Godzina 6.30, dzień powszedni, chłodny acz słoneczny wiosenny poranek, bujna już zieleń wokół, i kościół na jednym z najstarszych białostockich osiedli do którego nie przyszedłem bezinteresownie. Nie jestem osobą zanadto religijną, choć czasem odczuwam głęboką potrzebę wspólnoty z ludźmi zgromadzonymi w kościele. Tym razem było inaczej, potrzebny był mi podpis księdza na pewnej karteczce a w tym celu musiałem przystąpić po latach do spowiedzi.
Msze w rzeczonym kościele odbywają się wciąż w części podziemnej, góra jest już niemal z zewnątrz wykończona, ale jeszcze nie oddana do użytku. Siedzę w ławce, w bocznej nawie, w nawie głównej modlą się na głos głównie starsi ludzie, skromnie ubrani, jedni z pokorą wymalowaną na twarzach, smutkiem albo cierpieniem, dostrzegam tylko kilka twarzy naznaczonych grymasem złości, z których trudno wyczytać coś pozytywnego, ale nie oceniam. Wraz z wiekiem coraz trudniej przychodzi mi łatwe ocenianie, a nawet samo ocenianie, bez znaczenia czy łatwe czy trudne.
Msza ma się rozpocząć o 7, od 6.30 do 7 wierni modlą się sami. Z ławki w nawie bocznej, w której siedzę mam widok na drzwi wejściowe. Między ławką a drzwiami usiadł ksiądz, prawdopodobnie proboszcz, będzie przyjmował zapisy w określonych intencjach i ofiary. Schodzi się coraz więcej osób, głównie ludzie starsi, ale też w średnim wieku, ci ostatni mając wolną chwilę przed rozpoczęciem pracy, chcą najwyraźniej rozpocząć dzień od modlitwy, a może także potrzebują poczucia wspólnoty. Wszak to poczucie daje czasem niejasne odczucie szczęścia, którego na co dzień mogą nie mieć w domu, albo jest to zupełnie inny rodzaj szczęścia, którego nawet w dobrym życiu, w kochającej się rodzinie, zaznać nie sposób.
W pewnym momencie do kościoła wchodzi kobieta w średnim wieku, korpulentna, w zupełnie niemodnych okularach o grubych szkłach, skromnie i staroświecko ubrana. Kieruje się w stronę nawy głównej, ale wytężając wzrok spostrzega siedzącego przy stoliku proboszcza, cofa sie kilka kroków, zbliża się do stolika, wymusza uśmiech i macha księdzu ręką, chcę by ją zauważył, ten z początku jej nie dostrzega, dopiero gdy kobieta nie odpuszcza, kiwa jej oschle głową patrząc w zupełnie inną stronę. Było w tym zdarzeniu coś irytującego i zabawnego zarazem. Wiernopoddańczy stosunek do księży jest dość powszechną cechą w środowiskach osób blisko związanych z kościołem, zwłaszcza chyba we wschodniej Polsce.
Z czasem jednak irytacja i rozbawienie, które mnie ogarnęły, zaczęły ustępować. Mimowolnie w czasie mszy kilka razy spojrzałem w stronę owej kobiety. Zauważyłem, że nie była zatopiona w głębokiej modlitwie, i choć wykonywała wszystkie przepisane gesty w czasie mszy, to jej myśli wydawały się gdzieś błądzić. Siedziała sama w długiej ławce, nieoczekiwanie kilka razy wybuchała cichym, dławionym śmiechem, wzrok miała wbity w ziemię. Wszelkie czynności w czasie liturgii wykonywała mechanicznie, zupełnie nieświadomie, jakby była nieobecna duchem, a jedynie ciałem.
Przez ponad dwa lata zdarzyło mi się pracować z ludźmi chorymi psychicznie. Wszystkie zachowania tej kobiety zaczęły mi się układać w pewną całość, zaczynałem powoli rozumieć, moje szare komórki zaczęły pracować na pełnych obrotach. Jej nadwaga okazała się tak charakterystyczną dla osób przyjmujących leki psychotropowe przeciw depresji, zaburzeniom schizoafektywnym czy schizofrenii. Te zachowania wydały mi się tak znajome i typowe dla osób dotkniętych tymi właśnie zaburzeniami.
W zupełnie innych barwach dostrzegłem to wydarzenie sprzed ponad dwóch tygodni dopiero dziś podczas wieczornej wycieczki rowerowej. Zbawienny jest jednak czas poświęcony tylko sobie i swoim myślom niekoniecznie o sobie. Dopiero dziś zrozumiałem, jak poważny błąd popełnił ów ksiądz.
Częstokroć jest tak, że ludzie dotknięci zaburzeniami psychicznymi są pozostawieni samym sobie, opuszczają ich rodziny, znajomi, przyjaciele, o prawdziwym szczęściu mogą mówić ci, którzy mają jeszcze kochających rodziców. A nawet, jeśli mają kogoś, kto sie nimi opiekuje, to osoby takie nie są w stanie wypełnić im życia, każdy człowiek oprócz rodziny potrzebuje bliskich, znajomych, przyjaciół, wrogów, kontaktu z drugim człowiekiem w jakiejkolwiek roli ten drugi, by nie występował. Bez tego istota ludzka obumiera.
Nie znam opisywanej kobiety, nie widziałem jej nigdy wcześniej i nigdy później. Jej zachowanie jednak tuż po wejściu do kościoła wskazywałoby na to, że traktuje księdza, jako osobę wyjątkową, jako kogoś kto daje poczucie bezpieczeństwa, a być może zastępuję członka rodziny, osobę bliską. Rzeczą oczywistą jest, że ksiądz takiej roli w rzeczywistości pełnić nie może, bo nie byłby w stanie się z niej wywiązać, chyba że formalnie i realnie podjąłby się opieki. Jednakże znając nadwrażliwość wielu osób chorych psychicznie, wskazanym byłoby, aby ów ksiądz nie reagował tak oschle i lekceważąco na zachowania wiernych, co do których wiernopoddańczych gestów jest zapewne przyzwyczajony.
Sądzę, że w seminariach nie uczy się kleryków psychiatrii, a raczej elementów psychiatrii. Ja mam to "szczęście", że na piątym roku studiów spośród wykładów nieobowiązkowych wybrałem sobie psychiatrię sądową połączoną z praktykami w szpitalu psychiatrycznym w Choroszczy, później jeszcze zdobyłem ponad dwuletnie doświadczenie w pracy z ludźmi chorymi. To wszystko dało mi pewną wrażliwość na rozeznanie potrzeb tych ludzi. Wszyscy którzy wykonują zawody nazwijmy je "wrażliwe społecznie" powinni jednak jakąś wiedzę z zakresu podstaw psychiatrii mieć, choćby po to, by reagować należycie w takich sytuacjach, jak ta opisana powyżej. W innym wypadku ich niewiedza (to jednak dużo lepsze słowo niż "brak wrażliwości", bo ten ostatni bierze się z deficytu wiedzy, a nie jest jakimś zawinionym "brakiem", choć czasem bywa i tak, że jest zawinionym) może skutkować poważnymi konsekwencjami. Pozornie błahe zachowanie może w rezultacie doprowadzić do poczucia bycia odrzuconym przez osobę, która stanowi nieraz "ostatnią deskę ratunku".
Ważnym jest też, by przyszłych księży uczono w seminariach, że ksiądz nie jest żadnym "księciem kościoła", nawet jak się dosłuży orantów biskupich, ale sługą Bożym i człowieczym.
sobota, 31 maja 2008
Pieraciosy 2008
Wcześniej słyszałem o tych uroczystościach w TV, a dziś w świeżo kupionym "Czasopisie" przeczytałem artykuł Doroty Sulżyk i Jerzego Sulżyka "Pieraciosy. Mogiła w sercu puszczy" opisujący ze szczegółami przebieg tego znakomitego patriotycznego i integracyjnego przedsięwzięcia, jakie miało miejsce 30 kwietnia w uroczysku Komotowszczyzna niedaleko Walił.
