciwieństwo męża, nie tylko fizyczne. Aktywnie udzialała się w Bundzie. Żona jednego z najbardziej prominentnych działaczy syjonistycznych pracowała jako nauczycielka języka polskiego w żydowskiej szkole z yiddish jako językiem wykładowym.

Zabrakło pewnie kilku lat, by Goldbergowie mogli się poznać z Sopoćką, co mieliby sobie do powiedzenia? Dzieliłaby ich tylko ulica, czy zapraszaliby się na obiady, kolacje? Wspólne dyskusje? O czym? Rozmawialiby o Bogu, o wierze? Goldbergowie choć sami pochodzili z chasydzkich rodzin, pomimo wszelkcih dzielących ich różnic byli wszak ateistami. Jakże to ciekawe musiałyby być dyskusje! Promotor miłosierdzia Bożego i przekonani ateiści. Ludzie wielu zainteresowań, otwarci, ciekawi świata. Przedzieliło ich kilka lat, które otworzyły pole najbardziej absurdalnemu okrucieństwu w historii ludzkości. Nie dowiemy się już nigdy, jak wyglądałyby spotkania katolickiego księdza z wyemancypowaną rodziną żydowską.

Miasto w jesiennej niedzielnej mgle, około godziny 12, nijak nie przypomina miasta z dnia powszedniego, cisza, spokój, z klatek bloków z wielkiej płyty wychodzą do kościoła przedstawiciele uboższej klasy średniej przemieszani z ludźmi wyglądającymi tak, jakby żyli na skraju ubóstwa. Z kamienicy u wylotu Złotej rzadko kiedy wychodzi ktokolwiek, z otwartych okien i balkonów sączy się brutalny gangsterski amerykański hip hop albo toporne dyskotekowe przeboje sprzed kilku lat. Tuż za kamienicą zestaw kilku bloków bez balkonów, bloki robotnicze, jeszcze nie tak dawno należące pewnie do "Uchwytów". Poza smutkiem, zgarbionymi ludźmi, o wyszarzałych, zmęczonych twarzach, przeważnie w wieku emerytalnym, niewiele tu można dostrzec. Czasem wiosną bądź latem przemkną młodzi nastoletni ludzie w kapturach, albo kilkuletnie dzieciaki w pisakownicach otoczonych owocowymi drzewami, które zdążyły już wyrosnąć na tyle, by zacienić place zabaw z prawdziwego jednak zdarzenia. Tych placów zabaw i przestrzeni między socrealistycznymi robotniczymi blokami mogą pozazdrościć mieszkańcy pobliskich - tak zwanych - apartamentowców, ekskluzywnych kamienic, o których zapomnieli włodarze miasta, bo choć wmówiono ich mieszkańcom, że wprowadzają się do jednej z najbardziej prestiżowych dzielnic miasta, to nikt wydając wszelakie pozwolenia na budowę, decydując o planach zagospodarowania przestrzennego nie pomyślał o tym, że dzieci z tych nowych mrowiskowców będą także chciały się bawić w piaskownicach, zjeżdżać na ślizgawkach, kręcić na karuzelach. Tu każdą wolną przestrzeń, każdy skrawek, trzeba wyrywać na miejsca parkingowe, któych mimo podziemnych parkingów i tak brakuje.

Dalej ulicą Kraszewskiego, do ulicy Towarowej, tuż za nią kładka nad torami, jeszcze drewniana, drżąca cała pod wpływem kroków nawet jednej osboy. Dworzec Fabryczny, z którego Niemcy wywozili żydowskich mieszkanćów miasta do Treblinki. Czy stąd w ostatnią podróz wyruszyli Jakub i Bella Goldbergowie? Za dworcem rozciąga się już Wygoda, tuż obok Kościół Najświętszego Serca Jezusa, także znajdujący się na szlaku księdza Michała Sopoćki. Trwa msza, więc nie podchodzę do tablicy z krótkim opisem, mogę tu wrócić przecież w każdej chwili. Powrót także ulicą Kraszewskiego. Po prawej zielony budynek, przebudowana quasi - willa, zaadaptowana na kościół zielonoświątkowców, akurat kończy się nabożeństwo, na sposób zimowy opatulone wychodzą sympatycznie wyglądające dwudziestokilkuletnie dziewczyny. Nieprzyzwyczajone do tutejszych chłodów, ale nic dziwnego - wszak rozmawiają ze sobą po angielsku. To taka ciekawa enklawa na Bojarach, a może i w całym mieście. Kilka lat temu przyjechał tu autokar pełen śniadych Brazylijczyków, Murzynków, Mulatów, oliwkowych potomków Portugalczyków i innych nacji. Codziennie zmierzali ulicą Kraszewskiego w stronę centrum, sympatycznie głośni i roześmiani, w żółto - zielonych koszulkach. Tak sympatycznie jak dzisiejsze anglojęzyczne dziewczęta, uśmiechnięte i jakoś tak kulturalnie i spokojnie ze sobą rozmawiające.

Ulicę Kraszewskiego zamyka neogotyk białostockiej katedry. W miejscu gdzie dziś u jej wylotu do Starobojarskiej stoją ceglane ekskluzywne kamienice stylizowane nieudolnie, groteskowo na XIX - wieczne czynszówki, cisnęły się jeszcze pod koniec lat 90 - tych te prawdziwe czynszówki, zupełnie bezsensownie wyburzone, nie groziły zawaleniem, ale nie opłacało się ich remontować, bo mieściły dużo mniej mieszkań niż nowe bloki, na miejscu jednej czynszówki deweloper wznosił dwie. Zysk oczywisty. Zniknął też bruk, zastąpiony oczywiście polbrukiem, w czasie którychś z wagarów idąc tą ulicą i słysząć jakiś hałas miałem wrażenie, że ulicą pędzi dorożka, teraz to byłoby już zuepłnie niemożliwe. Tylko u wylotu Kraszewskiego do Starobojarskiej uchowała się wciśnięta pomiędzy blokami kamienica z dwudziestolecia, z nadbudówką z jasnej cegły, wcale nie wygląda na onieśmieloną towarzystwem nowych pseudokamienic, apartamentowców, czy jak je zwać. To w niej mieszka pewien dziadek z wąsami, codziennie wyprowadzający na spacer psa Kubusia. Jeszcze nigdy nie słyszałem, by ktoś tak czule, ale nie ckliwie, nie wymiotnie słodko rozmawiał ze zwierzęciem, a nawet z drugim człowiekiem.

Wieże katedry zamykające widok z ulicy Kraszewskiego toną we mgle. To nic, że nia ma słońca, to nic, że nie jest to złota polska jesień, z liściami skrzącymi się w słonecznych promieniach. To miasto i tak jest dziś inne niż na co dzień. Dziś wszystko wydaje się mieć swój sens. Nawet to, że Goldbergowie nie spotkali się z Sopoćką, bo to przecież jeszcze nie było to miejsce, w którym mieli się spotkać. Wszystko ma swój sens i czas, musi mieć.

*** Informację o rodzinie Goldbergów zaczerpnąłem z książki "Ester and Ruzya. How my grandmothers survived Hitler's war and Stalin's peace" napisanej przez Mashę Gessen

piątek, 16 października 2009

Cud

Kiedyś wracając z Wilna samochodem, wieczorem, kiedy zaczynało już zmierzchać, a wziąwszy pod uwagę, że jechałem przez puszczę, w której zmrok zapada dużo szybciej, złapałem - jako że zbliżałem się do miasta - czy to Dwójkę czy Radio Euro - i trafiłem na dyskusję dwóch filozofów na temat kościoła katolickiego. Jeden z nich - nazwiska niestety nie znam - wypowiedział takie oto słowa: "Kościół bez wątpienia jest dumny z Chrystusa, natomiast wątpliwe by Chrystus był dumny z kościoła." Z jednej strony kościół Jana Pawła II, kościół franciszkanów, Tischnera, dominaknów, Bonieckiego, a z drugiej ten realny, najbliższy, codzienny. I cóż z tego, że kościół jest jeden, że nie ma podziałów na kościół Jana Pawła II i kościół codzienny. Braki w wierze zawsze można tłumaczyć i usprawiedliwiać niedoskonałością samego kościoła i czynić je najważniejszą przyczyną oddalenia się od Boga. W "moim kościele", który spotykałem na co dzień nigdy nie odnalazłem pokory i z trudem odnajdywałem miłość, i tym sobie tłumaczyłem mój codzienny brak Boga. Ale do tego niedoskonałego kościoła, kościoła spraw małych i nierzadko zwyczajnie po ludzku nikczemnych i podłych, można nauczyć się dystansu. Bóg objawia się mimo lub wbrew niemu.

Nie wiem czy to, co wydarzyło się w Sokółce jest cudem eucharystycznym, materiał dowodowy - jeśli mozna tak go nazwać - trafił do Watykanu. Kościół w podobnych sprawach jest wyjątkowo ostrożny. I całe szczęście. Kościół pod przewodnictwem kardynała Ratzingera nie pozwoli sobie na nazwanie cudem czegoś, co nim być nie może. Mam głębokie przekonanie, że to ostateczne rozstrzygnięcie stanie się pewne i prawdziwe.

Pewien dominikanin stwierdził, że cuda eucharystyczne zdarzają się, kiedy ludzie zaczynają wątpić. Czasem odnoszę wrażenie, że Bóg mi nie pozwala o sobie zapomnieć. Ostatnimi czasy często ciągnęło mnie w okolice Sokółki, które jeszcze nie tak dawno nie należały do moich ulubionych miejsc. Czy gdyby się miało okazać, że cud domniemany jest cudem rzeczywistym, to byłby to znak od Boga czy tylko zbieg przypadków?

środa, 7 października 2009

Czy warto być Polakiem?

