Godzina 6.30, dzień powszedni, chłodny acz słoneczny wiosenny poranek, bujna już zieleń wokół, i kościół na jednym z najstarszych białostockich osiedli do którego nie przyszedłem bezinteresownie. Nie jestem osobą zanadto religijną, choć czasem odczuwam głęboką potrzebę wspólnoty z ludźmi zgromadzonymi w kościele. Tym razem było inaczej, potrzebny był mi podpis księdza na pewnej karteczce a w tym celu musiałem przystąpić po latach do spowiedzi.
Msze w rzeczonym kościele odbywają się wciąż w części podziemnej, góra jest już niemal z zewnątrz wykończona, ale jeszcze nie oddana do użytku. Siedzę w ławce, w bocznej nawie, w nawie głównej modlą się na głos głównie starsi ludzie, skromnie ubrani, jedni z pokorą wymalowaną na twarzach, smutkiem albo cierpieniem, dostrzegam tylko kilka twarzy naznaczonych grymasem złości, z których trudno wyczytać coś pozytywnego, ale nie oceniam. Wraz z wiekiem coraz trudniej przychodzi mi łatwe ocenianie, a nawet samo ocenianie, bez znaczenia czy łatwe czy trudne.
Msza ma się rozpocząć o 7, od 6.30 do 7 wierni modlą się sami. Z ławki w nawie bocznej, w której siedzę mam widok na drzwi wejściowe. Między ławką a drzwiami usiadł ksiądz, prawdopodobnie proboszcz, będzie przyjmował zapisy w określonych intencjach i ofiary. Schodzi się coraz więcej osób, głównie ludzie starsi, ale też w średnim wieku, ci ostatni mając wolną chwilę przed rozpoczęciem pracy, chcą najwyraźniej rozpocząć dzień od modlitwy, a może także potrzebują poczucia wspólnoty. Wszak to poczucie daje czasem niejasne odczucie szczęścia, którego na co dzień mogą nie mieć w domu, albo jest to zupełnie inny rodzaj szczęścia, którego nawet w dobrym życiu, w kochającej się rodzinie, zaznać nie sposób.
W pewnym momencie do kościoła wchodzi kobieta w średnim wieku, korpulentna, w zupełnie niemodnych okularach o grubych szkłach, skromnie i staroświecko ubrana. Kieruje się w stronę nawy głównej, ale wytężając wzrok spostrzega siedzącego przy stoliku proboszcza, cofa sie kilka kroków, zbliża się do stolika, wymusza uśmiech i macha księdzu ręką, chcę by ją zauważył, ten z początku jej nie dostrzega, dopiero gdy kobieta nie odpuszcza, kiwa jej oschle głową patrząc w zupełnie inną stronę. Było w tym zdarzeniu coś irytującego i zabawnego zarazem. Wiernopoddańczy stosunek do księży jest dość powszechną cechą w środowiskach osób blisko związanych z kościołem, zwłaszcza chyba we wschodniej Polsce.
Z czasem jednak irytacja i rozbawienie, które mnie ogarnęły, zaczęły ustępować. Mimowolnie w czasie mszy kilka razy spojrzałem w stronę owej kobiety. Zauważyłem, że nie była zatopiona w głębokiej modlitwie, i choć wykonywała wszystkie przepisane gesty w czasie mszy, to jej myśli wydawały się gdzieś błądzić. Siedziała sama w długiej ławce, nieoczekiwanie kilka razy wybuchała cichym, dławionym śmiechem, wzrok miała wbity w ziemię. Wszelkie czynności w czasie liturgii wykonywała mechanicznie, zupełnie nieświadomie, jakby była nieobecna duchem, a jedynie ciałem.
Przez ponad dwa lata zdarzyło mi się pracować z ludźmi chorymi psychicznie. Wszystkie zachowania tej kobiety zaczęły mi się układać w pewną całość, zaczynałem powoli rozumieć, moje szare komórki zaczęły pracować na pełnych obrotach. Jej nadwaga okazała się tak charakterystyczną dla osób przyjmujących leki psychotropowe przeciw depresji, zaburzeniom schizoafektywnym czy schizofrenii. Te zachowania wydały mi się tak znajome i typowe dla osób dotkniętych tymi właśnie zaburzeniami.