Swego czasu szalenie interesowała mnie historia powstania styczniowego na Podlasiu, szczególnie w okolicach Białegostoku. Nigdy jednak nie udało mi się dotrzeć do miejsca największej bitwy, która rozegrała się na Białostocczyźnie w czasach powstania - w uroczysku Komotowszczyzna.
Inicjatorem i jednym z organizatorów tegorocznych uroczystości był nadleśniczy Krzysztof Bozik. 30 kwietnia w leśnym ostępie pojawiło się około 300 osób. Część leśników poprzebierała się w przygotowane wcześniej stroje imitujące te z epoki powstania. Jak wynika z wypowiedzi niektórych z nich, sami szukali odpowiednich ubrań w puszczańskich wioskach, sami też adaptowali swoje służbowe ubrania obcinając kołnierze koszul, jako że w latach 60 - tych XIX wieku koszule zamiast kołnierzy miały tylko stójki. Któryś z leśników wygrzebał u gospodarza we wsi Radunin sukmanę z czasów dwudziestolecia międzywojennego. Wcześniej zapoznawali się ze zdjęciami z epoki i grafikami przedstawiającym ówczesne stroje.
Na miejscu bitwy odbyła się biesiada, której towarzyszyły śpiewy, sesje zdjęciowe z "powstańcami", a na poczęstunek złożyło się prawdziwe wiejskie jadło, podobno wybornie smakujące w lesie - w to akurat nie wątpię. Ale najważniejszą częścią uroczystości była modlitwa ekumeniczna, w której wzięli udział księża katoliccy i prawosławni, modlący się wspólnie za poległych powstańców. I to jest chyba najbardziej pokrzepiająca informacja. Oby więcej tego typu uroczystości, wspólnych modlitw i spotkań, i oby nie sprowadzały się one tylko i wyłącznie do suchego, czysto formalnego, nudnego rytuału, który gdzieś zatraca swój cel i znaczenie. Byłoby cudownie, gdyby takie uroczystości stały się szczerą i świadomą potrzebą mieszkających na Podlasiu Polaków i Białorusinów, rozumiejących sens istnienia dobrych relacji między naszymi narodami.
Nie rozumiem natomiast zupełnie dlaczego następne podobne uroczystości mają odbyć się dopiero za 5 lat?!
Świetnie się też stało, że temat ten podjęło białoruskie czasopismo "Czasopis". To też jest krok milowy w naprawianiu relacji polsko - białoruskich na Podlasiu czy - jak kto woli - na Białostocczyźnie. Dawno już nie czytałem z takim ożywieniem, nadzieją i radością wieści z Podlasia.
Podsumowując - świetna inicjatywa nadleśniczego, wspaniale zorganizowana uroczystość i wielka, napawająca nadzieją otwartość białoruskiego środowiska "Czasopisu". Oby tak dalej!
Swego czasu szalenie interesowała mnie historia powstania styczniowego na Podlasiu, szczególnie w okolicach Białegostoku. Nigdy jednak nie udało mi się dotrzeć do miejsca największej bitwy, która rozegrała się na Białostocczyźnie w czasach powstania - w uroczysku Komotowszczyzna.
Inicjatorem i jednym z organizatorów tegorocznych uroczystości był nadleśniczy Krzysztof Bozik. 30 kwietnia w leśnym ostępie pojawiło się około 300 osób. Część leśników poprzebierała się w przygotowane wcześniej stroje imitujące te z epoki powstania. Jak wynika z wypowiedzi niektórych z nich, sami szukali odpowiednich ubrań w puszczańskich wioskach, sami też adaptowali swoje służbowe ubrania obcinając kołnierze koszul, jako że w latach 60 - tych XIX wieku koszule zamiast kołnierzy miały tylko stójki. Któryś z leśników wygrzebał u gospodarza we wsi Radunin sukmanę z czasów dwudziestolecia międzywojennego. Wcześniej zapoznawali się ze zdjęciami z epoki i grafikami przedstawiającym ówczesne stroje.
Na miejscu bitwy odbyła się biesiada, której towarzyszyły śpiewy, sesje zdjęciowe z "powstańcami", a na poczęstunek złożyło się prawdziwe wiejskie jadło, podobno wybornie smakujące w lesie - w to akurat nie wątpię. Ale najważniejszą częścią uroczystości była modlitwa ekumeniczna, w której wzięli udział księża katoliccy i prawosławni, modlący się wspólnie za poległych powstańców. I to jest chyba najbardziej pokrzepiająca informacja. Oby więcej tego typu uroczystości, wspólnych modlitw i spotkań, i oby nie sprowadzały się one tylko i wyłącznie do suchego, czysto formalnego, nudnego rytuału, który gdzieś zatraca swój cel i znaczenie. Byłoby cudownie, gdyby takie uroczystości stały się szczerą i świadomą potrzebą mieszkających na Podlasiu Polaków i Białorusinów, rozumiejących sens istnienia dobrych relacji między naszymi narodami.
Nie rozumiem natomiast zupełnie dlaczego następne podobne uroczystości mają odbyć się dopiero za 5 lat?!
Świetnie się też stało, że temat ten podjęło białoruskie czasopismo "Czasopis". To też jest krok milowy w naprawianiu relacji polsko - białoruskich na Podlasiu czy - jak kto woli - na Białostocczyźnie. Dawno już nie czytałem z takim ożywieniem, nadzieją i radością wieści z Podlasia.
Podsumowując - świetna inicjatywa nadleśniczego, wspaniale zorganizowana uroczystość i wielka, napawająca nadzieją otwartość białoruskiego środowiska "Czasopisu". Oby tak dalej!
piątek, 30 maja 2008
Kościół Świętego Rocha w Białymstoku
Mam sceptyczny stosunek do wszelkich "miejsc mocy", ale bezspornym faktem jest to, że w pewnych miejscach czujemy się wyjątkowo dobrze, a inne przyprawiają nas o stany niemal depresyjne. Wzgórze, na którym stoi Kościół Świętego Rocha w Białymstoku - w moim odczuciu - należy zdecydowanie do tej pierwszej kategorii.
Podobno święte gaje pogańskie były lokowane w tak zwanych "miejscach mocy" - patrz kazus wzgórza nad Sprząślą, obecnie Supraślą, gdzie wznosi się zrekonstruowana świątynia prawosławna i dawny klasztor bazylianów - teraz własność mnichów prawosławnych. Pierwsza świątynia prawosławna powstała tu pod koniec XV wieku, w miejscu, w którym wcześniej miejscowa ludność oddawała cześć pogańskim bóstwom. Legenda mówi, że na rzece, przy wzgórzu zatrzymał się krzyż puszczony przez mnichów sprowadzonych przez hetmana Chodkiewicza mającego swoją siedzibę w nieodległym Gródku. Z drugiej jednak strony wiedza historyczna podpowiada nam, że zarówno świątynie katolickie, jak i prawosławne powstawały często w dawnych miejscach kultu pogańskiego. Ludzie byli do nich przyzwyczajeni, i tak by je nawiedzali, i tak, nawet oficjalnie oddając hołd nowemu Bogu, więc łatwiej było wykorzenić ich wierzenia stawiając na miejscu starej świątyni czy świętego gaju, dom nowego - wedle panujących - prawdziwego Boga.
Nie przypominam sobie bym kiedykolwiek słyszał, czy czytał o tym, że Wzgórze Świętego Rocha było w zamierzchłych czasach miejscem kultu pogańskiego. Jedno jest natomiast pewne - jest miejscem szczególnym, jednym z najbardziej urokliwych w całym Białymstoku, dzięki swemu położeniu - na wzgórzu wznoszącym się ponad szumem, hałasem i zgiełkiem tętniącego życiem miasta, otoczonym szczelnie zielenią drzew - idealnym do kontemplacji i medytacji.