Wreszcie udaje mi się znaleźć wolną chwilę, by nadrobić zaległości w czytaniu. Sięgam po numer "Pressji" wydawanych przez Klub Jagielloński, a w nim artkuł uroczej uśmiechającej się ze zdjęcia Polki z wyboru - Wandy Wyporskiej - doktorantki w Hertford College w Oksfordzie (wówczas doktorantki, bo teka trzecia "Pressji" była wydana na przełomie 2002/2003). Z czarno - białej fotografii uśmiecha się szczerze ciemnoskóra i czarnowłosa wnuczka polskiego lotnika, który po drugiej wojnie pozostał na Wyspach. A tata z Barbadosu pozostawił ją i mamę, gdy miała 2 lata. Autorka artykułu "Rostbef, pierogi i latająca ryba" opisuje swoją drogę do polskości, dojrzewanie do świadomego bycia Polką, Polką zakorzenioną w kulturze, w literaturze, w języku, ale wspomina też o polskości istniejącej we krwi. Polskości trudnej, wbrew nawet wrogim gestom i słowom: "Mimo, że wspomniałam tutaj tylko o dodatnich stronach polskości, o tym co mnie do Polski przyciąga, oczywiście doświadczyłam tu również chwil bardzo przykrych. Przykładowo zdarzyło mi się raz, że postraszono mnie nożem, a dwukrotnie spotkała mnie słowna obraza, co jednak w ogólnym bilansie pozwala sądzić, iż w sumie miałam szczęście."

Momentalnie przypominam sobie jedną z wypowiedzi Grzegorza Wasowskiego z wywiadu opublikowanego kilka miesięcy temu w "Rzeczpospolitej", w której z goryczą stwierdza, że nie odczuwa żadnej więzi z obecnym narodem, a jedynie z tym sprzed wojny, z XIX wieku, z narodem historycznym bardziej niż tym współcześnie realnym.

A do tego jeszcze to przykre wydarzenie sprzed kilku dni, kiedy to znajoma zwróciłą się do mnie z prośbą bym oprowadził po miejscach związanych z kulturą żydowską w Białymstoku grupę młodzieży z Izraea i z jednego z białostockih liceów. Żaden ze mnie przewodnik, ale historię miasta, z którym wiąże mnie jedynie fakt urodzenia i stałego zamieszkania, znam. W ubiegłym roku udało nam się wejść na podwórko i klatkę schodową pewnej starej kamienicy przy dawnej synagodze - obecnie Galerii Ślendzińskich. Zależało mi na tym, by młodzież z Izraela mogła poczuć klimat Białegostoku, gdy ten w 70 % był miastem żydowskim. Tym razem nie udało się, dwóch stojących przy bramie wygolonych na łyso dwudziestokilkuletnich osiłków zastąpiło nam drogę twierdząc, że to teren prywatny; słowem dali nam do zrozumienia, że mamy się stąd wsynosić. Gdy odchodziliśmy, nerwowo się uśmiechali, pełni tryumfu, napięcia, jakby gotowi do bójki. W ubiegłym roku musiałem głupio się tłumaczyć z gwiazdy Dawida na szubienicy nabazgranej na ścianie jednego z bloków obok miejsca, w którym jeszcze po wojnie stał drewniany dom - miejsce urodzenia Ludwika Zamenhofa.

Czy takie incydenty to właśnie Polska? Co mają wspólnego z polskością? Czy to margines? Wierzę, że jednak tak.

Ale czym jest w takim wypadku polskość właściwa? Z czego mogę być dziś dumny, co stanowi o mojej polskości? Czy rzeczywiście możemy się tylko odwoływać do odległej historii? Do XIX - wiecznej literatury? Do dwudziestolecia? Do Schulza, Tuwima? Miłosza? Szubera? Rylskiego? Libery? Stasiuka?

Czy polskość można odnależć jedynie w kulturze wysokiej? A co z kulturą codzienną? Gdzie się podziała kultura polityczna, prawna? Skąd to zniechęcenie ludzi młodych, apatia mojego pokolenia trzydziestolatków, rozczarowanych polityką, polskimi elitami, cała strukturą życia społecznego?

Moja przyjaciółka Białorusinka, napisała mi kiedyś, że na Białorusi nie ma wielu rzeczy, które my mamy tu w Polsce. Zazdroszczę jej tej tęsknoty do tego, co mamy tu, bo sam już nie potrafię się tym cieszyć. Nie wiem nawet czym miałbym się radować? Wolność podróżowania? To przecież minimum. Swoboda posiadania i głoszenia poglądów politycznych? Tak, jak najbardziej, jeśli można się opowiedzieć po stronie którejś z mainstreamowych grup. Teraz w Polsce jest się albo "prymitywnym pisiorem" albo "gładkim platformersem". Jedni są pryncypialni, trochę bardziej toporni, mało sympatyczni, a drudzy okągle i gładko podbijają świat, wydają się bardziej sympatyczni, ale w gruncie rzeczy to tylko pozory, jedni warci drugich. Co mi za różnica czy państwo sprywatyzują przekonani o swojej słuszności pisowcy czy fajni platformersi? I jedni i drudzy polityką zajmują się dla korzyści - to stwierdzenie tak oczywiste i analne, że nawet piszę je z zażenowaniem. Teraz akurat padło na Zbycha, Mira i Grzecha, ale takich rozmów, takich afer można byłoby pewnie wykryć więcej. Koleżanka, która pracuje w urzędzie maista, już się niepokoi, bo chodzą słuchy, że Platofrma może nie wygrać wyborów samorządowych. Cóż to jednak ma za znaczenie - całe zastępy przebierają nogami do intratnych posad i stanowisk.

Gdzie nie zacząć kopać, wszędzie trafi się na brud. W każdej szafie czai się kościotrup.

Iście XIX - wieczny kapitalizm, szczęśliwie udało mi się porzucić korporację, która piar opanowała do perfekcji, a czas kryzysu wykorzystała do zwolnienia z pracy około 1000 osób w skali kraju. Zwalniano także takie osoby, jak Pani Ania, która przepracowała w firmie około 40 lat, na kilka miesięcy przed wejściem w okres ochronny, kiedy to pracownika nie można zwolnić przed emeryturą. Wzorowy pracownik, całe życie zawodowe bez upomnienia, nagany, dokładna, sumienna, uczicwa, koleżeńska, nie pasowała do obecnej rzeczywistości - drapieżnej, nastawionej na dobre wrażenie, fasadowość, umiejętność manipulacji, niedoinformowywania, niedopowiadania.

Rywalizacja bez żadnych granic, intryga, skarga, pomówienie, niechęć do dzielenia się wiedzą i umiejętnościami, każdy instrument jest dobry, by budować swoją pozycję w firmie, urzędzie, czy jakiejkolwiek instytucji.

Zjawisko podczepiania się pod kogoś bądź pod jakąś grupę, by przeć do przodu. Konformizm, taki jaki musiał istnieć w czasach realnego socjalizmu, ktory znam w zasadzie z filmów i opowieści ludzi, którzy te ponure czasy pamiętają.

Ślizganie się po powierzchni rzeczy, niestosowność refleksji, zatrzymania się na chwilę, aby tylko pozwolić unieść się fali.

Naprawdę nie wiem czym dziś miałaby być polskość i gdzie jej szukać?

poniedziałek, 21 września 2009

Ostatnie dni lata

Niedzielne chwytanie ostatnich tego lata tak jasnych, ciepłych i radosnych promieni słonća. Na wzgórzu przy grodzisku w Milewszczyźnie, przeciętym żwirową drogą, z jednej strony ruiny folwarku ze stodołą z olbrzymich kamieni zebranych z okolicznych pól, pewnie jeszcze w XIX wieku, z żarnami wkomponowanymi w kamienny mur. Z dzikim już sadem, głogami, wijącym się chmielem, które zwinnie ukryły grodzisko. Sceneria tworząca atmosferę jakby wyjętą z plenerowego teatru telewizji, tajemniczego spektaklu, którego tytułu przypomnieć sobie nie mogę już od kilku miesięcy. Kulturalne nastolatki przejeżdżające piaszczystą drogą na rowerach - cztery dziewczyny z rozwianymi długimi włosami i dwóch dzielnych chłopców w roli ich opiekunów, śmiejący się radośnie i komunikujący się ze sobą bez wulgaryzmów jako kropek i przecinków, pozdrawiający nas wesołym "dzień dobry".

Kładę się na zielonej, soczystej jeszcze trawie na samym szczycie wzgórza, słońce łagodnie gładzi moją twarz, za chwilę zasnę i dopiero po godzinie obudzi mnie odgłos rozmowy siedzących obok towarzyszy podróży, którzy nadziwić się nie mogą, że można tak długo spać. A to przecież ledwie godzina.

Schodzimy w dół nad rzekę, nad którą około XII wieku, a kto wie może i wcześniej rozlokowało się grodzisko. Gdybym miał wyobraźnię dziecka, w czasie snu pewnie usłyszałbym dźwięk - może bijących dzwonów zapadłej pod ziemię świątyni, szczęk oręża, odgłosy z rzemieślniczych warsztatów, może płatnerza, może rozmowy dobiegające z chaty zamożnego wieśniaka albo dworu kasztelana. W jakim języku by je toczyli? Słowian? Bałtów? Co się z nimi stało? Najpierw opuścili grodzisko w Aulakowszczyźnie, bo ktoś ich tam napadł, a drewnianą osadę spalił. Czy taki sam los spotkał ich także tu?

Nad rzeką z łatowością odnajduję bujnie zielony cypel, ale tu sen już nie wraca, cicho szemrze Kumiałka, przede mną wzgórze, liściasty zagajnik, z prawej strony grodzisko, nieco na lewo za rzeką w gęstwinie krzewów i drzew przebija stary poczerniały dom z czerwoną dachówką i białymi oknami. Prawdziwy spokój, kiedy wszystko ma znaczenie i można odczuć czym jest harmonia w duszy i czym harmonia całego świata.