W zupełnie innych barwach dostrzegłem to wydarzenie sprzed ponad dwóch tygodni dopiero dziś podczas wieczornej wycieczki rowerowej. Zbawienny jest jednak czas poświęcony tylko sobie i swoim myślom niekoniecznie o sobie. Dopiero dziś zrozumiałem, jak poważny błąd popełnił ów ksiądz.
Częstokroć jest tak, że ludzie dotknięci zaburzeniami psychicznymi są pozostawieni samym sobie, opuszczają ich rodziny, znajomi, przyjaciele, o prawdziwym szczęściu mogą mówić ci, którzy mają jeszcze kochających rodziców. A nawet, jeśli mają kogoś, kto sie nimi opiekuje, to osoby takie nie są w stanie wypełnić im życia, każdy człowiek oprócz rodziny potrzebuje bliskich, znajomych, przyjaciół, wrogów, kontaktu z drugim człowiekiem w jakiejkolwiek roli ten drugi, by nie występował. Bez tego istota ludzka obumiera.
Nie znam opisywanej kobiety, nie widziałem jej nigdy wcześniej i nigdy później. Jej zachowanie jednak tuż po wejściu do kościoła wskazywałoby na to, że traktuje księdza, jako osobę wyjątkową, jako kogoś kto daje poczucie bezpieczeństwa, a być może zastępuję członka rodziny, osobę bliską. Rzeczą oczywistą jest, że ksiądz takiej roli w rzeczywistości pełnić nie może, bo nie byłby w stanie się z niej wywiązać, chyba że formalnie i realnie podjąłby się opieki. Jednakże znając nadwrażliwość wielu osób chorych psychicznie, wskazanym byłoby, aby ów ksiądz nie reagował tak oschle i lekceważąco na zachowania wiernych, co do których wiernopoddańczych gestów jest zapewne przyzwyczajony.
Sądzę, że w seminariach nie uczy się kleryków psychiatrii, a raczej elementów psychiatrii. Ja mam to "szczęście", że na piątym roku studiów spośród wykładów nieobowiązkowych wybrałem sobie psychiatrię sądową połączoną z praktykami w szpitalu psychiatrycznym w Choroszczy, później jeszcze zdobyłem ponad dwuletnie doświadczenie w pracy z ludźmi chorymi. To wszystko dało mi pewną wrażliwość na rozeznanie potrzeb tych ludzi. Wszyscy którzy wykonują zawody nazwijmy je "wrażliwe społecznie" powinni jednak jakąś wiedzę z zakresu podstaw psychiatrii mieć, choćby po to, by reagować należycie w takich sytuacjach, jak ta opisana powyżej. W innym wypadku ich niewiedza (to jednak dużo lepsze słowo niż "brak wrażliwości", bo ten ostatni bierze się z deficytu wiedzy, a nie jest jakimś zawinionym "brakiem", choć czasem bywa i tak, że jest zawinionym) może skutkować poważnymi konsekwencjami. Pozornie błahe zachowanie może w rezultacie doprowadzić do poczucia bycia odrzuconym przez osobę, która stanowi nieraz "ostatnią deskę ratunku".
Ważnym jest też, by przyszłych księży uczono w seminariach, że ksiądz nie jest żadnym "księciem kościoła", nawet jak się dosłuży orantów biskupich, ale sługą Bożym i człowieczym.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Błyski - część 37
Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...
-
Rok 1932 minął pod znakiem wznoszenia nowego domu w Adamowcach. Podstawowym budulcem na tych terenach było drewno, murowane budowle na wsiac...
2 komentarze:
Już wiem z Twoich postów, że jesteś młodą osobą, skąd taki rodzaj wrażliwości w oglądaniu świata(?), zastanawia mnie, czy zawsze w podobnych razach nieodłączny jest chyba nadmierny idealizm i czy to dobrze(?)...
Młodą na pewno duchem i wyglądem ;-) Mam ukończoną 30-tkę, ale daleko mi jeszcze do 40-tki ;-)
Nadmierny idealizm nie jest dobry, idealizm bez nadmiaru jest pożądany, ale ja w tym poście nie apeluję o niemożliwe, ale o zwykłą normalność w relacjach międzyludzkich, zwłascza w sytuacji, gdy wobec duchownego stawiamy zawsze wyższe wymagania i słusznie.
Prześlij komentarz