Zdjęcia zamieszczone w niniejszym poście są owocem mojej dzisiejszej wyprawy, której celem bynajmniej nie było fotografowanie kościoła świętego Rocha i jego otoczenia, powstały one niejako przy okazji załatwiania spraw - nazwijmy je służbowych;-)
Zainteresowanych historią kościoła i samego miejsca, na którym powstał zachęcam do przeczytania interesującego artykułu Józefa Maroszka opublikowanego w "Czasie miłosierdzia", a dostępnego także online pod adresem:
http://www.bialystok.opoka.org.pl/czas/nr136/art/sw_roch.htm
Podobno święte gaje pogańskie były lokowane w tak zwanych "miejscach mocy" - patrz kazus wzgórza nad Sprząślą, obecnie Supraślą, gdzie wznosi się zrekonstruowana świątynia prawosławna i dawny klasztor bazylianów - teraz własność mnichów prawosławnych. Pierwsza świątynia prawosławna powstała tu pod koniec XV wieku, w miejscu, w którym wcześniej miejscowa ludność oddawała cześć pogańskim bóstwom. Legenda mówi, że na rzece, przy wzgórzu zatrzymał się krzyż puszczony przez mnichów sprowadzonych przez hetmana Chodkiewicza mającego swoją siedzibę w nieodległym Gródku. Z drugiej jednak strony wiedza historyczna podpowiada nam, że zarówno świątynie katolickie, jak i prawosławne powstawały często w dawnych miejscach kultu pogańskiego. Ludzie byli do nich przyzwyczajeni, i tak by je nawiedzali, i tak, nawet oficjalnie oddając hołd nowemu Bogu, więc łatwiej było wykorzenić ich wierzenia stawiając na miejscu starej świątyni czy świętego gaju, dom nowego - wedle panujących - prawdziwego Boga.
Nie przypominam sobie bym kiedykolwiek słyszał, czy czytał o tym, że Wzgórze Świętego Rocha było w zamierzchłych czasach miejscem kultu pogańskiego. Jedno jest natomiast pewne - jest miejscem szczególnym, jednym z najbardziej urokliwych w całym Białymstoku, dzięki swemu położeniu - na wzgórzu wznoszącym się ponad szumem, hałasem i zgiełkiem tętniącego życiem miasta, otoczonym szczelnie zielenią drzew - idealnym do kontemplacji i medytacji.
Zdjęcia zamieszczone w niniejszym poście są owocem mojej dzisiejszej wyprawy, której celem bynajmniej nie było fotografowanie kościoła świętego Rocha i jego otoczenia, powstały one niejako przy okazji załatwiania spraw - nazwijmy je służbowych;-)
Zainteresowanych historią kościoła i samego miejsca, na którym powstał zachęcam do przeczytania interesującego artykułu Józefa Maroszka opublikowanego w "Czasie miłosierdzia", a dostępnego także online pod adresem:
http://www.bialystok.opoka.org.pl/czas/nr136/art/sw_roch.htm
środa, 28 maja 2008
Mój Lublin
Nie ma roku bym w Lublinie nie pojawił się przynajmniej kilka razy. I choć lubelską starówkę, tak jak i całe miasto, uważam za jedną z najpiękniejszych w Polsce, to jednak Lublin nie wydaje się być miejscem przyjaznym na tyle by móc w nim zamieszkać na stałe.
Sama starówka lubelska podoba mi sie o wiele bardziej niż krakowska czy toruńska, nie wspominając już o warszawskiej (wobec tej ostatniej powinny być stosowane jednak zupełnie inne kryteria, jako że jest to właściwie rekonstrukcja tej prawdziwej starówki z duszą, choć z drugiej strony nie sposób jej odmówić uroku).
Z opowieści znajomych, którzy jeszcze mieszkają w Lublinie bądź tych, którzy już się wyprowadzili i wyemigrowali z kraju, miasto to nie jest wcale tak interesującym, urokliwym i dobrym do życia, jakim pozornie wydaje się być. Według koleżanki, którą los rzucił na Wyspy, Lublin ma być miastem dusznym, w którym tak naprawdę niewiele się dzieje, nie zapewniającym prawdziwej wielkomiejskiej różnorodności, w którym trudno sobie znaleźć niszę, albo nie sposób jej znaleźć w ogóle - koleżanka takiego osobnego miejsca sobie w nim niestety nie znalazła.
Wielu młodych, wykształconych lublinian emigruje też do Warszawy, co wskazywałoby na to, że w samym Lublinie trudno o ciekawą i dobrze płatną pracę, a jeśli już się taka trafi to o jej zdobyciu decydują pewnie - tak jak i w Białymstoku - względy całkowicie pozamerytoryczne.
Z moich powierzchownym obserwacji - niewykluczone, że ulegam tylko pozorom, wszak jako Polacy jesteśmy mistrzami wywierania dobrego wrażenia - wynika, że ludzie w Lublinie są dużo bardziej otwarci od mieszkańców mojego rodzinnego miasta, wykazują się dużo mniejszą podejrzliwością i nieufnością w kontaktach z osobami nieznajomymi, a w rezultacie o wiele łatwiej jest nawiązać niezobowiązującą rozmowę z nieznajomą osobą w Lublinie niż w Białymstoku.
Niewątpliwą zaletą Lublina jest natomiast wielość różnorodnych pubów i kafejek. Po raz pierwszy w tym roku trafiłem ze znajomymi do Pubu "U szewca" i choć nazwa "pub" mogłaby wskazywać, że wystrój wnętrz powinien wywoływać skojarzenia z Irlandią, to jednak miejsce to - nie wiem czy w sposób zamierzony czy też nie - ma swój niepowtarzalny klimat, przypominający mi nieco atmosferę z prozy Schulza albo Kafki. Trzykondygnacyjna kamienica z bodaj XVII wieku przy ulicy Grodzkiej, wąska od frontu i ciągnąca się dobrych kilkanaście metrów w głąb, wąskie schody, labirynt pomieszczeń i korytarzy, mnóstwo rekwizytów wiszących na ścianach - stare plakaty, obrazy, sprzęty sportowe, narty, buty narciarskie, lampy, stare fotografie oprawione w ramki, i wiele, wiele innych, a do tego nieprzebrane tłumy ludzi, które - o dziwo - nie odstręczają, a wręcz odwrotnie - zachęcają do poszukania sobie - jakby paradoksalnie to nie brzmiało - cichego stolika gdzieś w rogu czy na środku sali. Byłem pod ogromnym wrażeniem tego miejsca.
No i kluby, nie mogliśmy ominąć klubów, Hades, Design, Czekolada, i kilka innych, których nazw w tej chwili nie pamiętam, ale zostaliśmy na dłużej tylko w jednym - Fashion. Rozlokowany na 2 kondygnacjach, w centrum miasta, w nowoczesnym budynku, nie będącym może arcydziełem współczesnej architektury, ale doskonale harmonizującym z otoczeniem. Na 3 piętrze - dwie duże sale do tańczenia z tematyczną muzyką, kręgielnia, i chillout z prawdziwego zdarzenia - z wygodnymi kanapami, poduszkami, półmrokiem, tylko nieco zanadto monotonną muzyką sączącą się z dyskretnie umieszczonych głośników - RnB i podobną, za ciężką i i zbyt jednostajną jak na chillout, w którym powinien rozbrzmiewać właśnie relaksujący i spokojny chillout. Na 4 piętrze pomieszczenie barowe i oddzielony od niego szklaną ściana parkiet z muzyka z lat 70-tych i 80-tych, do tego na zewnątrz taras z przepięknym widokiem na nocny Lublin. Tłumy ludzi, dużo przestrzeni, niezła tematyczna muzyka, bary bez kolejek, nowoczesny wystrój - dużo szkła i innych lekkich materiałów, nieirytująca gra świateł, wszystko to składało się na charakterystyczny klubowy klimat. Podobnego miejsca w Białymstoku nie sposób uraczyć i pewnie nieprędko się takiego doczekamy.
Tym razem mieliśmy tylko niecałe 3 dni na Lublin i okolice, a do tego deszczowy i chłodny długi majowy weekend. Nie zobaczyliśmy wszystkiego, co obejrzeć byśmy chcieli. Cała sztuka polega jednak na tym, by za każdym razem odkrywać w Lublinie coś nowego. Kilka lat temu trafiła się nam wystawa grafik Goyi ("Gdy rozum śpi, budzą się demony") w Muzeum na Zamku. W Białymstoku nie miałbym szans na obejrzenie podobnej wystawy, a oglądanie dzieł Goi było chyba jednym z najważniejszych wydarzeń w moim życiu.