Skąd mogłem wiedzieć, że usłyszę dziś w telefonie spokojny, pokorny głos dobrej mamy chłopaka na wózku, który prawie nigdy nie wychodzi z domu, choć jest ciekawy świata. Mama jest pełna niepewności, nie ma w niej rezygnacji, a tylko dobro, spokój, łagodność i pokora, których chciałbym się od Niej nauczyć.

- Mój syn jest nieśmiały, stroni od ludzi...

Świat się roi od dobrych ludzi, na pewno się roi, nie są tak krzykliwi, więc ich nie widzimy.

niedziela, 13 września 2009

Ms. No One

Istnienie prawdziwego radia może dawać prawdziwe chwile szczęścia. Prawdziwego radia, to jest radia, które odróżna się od innych stacji radiowych, które nie gra w kółko, do zdarcia tych samych "hitów", w którym można usłyszeć interesujące audycje, rozsądne rozmowy, pobudzające wyobraźnię słuchowiska.

Wczoraj zupełnie przez przypadek trafiłem w Trójce na audycję, w której prezentowano muzykę młodego zespołu ze Szczecina - Ms. No One. Wspaniała, zachwycająca, melancholijna, niosąca łagodność i spokój. I choć wokalistka przyznaje się do swoich fascynacji Islandią, to ja w tej muzyce - w jej nastroju, kimacie - odnajduję pewne podobieństwa z twórczością litewskich wokalistek - Ievy Narkute, Jurgi, Aliny Orlovej. Rzecz oczywiście nie w naśladownictwie, czerpaniu wzorców, inspiracji, stylu czy gatunku muzycznym, ale w zbieżności, a może raczej bliskości wrażliwości wszystkich pań, ich cieplej barwie glosu.





sobota, 12 września 2009

Kilka obrazków po powrocie

Pewna miejscowość uzdrowiskowa na południu Polski, krótki postój w drodze ze wschodniej Słowacji do Białegostoku, ławeczka w parku nad szemrzącym strumieniem, nieopodal fontanny, wokół zieleń krzewów, równo przystrzyrzonej trawy, a na ławeczce nobliwie wyglądająca para - około 60 - letni mężczyzna i kobieta, oboje eleganccy, oboje gustownie ubrani. Ułowiony skrawek rozmowy:

- Wyższe sfery mieszkają w tych hotelach na górze, izolują się od tego bydła...

W tej samej miejscowości, w księgarni przy deptaku, w Nowym Domu Zdrojowym, starszy pan w marynarce do Bogu ducha winnej sprzedawczyni z wściekłością i pretensją do calego swiata:

- Co żeście zrobili z tą pijalnią?! Kiedyś to ona wyglądała! A teraz trzeba było tam sklepów nawciskać?! Że za komuny zbudowali to zła?! Wszystko co im się z komuną kojarzy, to muszą zniszczyć!

Dziś w empiku w jednej z białostockich galerii handlowych, około 60 - letni mężczyzna gustownie ubrany, w okularach, z brodą, przy półce z tygodnikami głośno do żony:

- Weźmiemy to czasopismo, musimy się czymś odróżniać od tych żydków!

Wściekłość, zapiekłość, jad, żółć, frustracja, złość, pogarda, krzyk, bycie przeciw innemu, tak często wylewają się na ulicach, w sklepie, w pracy, wszędzie. Powroty do Polski z zagranicy są zawsze traumatyczne.

piątek, 4 września 2009

Co Polacy o Białorusinach i Białorusi wiedzą, a co wiedzieć powinni?

"Gość Niedzielny", którego odkryłem około roku temu wydaje się być jednym z naibardziej interesujących tygodników katolickich w Polsce; otwartym, ciekawym i niebojącym się świata, problemów społecznych z jakimi boryka się współczesny świat, słowem czasopismem, które nie lęka się dialogu z postmodernistycznym światem, nie demonizuje i nie egzorcyzmuje go. I w zasadzie moja opinia nie zmieniła się. Rozczarował mnie natomiast nieco pewien artykuł z numeru 35 z dnia 30 sierpnia 2009 r. Barbary Gruszki - Zych pod tytułem "Madonna, korona i łzy" poświęcony niedawnej - bo z 22 sierpnia - uroczystości koronacji obrazu Matki Bożej Brasławskiej, a w nim przede wszystkim taki oto passus: "Na Białorusi przeważają wyznawcy prawosławia. Wyjątek w statystykach stanowi parafia w Brasławiu. - 70 procent mieszkańców to katolicy, większość z nich ma polskie korzenie (...)" I niby wszystko jest w porządku, wielce możliwe, że większość owych 70 % stanowią osoby mające polskie korzenie. Swoją drogą warto postawić pytanie czy ktoś przeprowadził jakieś wiarygodne badania w tej materii? Inna rzecz czy takie badania prowadzić warto? Problem tkwi w czym innym. W Polsce funkcjonuje głęboko zakorzeniony stereotyp, że niemal każdy katolik na Białorusi ma polskie korzenie. Zabawnie o tego typu podejściu napisała jedna z moich ulubionych blogerek emieryka w poście "Wesołe (i nie zanadto wesołe) historie" z dnia 26 sierpnia 2009 r.:

"Na dniach dzwoniłam do Grodna, żeby porozmawiać z kierownikiem pewnej katolickiej organizacji. Zadaję mu pytania po białorusku i uprzejmie słucham odpowiedzi po polsku. Dzięki Bogu, rozumiemy się całkiem dobrze. Po dziesięciu minutach takiej dwujęzycznej rozmowy mój rozmówca nieoczekiwanie mówi (naturalnie po polsku):
- A teraz przejdźmy do rozmowy o Pani polskich korzeniach..."

Kiedyś o problemie nieznajomości ze strony polskich urzędników konsularnych języka białoruskiego pisał johncupala. Nie potrafię doprawdy pojąć jak można wysyłać do pracy na Białorusi osoby nie znające języka białoruskiego - aż się boję pomyśleć czy znające historię, kulturę i mające wyobrażenie o współczesnych problemach politycznych. Teraz jeszcze pojawia się problem osób mających nieszczęsne poczucie misji "przywracania polskości" Białorusinów katolików. Wielu Polaków wciąż niestety nie wie, że zbitka Polak - katolik, Białorusin - prawosławny nie ma nie tylko zastosowania do Białorusi, ale też nie musi mieć zastosowania do białostocczyzny. Całkiem niedawno w białoruskim czasopismie poświęconym sprawom społeczno - kulturalnym "Czasopis" wydawanym w Białymstoku pojawił się artykuł Krzysztofa Gosa, w języku białoruskim, o nabożeństwach katolickich odprawianych w małym białym barokowym kościółku z XVII wieku przy białostockiej katedrze. Co prawda autor przyznaje, że większość uczestniczących w nabożeństwie stanowili prawosławni Białorusini, to jednak ma nadzieję, że grono białoruskich katolików z mszy na mszę będzie się zwiększać.

Warto jednak pamiętać o tym, że na białostocczyźnie czy na Białorusi katolicy nie muszą być Polakami. Na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego wielu etnicznych prawosławnych Rusinów lub Litwinów po 1596 roku przyjmowało Unię Brzeską. Unia na ziemiach zaboru rosyjskiego została zlikwidowana w 1839 roku, wielu unitów było wówczas siłą nawracanych na prawosławie. Po wydaniu jednak ukazau tolerancyjnego w 1905 r. przez cara potomkowie unitów nie mogąc powrócić do Unii, która przecież nie została odnowiona, przechodziło na katolicyzm (dotyczy to także Podlasia południowego). Stąd też dziwić nie mogą białoruskojęzyczni katolicy w okolicach Sokółki czy Korycina (około 40 km na północny wschód i na północ od Białegostoku). Nawet jeśli ci uważają się za Polaków, to warto pamiętać o tym, że ich korzenie tkwią w etnosach białoruskich lub też litewskich.

Pamiętam, że mając 12 lat znalazłem się pod koniec lat 80-tych na Białorusi w okolicach Głębokiego i Postaw, odwiedziliśmy wówczas pewną kuzynkę w Mosarzu. Mieszkała samotnie w urokliwym drewnianym domku nieopodal mosarskiego kościoła. To co najbardziej utkwiło mi w pamięci, to to, że rozmawiała z nami w języku białoruskim, a my oczywiście po polsku. Nie wiem czy uważała się za Polkę czy Bialorusinkę. Tak jak nie wiem czy mąż innej naszej kuzynki, który określał się jako prawosławny - w czasie drugiej wojny wiernie służył w polskim wojsku - uważał siebie za Polaka czy Białorusina. Zakładanie z góry, że każdy katolik na Białorusi ma polskie korzenie wydaje mi się arogancją i ignorancją jednocześnie. Kościół katolicki jest kościołem powszechnym, w którym narodowości odgrywają rolę drugorzędną, i chyba warto o tym pamiętać.

wtorek, 1 września 2009

Warszawa

Wczoraj wychodząc z Dworca Centralnego dostrzegłem między Złotymi Tarasami a Pałacem Kultury i Nauki wieże kościoła dotychczas zupełnie mi nieznanego. W żarze lejącym się z nieba, huku i zgiełku wielkomiejskim udałem się w ich stronę. Na miejscu okazało się, że jest to wspaniały, monumentalny neoklasycystyczny kościół pod wezwaniem Wszystkich Świętych; tuż przy Placu Grzybowskim, z widokiem na ulicę Próżną. Plac jak i cała Warszawa jest miejscem szalenie chaotycznym, jak ze snu szalonego architekta. Budynki socrealistyczne, szpetne, funkcjonalne aż do bólu przeplatają się z robotniczymi kamienicami czynszowymi niegdyś z czerwonej cegły i neoklasycyzmem kościoła oraz bodaj jednej niskiej kamienicy. Do kościoła przylega sześcianowaty budynek mieszczący siedzibę pewnej firmy, a od strony szerokiej ruchliwej ulicy świątynię oddziela blok mieszkalny z lat prawdopodbnie 70-tych ubiegłego wieku. Nic nie pasuje do niczego, wszystko wzajemnie się wyklucza, kąsa, drażni oko.