W tym roku czasu starczyło nam jeszcze na wspięcie się na szczyt Wieży Trynitarskiej przy Katedrze, kilka wypraw kulinarnych, m.in. do Restauracji Żydowskiej przy Trybunale na wątróbkę po żydowsku, do Naleśnikarni z prawdziwego zdarzenia na naleśniki z miodem i konfiturami śliwkowymi (smakowały jak pyszne domowe mamine!) i herbatę imbirową z miodem, a ja jeszcze pobuszowałem w księgarni w Centrum Informacji Turystycznej skąd przywiozłem kolejny numer "Scriptores", broszurę o Tatarach na Podlasiu południowym i prawdopodobnie całkiem ciekawą książkę będącą zbiorem interesujących historii, opowieści i legend z Lubelszczyzny - "Z toporem przez wieki". Ale o ich lekturze następnym razem.
Sama starówka lubelska podoba mi sie o wiele bardziej niż krakowska czy toruńska, nie wspominając już o warszawskiej (wobec tej ostatniej powinny być stosowane jednak zupełnie inne kryteria, jako że jest to właściwie rekonstrukcja tej prawdziwej starówki z duszą, choć z drugiej strony nie sposób jej odmówić uroku).
Z opowieści znajomych, którzy jeszcze mieszkają w Lublinie bądź tych, którzy już się wyprowadzili i wyemigrowali z kraju, miasto to nie jest wcale tak interesującym, urokliwym i dobrym do życia, jakim pozornie wydaje się być. Według koleżanki, którą los rzucił na Wyspy, Lublin ma być miastem dusznym, w którym tak naprawdę niewiele się dzieje, nie zapewniającym prawdziwej wielkomiejskiej różnorodności, w którym trudno sobie znaleźć niszę, albo nie sposób jej znaleźć w ogóle - koleżanka takiego osobnego miejsca sobie w nim niestety nie znalazła.
Wielu młodych, wykształconych lublinian emigruje też do Warszawy, co wskazywałoby na to, że w samym Lublinie trudno o ciekawą i dobrze płatną pracę, a jeśli już się taka trafi to o jej zdobyciu decydują pewnie - tak jak i w Białymstoku - względy całkowicie pozamerytoryczne.
Z moich powierzchownym obserwacji - niewykluczone, że ulegam tylko pozorom, wszak jako Polacy jesteśmy mistrzami wywierania dobrego wrażenia - wynika, że ludzie w Lublinie są dużo bardziej otwarci od mieszkańców mojego rodzinnego miasta, wykazują się dużo mniejszą podejrzliwością i nieufnością w kontaktach z osobami nieznajomymi, a w rezultacie o wiele łatwiej jest nawiązać niezobowiązującą rozmowę z nieznajomą osobą w Lublinie niż w Białymstoku.
Niewątpliwą zaletą Lublina jest natomiast wielość różnorodnych pubów i kafejek. Po raz pierwszy w tym roku trafiłem ze znajomymi do Pubu "U szewca" i choć nazwa "pub" mogłaby wskazywać, że wystrój wnętrz powinien wywoływać skojarzenia z Irlandią, to jednak miejsce to - nie wiem czy w sposób zamierzony czy też nie - ma swój niepowtarzalny klimat, przypominający mi nieco atmosferę z prozy Schulza albo Kafki. Trzykondygnacyjna kamienica z bodaj XVII wieku przy ulicy Grodzkiej, wąska od frontu i ciągnąca się dobrych kilkanaście metrów w głąb, wąskie schody, labirynt pomieszczeń i korytarzy, mnóstwo rekwizytów wiszących na ścianach - stare plakaty, obrazy, sprzęty sportowe, narty, buty narciarskie, lampy, stare fotografie oprawione w ramki, i wiele, wiele innych, a do tego nieprzebrane tłumy ludzi, które - o dziwo - nie odstręczają, a wręcz odwrotnie - zachęcają do poszukania sobie - jakby paradoksalnie to nie brzmiało - cichego stolika gdzieś w rogu czy na środku sali. Byłem pod ogromnym wrażeniem tego miejsca.
No i kluby, nie mogliśmy ominąć klubów, Hades, Design, Czekolada, i kilka innych, których nazw w tej chwili nie pamiętam, ale zostaliśmy na dłużej tylko w jednym - Fashion. Rozlokowany na 2 kondygnacjach, w centrum miasta, w nowoczesnym budynku, nie będącym może arcydziełem współczesnej architektury, ale doskonale harmonizującym z otoczeniem. Na 3 piętrze - dwie duże sale do tańczenia z tematyczną muzyką, kręgielnia, i chillout z prawdziwego zdarzenia - z wygodnymi kanapami, poduszkami, półmrokiem, tylko nieco zanadto monotonną muzyką sączącą się z dyskretnie umieszczonych głośników - RnB i podobną, za ciężką i i zbyt jednostajną jak na chillout, w którym powinien rozbrzmiewać właśnie relaksujący i spokojny chillout. Na 4 piętrze pomieszczenie barowe i oddzielony od niego szklaną ściana parkiet z muzyka z lat 70-tych i 80-tych, do tego na zewnątrz taras z przepięknym widokiem na nocny Lublin. Tłumy ludzi, dużo przestrzeni, niezła tematyczna muzyka, bary bez kolejek, nowoczesny wystrój - dużo szkła i innych lekkich materiałów, nieirytująca gra świateł, wszystko to składało się na charakterystyczny klubowy klimat. Podobnego miejsca w Białymstoku nie sposób uraczyć i pewnie nieprędko się takiego doczekamy.
Tym razem mieliśmy tylko niecałe 3 dni na Lublin i okolice, a do tego deszczowy i chłodny długi majowy weekend. Nie zobaczyliśmy wszystkiego, co obejrzeć byśmy chcieli. Cała sztuka polega jednak na tym, by za każdym razem odkrywać w Lublinie coś nowego. Kilka lat temu trafiła się nam wystawa grafik Goyi ("Gdy rozum śpi, budzą się demony") w Muzeum na Zamku. W Białymstoku nie miałbym szans na obejrzenie podobnej wystawy, a oglądanie dzieł Goi było chyba jednym z najważniejszych wydarzeń w moim życiu.
W tym roku czasu starczyło nam jeszcze na wspięcie się na szczyt Wieży Trynitarskiej przy Katedrze, kilka wypraw kulinarnych, m.in. do Restauracji Żydowskiej przy Trybunale na wątróbkę po żydowsku, do Naleśnikarni z prawdziwego zdarzenia na naleśniki z miodem i konfiturami śliwkowymi (smakowały jak pyszne domowe mamine!) i herbatę imbirową z miodem, a ja jeszcze pobuszowałem w księgarni w Centrum Informacji Turystycznej skąd przywiozłem kolejny numer "Scriptores", broszurę o Tatarach na Podlasiu południowym i prawdopodobnie całkiem ciekawą książkę będącą zbiorem interesujących historii, opowieści i legend z Lubelszczyzny - "Z toporem przez wieki". Ale o ich lekturze następnym razem.
poniedziałek, 26 maja 2008
Zakończenie XXVII Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Cerkiewnej - "Hajnówka 2008" w Białymstoku
A więc znani są już laureaci XXVII Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Cerkiewnej - "Hajnówka 2008" w Białymstoku. Zainteresowanych odsyłam do notki zamieszczonej w "Kurierze Porannym", dostępnej na stronie internetowej:
http://www.poranny.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20080525/AKTUALNOSCI/30105031
W tym roku niestety nie miałem możliwości wzięcia udziału we wszystkich przesłuchaniach konkursowych z przyczyn zupełnie ode mnie niezależnych. Ominąłem cały 3 dzień konkursowy (sobota), oraz ogłoszenie werdyktu jury i koncert galowy w niedzielę.
Całe szczęście piątek miałem wolny i wysłuchałem wszystkich chórów, które zgodnie z programem tego dnia miały wystąpić.
Prawdę mówiąc nie jestem znawcą muzyki, a już zwłaszcza muzyki cerkiewnej, choć staram się wykorzystać każdą nadarzającą się okazję, by zajrzeć do cerkwi i posłuchać wykonywanych przez chóry pieśni. Nie potrafię jednak profesjonalnie ocenić występujących w piątek zespołów. Moje prywatne kryteria, które za chwilę przedstawię nie mają nic wspólnego nawet z próbą pokuszenia się na obiektywną ocenę wykonawców.
Piątkowe przesłuchania rozpoczął występ dziecięcego chóru z Iranu - Chóru Cerkwi pod wezwaniem Wszystkich Świętych, o ile dobrze zrozumiałem był to chór z jednej z parafii Kościoła Ormiańskiego w Iranie. Pomimo tego, że był to chór dziecięcy byłem zaskoczony siłą głosów i dojrzałością wykonania pieśni religijnych w wykonaniu dzieciaków w przedziale wiekowym - jak sądzę - między 10 a 13 latami.
Zespół Śpiewaków Cerkiewnych z Moskwy, mający wystąpić jako następny, nie dojechał do Polski. Tak więc po chórze z Iranu na scenę wyszedł Chór Mieszany z Kiszyniowa, który był jednym z moich faworytów. Mocne, dźwięczne głosy, mrowienie przechodzące przez całe ciało, wrażenie drgających ścian, podłogi i sufitu, brak ciążenia, łzy mimowolnie cisnące się do oczu - to jedyne kryteria, którymi zawsze oceniam występujące zespoły. Przy pieśniach wykonywanych przez młodych Mołdawian, wszystkie wymienione wyżej "kryteria" wystąpiły jednocześnie. Oczywiście zdaję sobie sprawę z ich ułomności, to czy wystąpią one wszystkie jednocześnie, czy tylko niektóre z nich, zależy od wielu czynników - od tego czy sala jest pełna czy mam dostatecznie dużo przestrzeni wokół, by móc się wyłączyć, wyciszyć i skoncentrować. Jestem przekonany, że występy Męskiego Zespołu z Tbilisi składającego się z bodaj 7 mężczyzn ubranych w tradycyjne gruzińskie stroje odebrałbym inaczej, gdybym słuchał ich pieśni w ich rodzimym monastyrze gdzieś w górach Kaukazu. Po Gruzinach wystąpił Męski Chór Uniwersytetu z Witebska. W tym przypadku nie sposób było nie zwrócić uwagi na niewidomego młodego człowieka, który wyszedł na scenę prowadzony przez jednego z kolegów, a który wykonywał kilka wyśmienitych partii solowych. Dawno nie słyszałem tak pięknego, czystego męskiego głosu, sądzę że był to tenor.
Mieszanego Chóru "Zemgale" z Jegławy (Łotwa) nie miałem możliwości wysłuchać w ogóle. Musiałem niestety wyjść z sali, i wróciłem dopiero na występ Studenckiego Chóru Uniwersytetu z Charkowa. Wykonywane przez nich pieśni sprawiły, że ponownie odezwały się we mnie wszystkie moje "kryteria". Znakomite partie solowe dwóch młodych studentów, tenorów, wspaniałe połączenie mocnych głosów kobiecych i męskich, unoszących ku górze, wywołujących dreszcze i i sprawiających, że zrozumiałem reakcję mojego kolegi, który opowiadał mi kiedyś, że zdarza mu się w czasie koncertów muzyki poważnej w filharmonii płakać. Sam co prawda nie płakałem, ale poczułem co to znaczy, że łzy same cisną się do oczu.
http://www.poranny.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20080525/AKTUALNOSCI/30105031
W tym roku niestety nie miałem możliwości wzięcia udziału we wszystkich przesłuchaniach konkursowych z przyczyn zupełnie ode mnie niezależnych. Ominąłem cały 3 dzień konkursowy (sobota), oraz ogłoszenie werdyktu jury i koncert galowy w niedzielę.
Całe szczęście piątek miałem wolny i wysłuchałem wszystkich chórów, które zgodnie z programem tego dnia miały wystąpić.
Prawdę mówiąc nie jestem znawcą muzyki, a już zwłaszcza muzyki cerkiewnej, choć staram się wykorzystać każdą nadarzającą się okazję, by zajrzeć do cerkwi i posłuchać wykonywanych przez chóry pieśni. Nie potrafię jednak profesjonalnie ocenić występujących w piątek zespołów. Moje prywatne kryteria, które za chwilę przedstawię nie mają nic wspólnego nawet z próbą pokuszenia się na obiektywną ocenę wykonawców.
Piątkowe przesłuchania rozpoczął występ dziecięcego chóru z Iranu - Chóru Cerkwi pod wezwaniem Wszystkich Świętych, o ile dobrze zrozumiałem był to chór z jednej z parafii Kościoła Ormiańskiego w Iranie. Pomimo tego, że był to chór dziecięcy byłem zaskoczony siłą głosów i dojrzałością wykonania pieśni religijnych w wykonaniu dzieciaków w przedziale wiekowym - jak sądzę - między 10 a 13 latami.
Zespół Śpiewaków Cerkiewnych z Moskwy, mający wystąpić jako następny, nie dojechał do Polski. Tak więc po chórze z Iranu na scenę wyszedł Chór Mieszany z Kiszyniowa, który był jednym z moich faworytów. Mocne, dźwięczne głosy, mrowienie przechodzące przez całe ciało, wrażenie drgających ścian, podłogi i sufitu, brak ciążenia, łzy mimowolnie cisnące się do oczu - to jedyne kryteria, którymi zawsze oceniam występujące zespoły. Przy pieśniach wykonywanych przez młodych Mołdawian, wszystkie wymienione wyżej "kryteria" wystąpiły jednocześnie. Oczywiście zdaję sobie sprawę z ich ułomności, to czy wystąpią one wszystkie jednocześnie, czy tylko niektóre z nich, zależy od wielu czynników - od tego czy sala jest pełna czy mam dostatecznie dużo przestrzeni wokół, by móc się wyłączyć, wyciszyć i skoncentrować. Jestem przekonany, że występy Męskiego Zespołu z Tbilisi składającego się z bodaj 7 mężczyzn ubranych w tradycyjne gruzińskie stroje odebrałbym inaczej, gdybym słuchał ich pieśni w ich rodzimym monastyrze gdzieś w górach Kaukazu. Po Gruzinach wystąpił Męski Chór Uniwersytetu z Witebska. W tym przypadku nie sposób było nie zwrócić uwagi na niewidomego młodego człowieka, który wyszedł na scenę prowadzony przez jednego z kolegów, a który wykonywał kilka wyśmienitych partii solowych. Dawno nie słyszałem tak pięknego, czystego męskiego głosu, sądzę że był to tenor.
Mieszanego Chóru "Zemgale" z Jegławy (Łotwa) nie miałem możliwości wysłuchać w ogóle. Musiałem niestety wyjść z sali, i wróciłem dopiero na występ Studenckiego Chóru Uniwersytetu z Charkowa. Wykonywane przez nich pieśni sprawiły, że ponownie odezwały się we mnie wszystkie moje "kryteria". Znakomite partie solowe dwóch młodych studentów, tenorów, wspaniałe połączenie mocnych głosów kobiecych i męskich, unoszących ku górze, wywołujących dreszcze i i sprawiających, że zrozumiałem reakcję mojego kolegi, który opowiadał mi kiedyś, że zdarza mu się w czasie koncertów muzyki poważnej w filharmonii płakać. Sam co prawda nie płakałem, ale poczułem co to znaczy, że łzy same cisną się do oczu.
Droga przez las - między Skrybiczami a Łubnikami
Nowo odkryta droga przez las prowadząca od majątku Bogdaniec w pobliżu Skrybicz do wsi Łubniki, doskonale nadająca się do wycieczek rowerowych.
Dwa wyżej umieszczone zdjęcia przedstawiają początek lasu przy drodze od majątku Bogdaniec w stronę Łubnik. Staropolskim już chyba zwyczajem wielu mieszkańców polskich wsi i miast traktuje las, jako wysypisko śmieci.