Warszawa zawsze budziła we mnie grozę. Nigdy nie potrafiłem na nią spojrzeć inaczej niż przez pryzmat powstania warszawskiego, gruzów, zniszczeń, krwi i śmierci. I choć miałem czas, by się z nią oswoić - przez cały niemal rok 2007 musiałem jeden dzień w tygodniu przepracować właśnie w stolicy. Wiosną, latem, wczesną jesienią w pogodne dni odkrywałem okolice ulicy Chmielnej, Nowego Świata, Krakowskiego Przedmieścia, Starówkę. I coraz bardziej przekonywałem się do jej uroku, choć duszy tego miasta odkryć nie byłem w stanie. Raził mnie zawsze chaos, jakaś przypadkowość, oderwanie od korzeni, tradycji, sztuczna ciągłość. I ta bolesna świadomość wszechobecnej śmerci, tablice pamiątkowe upamiętniające egzekucje, walki, bombardowania, każdy skrawek starego muru będący świadkiem okrutnych mordów.

Wnętrze kościoła Wszystkich Świętych przy Placu Grzybowskim jest ogromne, wyskie, powściągliwe w dekoracjach, bo przecież to nie barok, ale neoklasycyzm odwołujący się do klasycznego umiaru i ładu. Z krótkiej historii wywieszonej w kruchcie wynika, że świątynia powstała w drugiej połowie XIX wieku, została ufundowana przez hrabinę Zabiełło, w roku 1904 była świadkiem masakry protestujących przeciw poborowi do armii carskiej warszawiaków, a także miejscem schronienia 'buntowszczików" przed kozakami i carskimi żandarmami oraz opatrywania rannych. W czasie II wojny kościół znalazł się w granicach getta. Ówczesny jego proboszcz - Marceli Godlewski miał udzielać schronienia Żydom oraz umożliwić wielu ucieczkę na aryjską stronę. Podczas powstania warszawskiego świątynia przez cały czas jego trwania znajdowała się w rękach powstańców. W podziemiach ukrywali się liczni cywile. I tu także nie obyło się bez tragedii, w czasie bombardowania 14 bodaj sierpnia 1944 r. część budowli uległa zawaleniu przygniatając śmiertelnie 30 osób.

Ze schodów kościoła roztacza się widok na Plac Grzybowski, w tym na ocalałe z wojennej pożogi ceglane kamienice, które w czaasie II wojny znalazły się na terenie getta. To słynna ulica Próżna, która ma przywoływać atmosferę dawnej Warszawy. Ale to złudne wrażenie, bo to tylko bodaj 6 kamienic, a dalej widok na socjalistyczne budownictwo, podretuszowane naszym nowym drapieżnym kapitalizmem, jednak bez większego efektu. Przy stolikach kafejki na parterze jednej z owych kamienic, stylizowanej na żydowską przesiaduje międzynarodowe towarzystwo - trójka młodych kobiet rozmawia ze sobą po francusku, na stoliku położyły profesjonalne aparaty fotograficzne, przy sąsiednim stoliku szczupły, o pociągłej twarzy z dużymi smutnymi oczami dziadek w czarnym garniturze i takim też kapeluszu, milczący, przy nim najwyraźniej trzy około osiemnastoletnie roześmiane wnuczki rozmawiające ze sobą także w języku francuskim.

Jak na tak małym skrawku można odtworzyć atmosferę dawnej Warszawy, dzielnicy robotniczej, czynszowych kamienic zamieszkałych w większości przez rodziny żydowskie? Intencje bez wątpienia wzniosłe, ale w tej próbie pobrzmiewa jakaś bezradność, bezsilność. Warszawa nowoczesna przytłacza, dominuje, nie dając najmniejszych szans tej dawnej. W Białymstoku jest o wiele więcej miejsc, które przechowały klimat drugiej połowy XIX wieku, pamiętających getto i tragedię, która działa się tu nieustannie przez kilka lat. Czynszowe kamienice, drewniane czy murowane domki z rozległymi ogrodami, brukowane ulice tworzą większe obszary, większe kompleksy, a nowoczesny, socrealistyczny Białystok nie był w stanie ich zdominować i przygnieść.

Na warszawskich kamienicach przy ul. Próżnej wywieszono zdjęcia rodzin żydowskich z okresu międzywojnia, zdjęcia osób nie przewidujących tragedii, która lada moment miała się wydarzyć. Twarze spokojne, uśmiechnięte, radosne, zamyślone budzą grozę, bo myśli mimowolnie biegną w przyszłość. Co się stało z tymi osobami, której z nich udało się przeżyć, a która poległa gdzieś w pobliżu? Kto został ocalony, a kto trafił do Treblinki?

Nie mogę się otrząsnąć z okropnego poczucia, że Warszawa to przede wszystkim śmierć. Nie przekounją mnie pnące się do nieba paskudne w większości szklane biurowce, centra handlowe, socrealistyczne bloki, budynki użyteczności publicznej. Całe szczęście jeszcze tego samego dnia wracam do domu.

niedziela, 30 sierpnia 2009

Bardejov

Właściwie to moja miłość do Słowacji - taka pełna i świadoma - rozpoczęła się od pierwszej wizyty w Bardejowie w 1999 r., kiedy to jeszcze jako student wyruszyłem na kilkugodzinną wyprawę z Krynicy do tego urokliwego miastczka. Później każdy swój pobyt w Beskidzie Sądeckim wykorzystywałem na odwiedziny Bardejowa. To wszak ledwie 31 km od centrum Krynicy - trasa z pięknymi widokami na Beskid. Po stronie słowackiej droga wiedzie przez kotlinę. To tam po raz pierwszy zrozumiałem i odczułem klimat wiersza Julii Hartwig, w którym opisuje nie do końca docenianą, ciepłą, łagodną, niemal śródziemnomorską "naszą siostrę" Słowację. Odtąd już Bardejów i droga doń prowadząca od polskiej granicy staną się moim prywatnym uosobieniem całej Słowacji - z zielonymi, zawsze nasłonecznionymi południowymi stokami Karpat, z cudnym już jesiennym zapachem ognisk palonych w polach i ogrodach, smakowitą wonią warzyw, widokiem winorośli, smukłą siegającą nieba wieżą bardejowskiego gotyckiego kościoła i skromnymi wieżyczkami jakby barokowych kościółków w mijanych wioskach.

Tym razem miałem wyjątkowo sporo czasu na kontemplowanie Bardejowa. Już nie biegałem w pośpiechu po Rynku, wąskimi uliczkami niedużej starówki, ale w spokoju usiadłem na ławeczce w Rynku i obserwowałem nieco senne, ale kojące życie małego miasteczka. Gargulce na gotyckim kościele, którym wcześniej nie miałem czasu się przyjrzeć, nie wzbudzały najmniejszej odrazy, wydawały się natomiast - wbrew sobie, własnej istocie i przeznaczeniu (wszak są rzygaczami) - zabawne i sympatyczne, pomimo swoich wyłupiastych wielkich oczu, wykrzywionych w złośliwym grymasie grubych warg i diabelskich rogów.

Stary Rynek był wolny od turystów, jedynie bardejowianie przedsiadywali na ławeczkach wokół, albo stojąc toczyli ważne rozmowy dnia codziennego. Tuż obok nas stanęły dwie młode mamy, babcia i dwójka maluchów - chłopak i dziewczynka, około 3 - letnie szkraby, które baraszkowały jak małe niedźwiadki, aż do momentu potknięcia się i upadku dziewczynki. Ta jednak była na tyle dzielna, by się nie rozpłakać na zanadto długo i za głośno. Później zabawa została wznowiona, jednak tym razem przybrała postać pogoni za gołębiem, ale raczej po to by go złapać i przytulić ewentualnie zabrać do domu jako przytulankę, niż by go nastraszyć. Ten jednak najwyraźniej opacznie zrozumiał okrzyki - w jego wobrażeniu pewnie przeraźliwe - "Holub!", "Holub!" - i czmychnął czymprędzej gdzieś na dach jednej z kamienic.

W Rynku w jednej z kamienic znajduje się także Dom Polsko - Słowacki, który miałem kiedyś przyjemność odwiedzić i obejrzeć wystawę fotografii z kopalni soli w Wieliczce. Nieopodal warto także zajrzeć do Muzeum Ikon. Wschodnia Słowacja to wszak region licznie zamieszkały przez wyznaców cerkwi grekokatolickiej, potomków osadników z Rusi (obecnie Ukrainy) i Wołoszczyzny. Muzeum mieści się w kamienicy z bodaj XVII wieku i choć ekspozycja nie jest może urządzona tak nowocześnie, jak w Muzeum Ikon w Supraślu (brak odpowiednio wygaszanach i zapalanych świateł budujących nastrój, wydobywającej się z ukrytych głośników cerkiewnej muzyki, pomieszczeń stylizowanych na katakumby, wnętrze celi zakonnika piszącego ikony, czy wnętrze prostej wiejskiej chaty), to jest tu o tyle lepiej, że ikon nie kontempluje się w grupie, muzeum można zwiedzać indywidualnie, a przecież czymże innym niż swego rodzaju modlitwą może być wpatrywanie się w ikonę? Nie sprzyja temu w żaden sposób ani grupa, ani przewodnik.

Odchodząc nieco od Rynku warto odwiedzić również gotycki kościółek, szpetnie jednak otynkowany - sądząc po szarości - w czasach komunistycznych. Tutaj trafiliśmy kiedyś na miłą panią, która z własnej inicjatywy, niezwykle uprzejmie i serdecznie oprowadziła nas po świątyni. Nieopodal kościółka ulokowała się barokowa pastelowa cerkiew grekokatolicka z przepięknym ikonostasem, do której też warto zajrzeć, bo hałaśliwe wycieczki do obu tych świątyń nie docierają, stąd też atmosfera do kontemplacji panuje w nich wymarzona.

I wreszcie rzecz przyziemna, może nieco niestosowna jak na bloga, ale wszak ludzka i jednak na swój sposób ważna. Pochłaniane w dużych ilościach latem płyny wywołują czasem potrzebę skorzystania z toalety publicznej. I muszę przyznać, że tak czystych toalet, jak w Bardejowie, Preszowie i Koszycach nie widziałem jeszcze nigdy. A panie - u nas takie panie nazywane są babciami klozetowymi, tutaj jednak ze względu na wiek owych kobiet w żaden spoób nie można byłoby nazwać ich babciami - mogłyby śmiało i z powodzeniem startować w konkursie na najsympatyczniejszą pracownicę toalety publicznej w świecie. Nie dość, że są uprzejme - o uprzejmości Słowaków pisałem w poprzednim poście - miłe, to jeszcze chętnie wdają się w rozmowę i uczą prawidłowej słowackiej wymowy, która wbrew pozorom wcale nie jest taka posta.

CDN...

czwartek, 27 sierpnia 2009

Wschodnia Słowacja

Wreszcie - po dwóch latach nieobecności - udało mi się wrócić do ukochanej Słowacji. Wschodnia Słowacja, Bardejów, Stara Lubovnia, Sabinow, Preszów. Pogranicze wyśmienite, jeszcze bardziej niż Podlasze, tak, tak Podlasze, kraina pod Lachami, a nie jakaś ziemia pod lasami, bo to przecież byłaby brednia, rejon porośnięty prastarymi puszczami miałby być krainą położoną gdzieś pod lasami? Nic z tego, to była ziemia tuż przy Lachach, stąd to Podlasze, Podlachia - na starych mapach. Ale do rzeczy - wschodnia Słowacja to pogranicze modelowe, ze swoją pigułką w postaci Kurova - małej wioski tuż po przekroczeniu granicy w okolicach Muszynki. Wioska wielkości powiedzmy Jurowiec pod Białymstokiem, może jeszcze mniejsza, w której przy każdej wizycie odwiedzam kościół katolicki, grekokatolicki i cerkiew prawosławną. Tym razem, dosłownie przedwczoraj dowiaduję się od dzwonnika z cerkwi grekokatolickiej, że najwięcej jest tu wyznawców Unii.

Pogranicze na którym wymieszali się jak w garncu Słowianie - Słowacy, Rusini czy Rusnacy, Madziarzy, Wołosi, Niemcy, Żydzi, a pewnie i jeszcze kilka innych nacji można byłoby dorzucić. To stąd zapewne takie ciekawe typy urody płci obojga - śniade panie o czarnych lub lśniących brązowych włosach, tacy też panowie, ciemni blondyni i ciemne blondynki o oliwkowej karnacji, płowowłose piękności o dużych ciemnych oczach albo ciemnowłose o karnacji mlecznobiałej.

Ale zostawmy na razie typy urody i przejdźmy do bogactwa kulturowego. Dziś przystanek Preszów - Presov. W rynku piękne kamienice renesansowe, późnogotycki kościół, a tuż dalej przepiękna barokowa cerkiew grekokatolicka, nieopodal kościoła zbór ewangelcki i miejsce kaźni uczestników powstania antyhasburskiego z bodaj 1697 r. - szlachciców madziarskich i mieszczan. Pomnik upamiętniający ofiary epidemii z 1751 r. (daty pewien już nie jestem - ta zawodna ludzka pamięć!) w miejscu egzekucji zarządzonej przez habsburskiego generała.

W grekokatolickiej cerkwi modlę się przy grobach męczenników tego kościoła - biskupów Vasyla Hopko i Pavla Gojdica. Władze komunistyczne żarliwie zwalczały unitów, przekazując ich majątek cerkwi prawosławnej. Łatwiej było im kontrolować cerkiew prawosławną niż uznających zwierzchnictwo Watykanu grekokatolików, do tego dochodziła jeszcze stara i dobra zasada "dziel i rządź" i zarzewie konfliktu mamy gotowe na lata.

Preszowska cerkiew z zewnątrz wygląda - przez swój czysty barok - jak kościół katolicki, dopiero po wejściu do wewnątrz, widząc rzucający się w oczy przepiękny ikonostas nie mamy wątpliwości, że jest to świątynia obrządku wschodniego, bizantyjskiego. Zwracamy także uwagę na tablicę upamiętniającą wizytę w 1995 r. w Preszowie i w samej cerkwi Jana Pawła II, oraz kopię całunu turyńskiego. Uprzejma zakonnica zapala nam światło przy tablicy opisującej jego historię.

A właśnie a propos uprzejmości - otóż ta wydaje się być jakąś cechą narodową Słowaków. To nie tylko moje spostrzeżenie, i nie poczynione po raz pierwszy, ale potwierdzające się przy każdej wizycie w tym pięknym kraju, a zatem pretendujące do prawdy jedynej. Gdzie byśmy się nie pojawili - sklep, kiosk, parking, toaleta publiczna, księgarnia, wszędzie jesteśmy witani - nie dawano nam nigdy dojść pierwszym do słowa - pozdrowieniem "dobry den", niewymuszonym, szczerym, z towarzyszącym mu uśmiechem. Nie widać tu na ulicach tak powszechnego u nas typu Polaczka - cwaniaczka, niedostrzegalna jest też agresja. Nie miejmy jednak złudzeń raj to, to nie jest, choć istnieje podobno Słowacki Raj, ale jest to - o ile mi wiadomo, bo tam nie byłem - raczej kompleks jaskiń niż raj biblijny czy ziemia obiecana. Mniej lub bardziej regularna lektura słowackiego tygodnika "Tyżdeń" pozbawia mnie też jakichkolwiek złudzeń. Co nie zmienia jednak faktu, że kultura relacji międzyludzkich dnia codziennego jest tą dziedziną życia, której Polacy powinni się od Słowaków uczyć. A co do owego tygodnika, to nabyłem go po raz pierwszy w życiu w wersji papierowej i oddaję się każdego popołudnia nieziemskiej, błogiej, rozkosznej przyjemności obcowania z językiem słowackim, którego próbuję także w mowie, co jednak nie wzbudza entuzjazmu wśród samych Słowaków, na który - nie ukrywam - tak bardzo liczyłem. Ech, cóż, próżność ludzka nie zna miary, na pochwały trzeba jeszcza widocznie poczekać.

Ciąg dalszy nastąpi...

niedziela, 16 sierpnia 2009

Kościół Miłosierdzia Bożego w Wilnie

Rozkochałem się w melodii języka litewskiego i postanowiłem się go nauczyć. Wykorzystuję do tego celu każdą okazję - w kafejkach, w kościołach, w sklepach. W Kiernave zamęczałem pewną miłą dziewczynę obsługującą nas w przytulnej knajpce, serwującej tradycyjne potrawy kuchni litewskiej. Znała nieco język polski, więc wypytałem ją o wszystkie możliwe litewskie słowa i zwroty, jakie mogą być przydatne w restauracji. Dziewczyna cierpliwie i uprzejmie instruowała mnie, jak powinienem wymawiać te trudne przecież dla Słowianina bałtyjskie słowa. Innym razem okazja nadarzyła się w Wilnie we włoskim bistro przy zamawianiu ogromnego ciastka z serem i wisienkami oraz jakiejś wyśmienitej potrawy z mleka o konsystencji galaretki z dużą ilością czarnych jagód.

Ale języka litewskiego postanowiłem także uczyć się uczestnicząć w mszach w języku litewskim. W Wilnie w ciągu kilku dni bywam w kościołach częściej niż w Białymstoku w ciągu kwartału. A wszystko zaczęło się od ubiegłorocznej jesiennej wyprawy i mszy w Kościele św. Kazimierza. To właśnie od niej ta fascynacja językiem litewskim się rozpoczęła. Czymś niesamowicie przyjemnym jest wsłuchiwanie się w melodię i rytm tego języka, wychwytanie słów podobnych, a także próby odczytywania znaczenia słów z kontekstu niekoniecznie językowego, ale z gestów, intonacji osoby je wypowiadającej.

I tym razem nie potrafiłem, a raczej nie chciałem odmówić sobie przyjemności uczestncitwa we mszy w języku litewskim. Na taką trafiliśmy w Kościele Miłosierdza Bożego, w którym przechowywny jest obraz Jezusa Miłosiernego namalowany na podstawie wskazówek udzielanych przez św. Faustynę. I choć niewiele rozumiałem, to jednak łagodność, spokój, które wprowadza ten język nadają liturgii jakieś szczególne piękno, tak jak i spiew, a Litwini chętnie i ładnie śpiewają - to już moje własne spostrzeżenie, potwierdzające tylko słowa mojej Babci, mieszkającej przed wojną i w czasie niej na odległych kresach, bo aż w okolicach Postaw.

Ale język to jedno, a tymczasem w tym samym kościele spotkałem się z czymś, czego w Polsce nie zdarzyło mi się widzieć jeszcze nigdy. Po zakończonej mszy, młody ksiądz w pewnym momencie odszedł od ołtarza, zszedł po schodkach i pomaszerował pewnym i szybkim krokiem głównym przejściem między ławkami w stronę drzwi wyjściowych. Zaskoczyła mnie prędkość z jaką się to odbyło, bo wyszedł jako pierwszy, pdoczas gdy wierni jeszcze śpiewali, otworzył drzwi prowadzące z kruchty do wnętrza świątyni, a nasępnie stanął w drzwiach wyjściowych i czekał aż zgromadzeni zaczną wychodzić. Z niecierpliwością czekałem na dalszy rozwój wydarzeń. Gdy pojawiły się pierwsze osoby wychodzące - ku memu zdumieniu każdą z nich kapłąn żegnał indywidualnie - podając rękę i zamieniając kilka słów. Nie wiem sam, być może należałoby to tłumaczyć w ten sposób, że ów kościółek jest niewielki, gromadzi się w nim do kiludziesięciu osób, ale przecież w Polsce także bywałem w małych kościółkach, a jednak czegoś podobnego nie widziałem, nie widziałem podobnych zachowań księży i w kościołąch większych, w których na mszach w dni powszednie bywa mniej osób niż w tym wileńskim kościele.