Dwa wyżej umieszczone zdjęcia przedstawiają początek lasu przy drodze od majątku Bogdaniec w stronę Łubnik. Staropolskim już chyba zwyczajem wielu mieszkańców polskich wsi i miast traktuje las, jako wysypisko śmieci.
niedziela, 25 maja 2008
Park w Dojlidach
Przystrzyżone trawniki, równo wytyczone alejki, jeszcze nie zniszczone nowe ławki, odremontowany klasycystyczny pałac Lubomirskich z zadbanym klombem od frontu; znać w tym wszystkim rękę dobrego gospodarza, a właściwie spore pieniądze.
Obecny park ma niewiele wspólnego z tym dawnym, z czasów moich licealnych wagarów, studenckich pasji literackich, szczęśliwych i nieszczęśliwych niemal werterowskich miłości. Pozostały jedynie te same stare drzewa, układ alejek i stawy. Wiosną, latem, wczesną jesienią nie było tygodnia bez wyprawy rowerowej do Dojlid. Tu - w dzikim parku, porośniętym krzewami wybujałymi zupełnie bez pozwolenia, gęstymi trawami wysokimi na metr, a może jeszcze wyższymi - oddawałem sie urokom lektury odkrywanej literatury rosyjskiej, ale nie tylko rosyjskiej. Poza mną i kilkoma wędkarzami, tak jakby nikt nie wiedział o istnieniu tego wyjątkowego miejsca na obrzeżach miasta. Dalej były już tylko pola i droga do Lublina, na łące na obrzeżach parku pasły się konie i krowy.
Taki stan trwał bodaj do roku 1999, później do pałacu wprowadziła się Wyższa Szkoła Administracji Publicznej. Z prawego skrzydła pałacu - popadającego w ruinę - zniknęli jego starzy mieszkańcy. Jeden z nich podczas rozmowy- nie pamiętam już przez kogo nawiązanej - zapytał mnie używając trzeciej osoby liczby pojedynczej "Czy wie kim był Erich Koch". Traf chciał, że wiedziałem. W czasie II wojny światowej, mniej więcej od 1941 r. pałac Lubomirskich stał się siedzibą Ericha Kocha - szefa administracji Bezirk Bialystok . Nigdy później tego człowieka nie spotkałem, a ludzi tak chętnie i otwarcie rozmawiających z nieznajomymi nie zdarzało mi się i nadal nie zdarza spotykać często.
W tym też parku pewien Cygan poprosił mnie o papierosa, którego akurat nie miałem, a mimo to nawiązał ze mną rozmowę; i nie po raz pierwszy w życiu miałem wrażenie, że spotykam człowieka, który przeniknął mnie całego na wskroś (wcześniej podobne poczucie miałem podczas rozmowy z Cyganką - harcerką w moich latach szczenięcych). Co do jednej rzeczy ów Cygan się mylił, choć może i nie, bo nie określił żadnego limitu czasowego dla jej spełnienia się.
Niestety Park w Dojlidach wraz z powstaniem Wyższej Szkoły Administracji Publicznej stracił wiele ze swego dawnego uroku, uroku dzikiego i opuszczonego XIX - wiecznego parku, umknęła jego dawna atmosfera miejsca niezwykłego, kojącego i i kontemplacyjnego. Tłumy studentów, idealny porządek ustalany niczym od ekierki nie sprzyjają już wyciszeniu, sennej i nieco leniwej lekturze z powracaniem po kilka, a może nawet kilkanaście razy do tych samych zdań, fragmentów, a mimo to nadal jest jednym z moich ulubionych miejsc w Białymstoku.
Obecny park ma niewiele wspólnego z tym dawnym, z czasów moich licealnych wagarów, studenckich pasji literackich, szczęśliwych i nieszczęśliwych niemal werterowskich miłości. Pozostały jedynie te same stare drzewa, układ alejek i stawy. Wiosną, latem, wczesną jesienią nie było tygodnia bez wyprawy rowerowej do Dojlid. Tu - w dzikim parku, porośniętym krzewami wybujałymi zupełnie bez pozwolenia, gęstymi trawami wysokimi na metr, a może jeszcze wyższymi - oddawałem sie urokom lektury odkrywanej literatury rosyjskiej, ale nie tylko rosyjskiej. Poza mną i kilkoma wędkarzami, tak jakby nikt nie wiedział o istnieniu tego wyjątkowego miejsca na obrzeżach miasta. Dalej były już tylko pola i droga do Lublina, na łące na obrzeżach parku pasły się konie i krowy.
Taki stan trwał bodaj do roku 1999, później do pałacu wprowadziła się Wyższa Szkoła Administracji Publicznej. Z prawego skrzydła pałacu - popadającego w ruinę - zniknęli jego starzy mieszkańcy. Jeden z nich podczas rozmowy- nie pamiętam już przez kogo nawiązanej - zapytał mnie używając trzeciej osoby liczby pojedynczej "Czy wie kim był Erich Koch". Traf chciał, że wiedziałem. W czasie II wojny światowej, mniej więcej od 1941 r. pałac Lubomirskich stał się siedzibą Ericha Kocha - szefa administracji Bezirk Bialystok . Nigdy później tego człowieka nie spotkałem, a ludzi tak chętnie i otwarcie rozmawiających z nieznajomymi nie zdarzało mi się i nadal nie zdarza spotykać często.
W tym też parku pewien Cygan poprosił mnie o papierosa, którego akurat nie miałem, a mimo to nawiązał ze mną rozmowę; i nie po raz pierwszy w życiu miałem wrażenie, że spotykam człowieka, który przeniknął mnie całego na wskroś (wcześniej podobne poczucie miałem podczas rozmowy z Cyganką - harcerką w moich latach szczenięcych). Co do jednej rzeczy ów Cygan się mylił, choć może i nie, bo nie określił żadnego limitu czasowego dla jej spełnienia się.
Niestety Park w Dojlidach wraz z powstaniem Wyższej Szkoły Administracji Publicznej stracił wiele ze swego dawnego uroku, uroku dzikiego i opuszczonego XIX - wiecznego parku, umknęła jego dawna atmosfera miejsca niezwykłego, kojącego i i kontemplacyjnego. Tłumy studentów, idealny porządek ustalany niczym od ekierki nie sprzyjają już wyciszeniu, sennej i nieco leniwej lekturze z powracaniem po kilka, a może nawet kilkanaście razy do tych samych zdań, fragmentów, a mimo to nadal jest jednym z moich ulubionych miejsc w Białymstoku.
Pamiętajcie o ogrodach
Pachnące miodem i ziołami, mieniące się dziesiątkami odcieni bujnej, soczystej zieleni, wielobarwne kobierce kwiatów, raj niemal w centrum miasta, płuca 300 - tysięcznego miasta. Działki między osiedlem Piasta a Pieczurkami. Ich posiadacze wciąż nie są pewni czy inwestor czyniący zakusy na ich ogrody nie użyje argumentów, które pozwolą mu przekonać miasto o konieczności ich wywłaszczenia.
Jestem jak najbardziej za rozwojem miast, ale jak najmniejszym kosztem społecznym, tj. w tym przypadku bez konieczności krzywdzenia nie tylko działkowiczów, ale także mieszkańców miasta, z których wielu być może nie zdaje sobie sprawy ze skarbu, jaki nadarzył im się pod bokiem. Jakby patetycznie to nie brzmiało władze publiczne mają obowiązek działać zgodnie z interesem publicznym, a nie interesem swoim i inwestora. To jedna z podstawowych zasad demokratycznego państwa prawa, a że Rzeczpospolita Polska nim nie jest i wciąż długo nie będzie, czarno widzę przyszłość tych ogrodów. Ich likwidacja będzie oznaczała prymat interesów inwestora i urzędników, być może powiązań, układów biznesowo - politycznych nad dobrem mieszkańców miasta. Zwłaszcza, że w miejscu tym nie powstanie żaden obiekt użyteczności publicznej, lecz kolejne bezstylowe, szpetne bloki, które można wybudować w każdym innym miejscu, nie wszyscy muszą mieszkać blisko centrum.
Jestem jak najbardziej za rozwojem miast, ale jak najmniejszym kosztem społecznym, tj. w tym przypadku bez konieczności krzywdzenia nie tylko działkowiczów, ale także mieszkańców miasta, z których wielu być może nie zdaje sobie sprawy ze skarbu, jaki nadarzył im się pod bokiem. Jakby patetycznie to nie brzmiało władze publiczne mają obowiązek działać zgodnie z interesem publicznym, a nie interesem swoim i inwestora. To jedna z podstawowych zasad demokratycznego państwa prawa, a że Rzeczpospolita Polska nim nie jest i wciąż długo nie będzie, czarno widzę przyszłość tych ogrodów. Ich likwidacja będzie oznaczała prymat interesów inwestora i urzędników, być może powiązań, układów biznesowo - politycznych nad dobrem mieszkańców miasta. Zwłaszcza, że w miejscu tym nie powstanie żaden obiekt użyteczności publicznej, lecz kolejne bezstylowe, szpetne bloki, które można wybudować w każdym innym miejscu, nie wszyscy muszą mieszkać blisko centrum.
Skrybicze
Złakniony słońca, wiosennego ciepła, soczystej i bujnej zieleni w dziesiątkach odcieni, po tygodniu deszczów i chłodów iście październikowych, wyruszyłem dziś na krótką wycieczkę, której plon prezentuję poniżej. Zdjęcia wykonałem w okolicach Skrybicz, niegdyś wsi zamieszkałej przez skrybów z zabłudowskiego dworu Chodkiewiczów.
Droga z Łubnik do majątku Bogdaniec.
Droga z Łubnik do majątku Bogdaniec.
czwartek, 22 maja 2008
Santo subito!
Jeszcze tylko 10 minut do 17.00, a tu jeszcze trzeba elegancką koszulę założyć, odszukać marynarkę, czarne dżinsowe spodnie, pantofle. Starzeję się najwyraźniej, jeszcze rok temu na przesłuchania chórów w ramach Festiwalu Muzyki Cerkiewnej w filharmonii białostockiej drałowałem w jasnych dżinsach, adidasach i zwykłym tiszercie, nic w tym złego to w końcu tylko przesłuchania konkursowe, wstęp darmowy, a nie koncert galowy. Ale minął rok, i uznałem, że to już najwyższa pora wbić się w marynarkę i w pantofle, garniturową koszulę, tylko dżinsy zachowam, jak dawniej.
Tak czy owak czasu coraz mniej na rozważania, i tak się spóźnię, ale może chociaż zdążę na drugi chór - Zespół Cerkwi p.w. Wniebowstąpienia z USA. A tu jeszcze w TVN24 reportaż z Watykanu, grupka młodych Polaków na placu św. Piotra z transparentem "Jan Paweł II - santo subito!", i podekscytowany reporter, wszyscy chcą, by papież był święty natychmiast. Prawdę mówiąc śmieszy mnie ta cała histeria, ten szum i te śmieszne żądania. Na swój sposób jestem wierzący, wierzę w świętych obcowanie, wierzę w to, że Jan Paweł II już jest świętym, a formalna pieczęć - choć dostrzegam jej wagę i znaczenie - nie interesuje mnie w najmniejszym stopniu. Nie interesuje mnie to czy Karol Wojtyła zostanie świętym za rok, za dwa lata czy za lat dwadzieścia, czy nawet nie nastąpi to za mego życia. Sprowadzanie świętości do poziomu przedszkola, rozbisurmanionych dzieci, które wrzeszczą: "Ja chcę teraz! Już! Natychmiast! Dajcie mi to czego chcę!" wydaje mi sie nie mieć nic wspólnego z chrześcijańską cnotą cierpliwości, za to przypomina tak popularną współcześnie narcystyczną postawę "chcącego Ja". Pal licho ten reportaż, egzaltacja reportera jest z pewnością udawana, trzeba było zarobić jakiś ckliwy, sentymentalny program na Boże Ciało, no to jest, jest jak być powinno - łzawo, wzruszająco, wspomnieniowo. Szkoda na to czasu, a ja już i tak jestem spóźniony, jeszcze tylko klucze. 17.10. Żeby tylko zdążyć na 17.30. Szybki spacer przez park, po drodze jeszcze przypadkowe spotkanie z koleżanką, która wybrała się na spacer z uroczą córeczką, urocza koleżanka, to i urocze dziecko, krótka rozmowa, nie nie pójdzie na koncert, bo idą na plac zabaw, a później wracają do domu. Mąż, który ją zostawił, musi być kompletnym idiotą.
Już jestem pod filharmonią, kolega D. sie także spóźnił, nie jestem sam, ufff, co za ulga. Kriss pewnie siedzi już z Martinem i dziewczynami w pierwszym rzędzie, oni się nigdy nie spóźniają. A my nie wejdziemy, portier o powierzchowności i manierach peerelowskiego zrzędy burczy, ze wpuści nas po drugim chórze. OK, zaczekamy, to zupełnie zrozumiałe. Za drzwiami rozlegają się oklaski, można wchodzić, sala pęka w szwach, nie sądziłem, że będą takie tłumy; w ubiegłym roku takich nie było. Nie lubię tłumów, nie potrafię się wówczas wyłączyć, oddać medytacji i kontemplować nieziemsko pięknej muzyki. Jest duszno, ciasno, nie pozwolę się dziś unieść anielskim śpiewom. Nigdy nie zapomnę, jak w ubiegłym roku podczas występu jednego z chórów poczułem się tak, jakbym się wznosił ku górze, wystarczyło przymknąć oczy, by zniknęły ściany filharmonii, sufit, by poczuć dotyk nieba. Może to poczucie powtórzy się jutro, dziś już raczej nie. Jedynie mieszany chór z Łotwy wyrywa mnie ze stanu niemożności, głosy śpiewających stają się coraz mocniejsze, narastają stopniowo, by wreszcie rozbrzmieć jak potężny dzwon. Po Łotyszach decydujemy się z D. wyjść i wrócić jutro - jutro jest drugi dzień przesłuchań konkursowych w ramach XXVII Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Cerkiewnej “Hajnówka 2008″ w Białymstoku.
Tak czy owak czasu coraz mniej na rozważania, i tak się spóźnię, ale może chociaż zdążę na drugi chór - Zespół Cerkwi p.w. Wniebowstąpienia z USA. A tu jeszcze w TVN24 reportaż z Watykanu, grupka młodych Polaków na placu św. Piotra z transparentem "Jan Paweł II - santo subito!", i podekscytowany reporter, wszyscy chcą, by papież był święty natychmiast. Prawdę mówiąc śmieszy mnie ta cała histeria, ten szum i te śmieszne żądania. Na swój sposób jestem wierzący, wierzę w świętych obcowanie, wierzę w to, że Jan Paweł II już jest świętym, a formalna pieczęć - choć dostrzegam jej wagę i znaczenie - nie interesuje mnie w najmniejszym stopniu. Nie interesuje mnie to czy Karol Wojtyła zostanie świętym za rok, za dwa lata czy za lat dwadzieścia, czy nawet nie nastąpi to za mego życia. Sprowadzanie świętości do poziomu przedszkola, rozbisurmanionych dzieci, które wrzeszczą: "Ja chcę teraz! Już! Natychmiast! Dajcie mi to czego chcę!" wydaje mi sie nie mieć nic wspólnego z chrześcijańską cnotą cierpliwości, za to przypomina tak popularną współcześnie narcystyczną postawę "chcącego Ja". Pal licho ten reportaż, egzaltacja reportera jest z pewnością udawana, trzeba było zarobić jakiś ckliwy, sentymentalny program na Boże Ciało, no to jest, jest jak być powinno - łzawo, wzruszająco, wspomnieniowo. Szkoda na to czasu, a ja już i tak jestem spóźniony, jeszcze tylko klucze. 17.10. Żeby tylko zdążyć na 17.30. Szybki spacer przez park, po drodze jeszcze przypadkowe spotkanie z koleżanką, która wybrała się na spacer z uroczą córeczką, urocza koleżanka, to i urocze dziecko, krótka rozmowa, nie nie pójdzie na koncert, bo idą na plac zabaw, a później wracają do domu. Mąż, który ją zostawił, musi być kompletnym idiotą.