Kilka dni temu usłyszałem gdzies w radiu, że pod względem stopy życia zbliżamy się do krajów Europy Zachodniej - i uwaga! - mamy podobno szansę dogonić Litwę! Już kilka dobrych lat temu słyszałem, że w wielu dziedzinach życia Litwa nas wyprzedziła, i bywając często w tym kraju, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Odnoszę wrażenie, nie tylko zresztą ja sam, że Litwini są dużo bardziej gospodarni - i tu także potwierdzają się słowa Babci - lepiej zorganizowani, a słowo solidarność nie jest tu pustym frazesem, jakim stało się u nas. U nas nie sposób wręcz uwierzyć, że istniał tu kiedyś 10 milionowy ruch społeczny, który pomimo wewnętrznych różnic stanowił wspaniałą jedność. Nic z niej wszak nie zostało, dla siebie zachowalem jedynie opowieści Mamy, która wspominała często o tym, jak do Solidarności w jej pracy wstępowały także osoby wyznania prawosłąwnego, a także i niewierzące. Solidarność rozmieniliśmy na drobne, nie pozostało z niej kompletnie nic, poza komprpmitującymi, żenującymi, małostkowymi, infantylnymi - lista epitetów powinna być dużo dłuższa - sporami i doraźnymi grami politycznymi. Tak czy owak spoleczeństwa z prawdziwego zdarzenia w Polsce nie mamy, a na Litwie owszem.

Ale wróćmy do gestu, owego młodego księdza, bo jak się okazało kraj, który o ponad 400 lat później niż Polska przyjął chrześcijaństwom wyprzedził nas także w rozumieniu istoty kapłaństwa. Niby błahy, zwykły, banalny gest - cynik pwoiedziałby, że wyreżyserwany - a ja jednak będę się upierał, że wiele mówiący. Kapłan w Polsce kojarzy mi się przede wszystkim z balonikiem, ze względu na stopień swego nadęcia - może trochę przerysowuję, ale jeśli nawet, to naprawdę tylko trochę. Znużony już jestem kapłanami w rodzaju książąt kościoła, tacy nie są mi do niczego potrzebni. Niepotrzebni mi są kapłani odbierający cześć i uwielbienie od swoich wiernych, zapatrzonych w nich bezkrytycznie, jak w obrazki. Kapłan to nie jest ktoś na piedestale, ktoś protekcjonalnie odnoszący się do swoich parafian, czy czasem z lekceważeniem lub wręcz pogardą - z tym też się niestety spotkałem. Kapłan to nie jest ktoś wyniesiony ponad ogół, tktoś stojący wyżej. A jednocześnie nie potrzebuję kapłanów - kumpli, swoich chłopów, osobników chcących być na fali, zgodnych z duchem czasu, czy jakby tego nie nazwać. Od kapłanów przede wszystkim chciałbym się uczyć miłości i pokory - jakby patetycznie to nie brzmiało, i tylko w ten sposób mógłbym uznawać ich autorytet.

wtorek, 11 sierpnia 2009

W drodze do Wilna. Korycin, sierpień 2009

Początek ubiegłego tygodnia, kolejny wyjazd w tym roku na Litwę. Wyruszamy o 13, spokojnie, ze świadomością, że to tylko niecałe 4 godziny jazdy z centrum Białegostoku do centrum Wilna. Z dużą nonszalancją pzowalamy więc sobie na krótki postój w Korycinie, 37 km na północ od Białegostoku, stąd już tylko 270 km do Wilna, a gdyby można byłoby jechać przez Grodno, to tylko 200 km. Senne, ciche, przytulne, zawsze jasne miasteczko z przeważnie drewnianą zabudową, ze zgrabnymi domkami o dwuspadowych dachach w radosnych barwach, strzelistymi wieżami neogotyckiego kościoła na wzgórzu ze świętym źródełkiem - niegdyś miejscem kultu pogańskiego. Ziemie te we wczesnym średniowieczu zamieszkiwali Bałtowie, przodkowie późniejszych Litwinów albo Jaćwingów. To wzgórze zawsze miało w sobie coś tajemniczego, o tym, że było miejscem kultu pogańskiego, dowiedziałem się całkiem niedawno, dzięki artykułowi P. Boriwika i G. Ryżewskiego "Korycin - historia i zabytki" opublikowanemu w "Biuletynie Konserwatorskim Województwa Podlaskiego". Niby nie wierzę w miejsca mocy, a jednak miejsca dawnych gajów pogańskich, świętych źródeł, mają w sobie coś wyjątkowego - tak jak to tutaj w Korycinie lub miejsce dawnego kultu pogańskiego w Supraślu, w którym w XV wieku stanęła cerkiew i monastyr.

Ryneczek w Korycinie tonie w zieleni. Za sprawą pomnika Zygmunta III Wazy ustawionego przed współczesnym urzędem gminy dowiadujemy się, że to właśnie ten król ufundował tu w 1601 roku pierwszą parafię.

Po schodkach wspinam się do siedziby wójta. Jeszcze w kwietniu jeden z gospodarzy z Aulakowszczyzny poinformował mnie, że będę mógł tu nabyć książkę zawierającą historię gminy Korycin, a w niej opis grodziska w Aulakowszczyźnie. Teraz wreszcie nadarzyła okazja! W budynku urzędu na parterze panuje głucha cisza, ani żywej duszy, dostrzegam schody prowadzące na piętro, m.in. do biblioteki. W bibliotece dwie panie bibliotekarki toczą namiętne debaty dnia codziennego, które muszę im brutalnie przerwać, realizując swój egoistyczny cel, który zrealizować muszę, bo następnym razem nieprędko tu zawitam w dniu powszednim. Panie uprzejmie odpowiadają mi, że owszem mają książki o historii Korycina, ale tylko do wypożyczenia, i na dodatek dwie właśnie zostały wypożyczone, ale w pokoju obok urzęduje pewna pani, u której być może będę mógł dokonać tak bezcennego zakupu. Jedna z biblotekarek, prowadzi mnie do wspomnianej pracownicy urzędu gminy. Ta zaś zupełnie zdumiona, patrząc na mnie, jak na przybysza z innej planety, informuje mnie, że żadnej książki mi nie sprzeda, ale ma jeszcze kilka egzemplarzy, które były kiedyś rozdawane bezpłatnie przy okazji różnych promocji gminy. Niemniej jednak sprzedać żadnej z nich mi nie może, bo przecież pieniędzy do kieszeni nie weźmie, a poza tym książki te nie mają ceny - tak jak wspomniałem wcześniej są całkowicie bezcenne! Może mi natmiast dać broszurki, na które troszkę się krzywię, bo historii w nich mało, tylko suche, podstawowe informacje, przeważnie praktyczne. Widocznie wzbudzam litość, bo widząc moję skwaszoną minę kobieta wreszcie proponuje mi wypożyczenie tej właściwej książki, ale ja się znowu wzbraniam, bo przecież kiedy ją oddam? Tak więc zrezygnowana pani, z uśmiechem decyduje się wreszcie wręczyć mi ją w prezencie. Robi mi się strasznie wstyd, bo czuję się teraz tak, jakbym tę książkę wyłudzał, wręcz wymuszał na bezbronnej niewieście taki podarunek. Ale dostrzegając błyski w moich oczach, kiedy trzymam wreszcie książkę w dłoniach, uśmiecha się życzliwie i teraz ona z kolei wzbrania się przed jakąkolwiek obietnicą z mojej strony odwdzięczenia się za tak wielkie uszczęśliwienie mnie. Radośnie, jak dziecko, jak mały chłopiec zbiegam po schodach na dół, wychodzę uskrzydlony na przytulny ryneczek. Dopiero teraz możemy spokojnie jechać do Wilna!

Dodam jeszcze tylko, że książka, którą otrzymałem w prezencie, nosi tytuł "Świat dawnego Korycina", a jej autorami są następujące osoby: Jolanta Muszyńska, Urszula Wróblewska i Artur Konopacki. O samej książce napiszę więcej, gdy zakończę jej czytanie, a to nie taka prosta sprawa, bo nie jest to przecież zwykłe czytanie, ale smakowanie 120 -stronicowego opracowania poświęconego historii Korycina i okolic, zbioru podań i legend, opowieści mieszkańców gminy. Zwyczajnie perełka!

piątek, 7 sierpnia 2009

Krajowcy 2009

Krajowcy, o ktorych tak chętnie rozpisywał się Miłosz, i o których można przeczytać w esejach Tomasza Venclovy wydawali mi się zawsze sympatycznym i wyjątkowo ciekawym środowiskiem, choć nielicznym, grupą marzycieli, Don Kichotów oderwanych nieco od rzeczywistości. Nie mieli poparcia ani w masach, ani w eilicie, bo te w przedwojennym Wilnie miałyby być w większości raczej nastawione nacjonalistycznie, a i same mniejszości podchodziły do nich nieufnie. Litwini, których w Wilnie było wówczas niewielu, pewnie nie więcej niż 2 - 3 %, a przede wszystkim Litwini z Litwy tzw. Kowieńskiej stawiali na państwo niezależne, samodzielne, a nie jakieś mgliste koncepcje federacyjne czy odrodzeniowe odnośnie Wielkiego Księstwa Litewskiego. Piłsudskiemu marzyła się federacja Litwy, Białorusi i Ukrainy z Polską, wszystkie te kraje miałyby w niej być równorzędnymi podmiotami, ale jego marzenia spełzły na niczym. Nie warto wspominać o sprzeciwie endeków, bo ten był oczywistym, ale ilu tak naprawdę zwolenników podobnej idei znalazłoby się w samym obozie tzw. piłsudczyków? Jak wpływ na poparcie społeczne wobec Piłsudskiego miałaoby konsekwentne forsowanie jego marzeń? Nie warto o tym dywagować, bo i tak pokój ryski z 1921 r. przekrełśił możliwość tworzenia takiej federacji. Krajowcy w tej nowej rzeczywistości rozważali jakąś autonomię dla dawnych ziem Wielkiego Księstwa Litewskiego, część z nich poczuła się bardziej Litwinami niż Polakami, inni dostrzegali lokalny koloryt, a lokalną tożsamość postrzegali jako dużo bardziej wartościową od tej z ziem dawnej Korony.

Czy dziś krajowcy znaleźliby kontynuatorów swoich idei? Czy ma sens mówienie współcześnie o krajowcach? Kim mieliby być?

Gdyby tacy się znaleźli to z pewnością musieliby uszanować prawo Litwinów do posiadania własnego państwa z pełnoprawną stolicą w Wilnie, nie powinni roić żadnych marzeń o federacji, co innego o sojuszu, jakby go nie nazywać czy strategicznym czy jakimkolwiek innym. Podobnie rzecz się ma z Białorusinami czy Ukraińcami.

Współcześni krajowcy dostrzegaliby wartość i piękno kultury, krajobrazu oraz tego, co dobre i nowe, a co wyrosło na gruzach dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Nie wyobrażam sobie by mogli nie uczyć się języków swoich sąsiadów, którzy niejednokrotnie świetnie znają ich rodzinny język. Poza tym czy można zachwycać się historią i kulturą Litwy czy Białorusi i nie próbować nawet poznać melodii tych pięknych języków?

A może dziś nie warto już zabawiać się w takie sentymentalne stowarzyszenia, środowiska, grupy? Jesteśmy odrebnymi narodami, tworzymy odrębne państwa, realizujące twardo swoje cele i interesy? A przeszłość, jakieś historyczne czy kulturowe więzy to tylko mgliste mrzonki, które na chwilę obecną nie stanowią żadnej wartości? Podążamy swoimi drogami i na własną rękę? A jeśli się sobą interesujemy to tylko powierzchownie, w celach ekonomicznych lub turystycznych. W zależności od kursu waluty przyjeżdżamy do siebie wzajemnie na zakupy, zatrzymujemy w uzdrowiskach, kurortach, zachwycamy architekturą, ale już niekoniecznie tym, co się u nas dzieje współcześnie, albo tym co się między nami działo w historii? Nie znamy naszych kultur, naszych obecnych problemów, bo te nas zwyczajnie nie interesują.

Kim więc by byli dziś krajowcy? Jak by zmieniły się ich idee? Czy w ogóle warto kontynuować ich myśl?

niedziela, 26 lipca 2009

Kopisk

Choć nie lubię tego określenia, bo wydaje mi się, że strasznie się zdewaluowało ostatnimi czasy, to nie znajduję lepszego dla opisania urokliwej wioski w sercu Puszczy Knyszyńskiej - Kopisk to naprawdę magiczne miejsce, jedno z najbardziej magicznych miejsc w puszczy. Po raz pierwszy trafiłem tu pewnie mając 2, może 3 lata, przywieziony przez rodziców, ale nic z tego czasu oczywiście nie pamiętam. Później docierałem tu już bardziej świadomie. Właściwie, gdyby nie Puszcza Knyszyńska ze swoją tajemniczością, magią, różnorodnością, pierwtonością, nieopisanym urokiem, pewnie już dawno wyruszyłbym gdzieś do Warszawy, a może i jeszcze dalej. Są tu na wschodzie miejsca, dla których warto się poświęcać i trwać w tej niezbyt przyjaznej części kraju wbrew wszystkiemu, miejsca które znakomicie rekompensują wszelkie absurdy, nonsensy, małości, podłości dnia codziennego.

Do Kopiska można dojechać tylko leśnymi drogami, żadnego asfaltu, żadnego betonu, tylko względnie szeroka żwirówka prowadząca od trasy Knyszyńskiej przez Chraboły, albo od trasy augustowskiej, kilka kilometrów jazdy przez las, a po drodze żadnych wiosek, tylko smukłe sosny i świerki, niektóre grubo ponad stuletnie, droga jak leśny tunel, wijąca się jak zaskroniec, którego przy odrobinie szczęścia można spotkać, gdzieś w krzakach zbierając poziomki lub jagody. Ale to nic strasznego, zaskroniec w mitologii litewskiej miał przynosić szczęście - litewscy gospodarze postrzegali go jako pożądanego gościa w swoich sadybach.

Prawdziwa leśna głusza, droga jak serpentyna, pofałdowany teren, w czasie ostatniej wojny schronienie dla prężnie działąjącej tu Armii Krajowej. Kiedyś - jeszcze w czasach szkoły podstawowej - zdarzyło mi się czytać w lokalnej gazecie, jakieś legendy o leśnych, którzy gdzieś w zamierzchłych czasach mieli kupcom przestępować drogę w okolicach Kopiska. Później bodaj w "Świecie Młodych" natknąłem się na artykuł o kopalniach krzemienia sprzed 10 tysięcy lat, niedaleko wsi, choć raczej bliżej szosy augustowskiej. Leśne wzgórza z widocznymi w nich zagłębieniami, których nie zatarał całkowicie czas. Odkrył je leśnik pasjonat, uważny jak poeta, latami przemierzający puszczańskie drogi, by wydobyć przez przypadek z piasku pozostałości toporków i innych krzemiennych narzędzi.

Ostatnio, o Kopisku opowiadał nam ksiądz w cywilu. Przed 20 dotarliśmy do wsi i zakłóciliśmy duchownemu przedwieczorną kontemplację. Ale tak z egoistycznego punktu widzenia warto było. Warto było wysluchać historii o Własowcach, którzy wymordowali kilkunastu mieszkańców Kopiska tuż przed końcem wojny. Najpierw poprosili miejscowych, by każdy kto ma broń, stawił się we wsi, do walki z Niemcami. Upozorowali zmianę frontu, a później zaprowadzili nieszczęśników do lasu na skraju śródleśnej Polany i brutalnie rozstrzelali, teraz w tym miejscu stoi żelazny krzyż. Piękno naznaczone tragedią jest tu na wschodie powszechne. Do dziś nie potrafię zrozumieć tego melanżu urokliwych lasów, pagrórków i ludzkiego okrucieństwa. Kontrast zuepłnie niepojęty.

Jeszcze historia o sowie płomykówce, która zagnieździla się w kościelnej wieży, o studentach historii sztuki z Warszawy i Lublina, odwiedzających tak chętnie tutejszy kościół. Kościół swoją architekturą nawiązujący do świątyń podkarpackich. Jego twórca miał w ten sposób nawiązać do kopiszczańskiego krajobrazu - pofałdowanego, pełnego wolności, przestrzeni, polany otulonej prastarą puszczą. Wszystko jest tu harmonijne, zgodne, a pod wieczór we wsi panuje cisza, która przywołuje we mnie wspomnienie ciszy i spokoju wsi słowackiej. Kurov. W drodze z Bardejowa do Krynicy. Z kościołem i cerkwią, z dziadkiem, który otworzył nam kościół i opowiadał o trudnościach finansowych parafii, z babcią, która wyszla przed dom, by choć chwilę porozmawiać z przybyszami o kurkach, o krówkach, ze śpiewami dochodzącymi z cerkwi, do której zaglądamy przez uchylone drzwi. Ale w Kopisku nie ma cerkwi, i poza księdzem incognito nie uda nam się porozmawiać z nikim więcej. Powoli zaczyna zmierzchać, trzeba wracać do miasta. 20 - 25 minut i jesteśmy w innym świecie.

****Zdjęcia z Kopiska

niedziela, 19 lipca 2009

Milewszczyzna

309

307

306

305

304

303

301

302


O grodzisku w Milewszczyźnie usłyszałem po raz pierwszy od gospodarza z Aulakowszczyzny, na polu którego znalazło się inne średniowieczne grodzisko. Mieszkańcy osady w Aulakowszczyźnie, po jej spaleniu w czasie ataku bliżej nieokreślonych napastników, mieli przenieść swoją siedzibę 3 kilometry na zachód i ulokować ją również nad rzeką Kumiałką. Dziś Kumiałka to bardziej niepozorny malowniczy strumyk niż rzeka, który jednak w X - XII w. musiał być szeroką, wijącą się między pagórkami rzeką, stanowiącą naturlanego sprzymierzeńca obu grodów.

Grodzisko w Milewszczyźnie jego założyciele rozlokowali na naturalnym wzgórzu, najwyższym w całej okolicy. Obecnie porastają je krzewy i drzewa owcowe, tworząc nieprzebyty gąszcz, najbardziej urokliwy wiosną. Zauważyłem na nim też metalowe krzyże symbolizujące stacje drogi krzyżowej. W XIX wieku w pobliżu grodziska wzniesiono kamienne zabudowania folwarczne, wykorzystywane obecnie jako miejsce biwakowania. Ile razy bym nie był w Milewszczyźnie, nigdy nie zdarzyło mi się tam uraczyć żywej duszy, co dodaje miejscu jeszcze większej tajemniczości. Zawsze cisza, spokój, atmosfera przypominająca mi jakąś sztukę z teatru telewizji dla młodzieży z dawnych jeszcze czasów. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie ani jej tytułu, ani głównego wątku, w pamięci nie zatarła się jedynie jej atmosfera i kilka obrazów pełnych bujnej zieleni i tajemniczości.

Drogi prowadzącej do grodziska strzegą zabudowania będące najprawdopodobniej pozosgtałością dawnego młyna wodnego - dwa stare drewniane domy w otoczeniu wiekowych drzew owocowych - ten po prawej kryty czerwoną dachówką, nie ogrodzony płotem i nieco mniejszy po lewej, nieznacznie zapadnięty w ziemię. W oknach stoją kwiatki, wiszą firanki, co wskazywałoby na to że ktoś tu jeszcze mieszka, ale te firanki nigdy nie poruszają się, nikt nie wygląda przez okno, nie krząta się na podwórzu. Tuż za równie tajemniczymi, jak grodzisko domami wolno toczy swoje wody Kumiałka (językoznawcy pewnie powiedzieliby, że nazwa rzeki jest pochodzenia bałtyjskiego); następnie należy przejechać przez drewniany most i wspiąć się na wzgórze.

Miejsce skrzętnie kryje swoją tajemnicę. Czy było to grodzisko Bałtów czy Słowian? Co się stało z jego mieszkańcami? Czy ich osada została również zaatakowana i doszczętnie zniszczona? Wszystko wskazywaloby na to, że tak, skoro nie rozwinęła się w miasto czy miasteczko, które przetrwałoby do naszych czasów.

niedziela, 12 lipca 2009

Każdy

Drobny, zgarbiony, w wyszarzałej, niegdyś białej koszuli dziadek kurczowo trzymający się barierki nad strumkiem przy ruchliwej szosie wylotowej z miasta, na tle wyciszonej zieleni wieczornego parku z przerażeniem spogląda na pędzące szaleńczo tuż obok niego tiry. Tak drobny, tak mocno wpijający się w barierkę, że w przedwieczornej szarości prawie niedostrzegalny. Przesuwający się z trudem jakby donikąd, bo gdzież o tej porze może zmierzać starszy człowiek?

Dziewczyna w wytartych dżinsach, o bujnych brązowawych włosach, wyłonowiszy się z parku wraca do jednego ze starych domów, wzniesionych jeszcze przez fabrykanta na początku ubiegłego wieku dla swoich pracowników, nagle się odwraca i spogląda na mnie zniszczona twarz starej kobiety, mającej przecież nie więcej niż 30 lat.

Mężczyźni, których przed chwilą opuściła, siedzą na ławeczce w parku, popijając tanie wódki i wina. W oknach ich parterowych domków na tle bujnych ogrodów zapaliły się już światła. Za zasłonami żony i dzieci prawdopodobnie oglądają telewizję, a może dzieciakom udało się w tym roku wyjechać na wakacje?

Jeszcze za pałacem Hasbacha, tuż przed "bramą do innego świata" miejsca na ścieżce ustąpi mi uśmiechając się życzliwie zataczający się wąsaty meżczyzna, w oparach alkoholu unoszących się w promieniu co najmniej metra, w wybrudzonych trawą spodniach, gdy go mijam rzuca kilka uprzejmych słów.

Dalej jest już inny świat, jeszcze tyko kilkaset metrów i na tle pomarańczowego nieba tuż po zachodzie słońca, wyłaniają się strzeliste bliźniacze wieże negotyckiej fary, trochę na prawo przysadzista wieża świętego Wojciecha, niegsyś kirchy, tak zwane apartamentowce, galeria Biała, nawet szpetne wieżowce w zachodniej poświacie nie rażą tak bardzo. Za sobą zostawiłem świat, który nie ma nic z miejskiej mityczności Tuwima, nic z jego wiosenno-letniej żywotności, nie ma nic wspólnego z ulicą Towarową Gałczyńskiego.

A przecież żadna z tych osób nie jest przypadkowa, każda jest całym światem i ma swoją historię do opowiedzenia, której chciałoby się wysłuchać.

niedziela, 5 lipca 2009

Majewo Kościelne

300

298

285

280

Wieżę kościoła dostrzegłem przez przypadek z szosy z Janowa do Sokółki, w pobliżu Trzcianki. Do Majewa Kościelnego wiedzie dziurawa jak szwajcarski ser asfaltowa szosa. Kościół zbudowany z potężnych kamieni, w które obfitują pobliskie pola, wznosi się na niewielkim wzgórzu. Wzgórze nazywało się niegdyś Kramieniec, a świątynię zaprojektował szlachcic pochodzący z Kurlandii - Marian Behr. Prace budowlane rozpoczęto w 1907 roku, natomiast kościół oddano do użytku w 1927 roku.

Jeszcze zanim wyczytałem w historii kto był jego twórcą, stając przed kościołem po raz pierwszy miałem poczucie, że jestem gdzieś w Rydze lub Tallinie. Bez wątpienia Marian Behr musiał nasiąknąć klimatem architektury Inflant. Surowość i prostota świątyni, charakterystyczny północny rys, ściany z potężnych otoczaków, wzgórze opięte kamiennym murem, dorodne brzozy otaczające kościół, brakowało mi jedynie starych kamienic wokół, starówki z prawdziwego zdarzenia, ale nawet pofałdowane pola, lasy na horyzoncie, drewniane domki nie mąciły zdumiewającego wrażenia pobytu w nadbałtyckim mieście. Zresztą kto wie czy Majewo za 300, 400 lat nie stanie się znaczącym ośrodkiem miejskim? Czy Giedymin zakładając Wilno mógł przypuszczać, że stanie się ono po kilkuset latach tak pięknym i znaczącym ośrodkiem? Wedle legendy książę utrudzony polowaniem, usnął w sercu pierwotnej kniei w miejscu, w którym dziś stoi katedra, a wczasie błogiego wypoczynku miał mu się przyśnić żelazny wilk. Pogański kapłan objaśnił ów sen jako zapowiedź wielkości czekającej miasto, któremu początek miał dać Giedymin.

Skąd nazwa Kramieniec? Czy wzgórze było naturalnym wzniesieniem czy świątynię wzniesiono w miejscu dawnego grodziska bądź miejscu pogańskiego kultu? Do odpowiedzi na te pytania nie udało mi się jeszcze dotrzeć. Może przy następnej wizycie w Majewie spotkam kogoś kto zechce uchylić rąbka tajemnicy? Swoją drogą szkoda, że współcześnie tak trudno znaleźć ludzi, którzy potrafiliby snuć zajmujące opowieści, podania czy legendy o swoich wioskach, miastach, miasteczkach, o ważnych, tajemniczych miejscach. Te barwne, ciekawe opowieści, obyczaje, obrzędy, tradycje ustępują miejsca "wzorocom" promowanym przez kulturę masową. Jak dotychczas polska wieś modernizuje się najszybciej za sprawą anten satelitarnych, można je dostrzec na wielu skromnych, ubogich drewnianych domkach. Nikt nie ma już czasu, a pewnie i ochoty na wysłuchiwanie opowieści starszych ludzi, będących prawdziwą skarbnicą wiedzy o miejscowej historii.

piątek, 26 czerwca 2009

Litewskie obrazki, jeszcze słów kilka o Wilnie

Ostani nasz pobyt w Wilnie zbiegł się ze spotkaniami modlitewnymi Taize. Na placu katedralnym chłoniemy atmosferę prawdziwie różnorodnego miasta. Katedrę cały niemal dzień okupują modlący się z Polski, Łotwy, Włoch, Francji, Litwy, Białorusi i wielu innych krajów Europy, a pewnie i świata. Znakomite nagłośnienie pozwala nam na wysłuchanie opowieści młodego litewskiego zakonnika, który tysiącom młodych ludzi opowiada w języku angielskim o doświadczeniach swojego kraju z czasów totalitaryzmu. Siedzimy na schodach przy pomniku Giedymina, zachodzące słońce bursztynowo rozświetla fragment kolumnady katedry. Takie słońce, ciepłe, łagodne, o barwie gryczanego miodu widziałem wiele razy sączące się jak balsam na pniach wiekowych sosen w lesie na Pietraszach. Ta sama barwa, ten sam sposób otulania przedmiotów kojącym, wyciszającym blaskiem.

W tym czasie, gdy w katedrze mlodzi ludzie wsłuchują się w opowieść zakonnika, snutą spokojnym głosem, na placu zbierają się młodzi wilnianie, niektórzy siadają w grupkach i grają na gitarach, obok nas 6 osobowa mieszana grupa dziewczęco - chłopięca dzieli się na dwie części - panowie o nieco dłuższych, postrzępionych włosach, oryginalnie ubrani rozpoczynają grę w zośkę, a panie koncentrują się na ożywionej rozmowie. Inni jeżdżą na deskorolkach, jeszcze inni na rowerach. A wszystko to odbywa się harmonijnie, bez wzajemnej niechęci, nie ma tu grup, które zbierałyby się przeciw innym, nikt do nikogo nie odnosi się pogardliwie, jedna grupa nad drugą nie zaznacza swojej wyższości. Dla wielu tych młodych ludzi jest to dzień, jak co dzień, spotykają się tu ciepłymi wileńskimi wieczorami, dla innych to dzień wyjątkowy - modlą się także ci na zewnątrz. Możliwość wspólnej modlitwy z ludźmi z różnych krajów to bez wątpienia jednoczące przeżycie. I tym razem katedra i plac katedralny spełniają swoją rolę, nie po raz pierwszy w swojej historii, łączą codzienność ze wzniosłością, dają "schronienie" wszystkim mieszkańcom miasta, którzy na daną chwilę go poszukują.

Następnego dnia na wzgórzu tuż przy dawnym klasztorze wizytek - obecnie wiezięniu, w kafejce przy tarasie z pięknym widokiem na wileńską starówkę z białą cerkwią w stylu gruzińskim na pierwszym planie, dostrzegam dwóch około 20-letnich chłopców w zielonkakwych tiszertach, sztruksach, z dłuższymi włosami, siedzących przy stoliku i namiętnie czytających książki o pożółkłych kartkach. Już nie pamiętam kiedy po raz ostatni zdarzyło mi się widzieć w Białymstoku kogokolwiek czytyającego książkę w miejscu publicznym.

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...