Już jestem pod filharmonią, kolega D. sie także spóźnił, nie jestem sam, ufff, co za ulga. Kriss pewnie siedzi już z Martinem i dziewczynami w pierwszym rzędzie, oni się nigdy nie spóźniają. A my nie wejdziemy, portier o powierzchowności i manierach peerelowskiego zrzędy burczy, ze wpuści nas po drugim chórze. OK, zaczekamy, to zupełnie zrozumiałe. Za drzwiami rozlegają się oklaski, można wchodzić, sala pęka w szwach, nie sądziłem, że będą takie tłumy; w ubiegłym roku takich nie było. Nie lubię tłumów, nie potrafię się wówczas wyłączyć, oddać medytacji i kontemplować nieziemsko pięknej muzyki. Jest duszno, ciasno, nie pozwolę się dziś unieść anielskim śpiewom. Nigdy nie zapomnę, jak w ubiegłym roku podczas występu jednego z chórów poczułem się tak, jakbym się wznosił ku górze, wystarczyło przymknąć oczy, by zniknęły ściany filharmonii, sufit, by poczuć dotyk nieba. Może to poczucie powtórzy się jutro, dziś już raczej nie. Jedynie mieszany chór z Łotwy wyrywa mnie ze stanu niemożności, głosy śpiewających stają się coraz mocniejsze, narastają stopniowo, by wreszcie rozbrzmieć jak potężny dzwon. Po Łotyszach decydujemy się z D. wyjść i wrócić jutro - jutro jest drugi dzień przesłuchań konkursowych w ramach XXVII Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Cerkiewnej “Hajnówka 2008″ w Białymstoku.
niedziela, 18 maja 2008
Studenckie obyczaje
Nie wiem czy to nie świadczy przypadkiem o mojej zrzędliwości, bo choć czuję się nadzwyczaj młodo, właściwie nie tylko się czuję, ale jestem rzeczywiście wciąż młody, to jednak postanowiłem napisać o pewnych zachowaniach wśród obecnych studentów, które mnie zwyczajnie oburzają. Po obejrzeniu wczoraj w TV zdjęć z juwenaliów wrocławskich, przypomniałem sobie o nie tak dawnych juwenaliach białostockich i pewnym artykule opublikowanym swego czasu w "Obywatelu" autorstwa profesora, którego imienia i nazwiska nie przypomnę sobie teraz. Otóż ów profesor pisał w rzeczonym artykule o tym, jak to niekiedy trudno jest obecnie odróżnić studenta od zwykłego żula, i pod względem języka, jakim i jeden i drugi się posługują, i pod względem zachowania. I trudno się z tą tezą nie zgodzić. Nie tak dawno trafiłem na koncert czterech narodów zorganizowany w ramach białostockich juwenaliów. Występowały na nim zespoły z Białorusi - N.R.M., Ukrainy - Flit, Polski - Bracia, i Litwy - Żalvarinis. I najwyraźniej zdecydowana większość publiczności przyszła na występ zespołu białoruskiego. Muzycy mieli jednak trudności z przekroczeniem granicy, więc przed nimi wystąpił polski zespół - Bracia. Sam stałem pod sceną zmarznięty, w błocie, w strugach deszczu, nie mogąc się doczekać występu N.R.M. Pojawiła się jednak grupka studentów - ubrania i całkiem inteligentne wyrazy twarzy zdradzały studentów - którzy nie zważając na to, że Białorusini jeszcze nie dojechali, zaczęli wykrzykiwać wielokrotnie w stronę Braci - "wypierdalać!". Wiem, że takie okrzyki niegdyś na koncertach w Jarocinie to był chleb powszedni, mimo to szalenie mnie to zbulwersowało. Choć studia ukończyłem w 2000 r. i w czasach licealnych i studenckich zdarzało mi się dużo częściej bywać na wszelakich koncertach niż obecnie, to jednak ani mnie, ani moim kumplom nie przyszłoby do głowy, by do jakiegokolwiek zespołu wykrzykiwać "wypierdalać", nawet jeśli był to zespół, co do którego mieliśmy tylko jedno życzenie - aby jak najprędzej zszedł ze sceny.
Rozmyślając o tych współczesnych obyczajach studenckich przypomniałem sobie także - choć było to już ponad 10 lat temu - jak znalazłem się któregoś razu na wykładzie profesor Marii Szyszkowskiej ze studentami niższego roku. I muszę przyznać, że wcale nie dziwiły mnie słowa wypowiedziane później przez panią profesor w obecności moich znajomych, że Białystok to dla niej kula u nogi. Pewnie nie tylko ten wykład o tym zadecydował, ale na moim roku takie zachowania byłyby nie do pomyślenia, choć byliśmy tylko o rok wyżej. Szum, rozmowy, zero zainteresowania treścią wykładu, ktoś popijał piwo, jakaś dziewczyna za nami podczas rozmowy ze swoją kumpelą wyznała jej, że straciła szacunek do samej siebie, jacyś panowie obok nas analizowali słowa pewnej modelki, która wedle nich miała zatracić hierarchię wartości. Momentami miałem trudności z usłyszeniem głosu profesor Szyszkowskiej.
I choć było to około 10 lat temu, to jednak wiadomości które docierają do mnie o obecnych studentach wskazują na to, że teraz jest jeszcze dużo gorzej. Nie twierdzę, że sam byłem święty, alkohol popijaliśmy nie tak wcale rzadko - najlepszym miejscem do alkoholizacji były stawy przy Mickiewicza, gdzie obecnie wznosi się galeria Biała - woda, bujna, soczysta zieleń, rozległe, ciągnące się niemal do rzeki stare opuszczone ogrody, słowem żyć nie umierać. I trawkę zdarzało mi się popalać - nie widzę w tym nic złego, wziąwszy pod uwagę, że czynił to także obecnie nam jaśnie panujący premier Rzeczypospolitej Polskiej - Donald Tusk. Były jednak granice, do których przekroczenia nigdy bym się z moimi kumplami nie posunął. Bycie studentem do czegoś jednak zobowiązywało, niosło ze sobą jakiś etos. Teraz najwyraźniej, cytując klasyka "hulaj dusza, piekła nie ma". Apelowałbym jednak mimo to do studentów - dalej cytując klasyka - "by nie kroczyli tą drogą!"
Rozmyślając o tych współczesnych obyczajach studenckich przypomniałem sobie także - choć było to już ponad 10 lat temu - jak znalazłem się któregoś razu na wykładzie profesor Marii Szyszkowskiej ze studentami niższego roku. I muszę przyznać, że wcale nie dziwiły mnie słowa wypowiedziane później przez panią profesor w obecności moich znajomych, że Białystok to dla niej kula u nogi. Pewnie nie tylko ten wykład o tym zadecydował, ale na moim roku takie zachowania byłyby nie do pomyślenia, choć byliśmy tylko o rok wyżej. Szum, rozmowy, zero zainteresowania treścią wykładu, ktoś popijał piwo, jakaś dziewczyna za nami podczas rozmowy ze swoją kumpelą wyznała jej, że straciła szacunek do samej siebie, jacyś panowie obok nas analizowali słowa pewnej modelki, która wedle nich miała zatracić hierarchię wartości. Momentami miałem trudności z usłyszeniem głosu profesor Szyszkowskiej.
I choć było to około 10 lat temu, to jednak wiadomości które docierają do mnie o obecnych studentach wskazują na to, że teraz jest jeszcze dużo gorzej. Nie twierdzę, że sam byłem święty, alkohol popijaliśmy nie tak wcale rzadko - najlepszym miejscem do alkoholizacji były stawy przy Mickiewicza, gdzie obecnie wznosi się galeria Biała - woda, bujna, soczysta zieleń, rozległe, ciągnące się niemal do rzeki stare opuszczone ogrody, słowem żyć nie umierać. I trawkę zdarzało mi się popalać - nie widzę w tym nic złego, wziąwszy pod uwagę, że czynił to także obecnie nam jaśnie panujący premier Rzeczypospolitej Polskiej - Donald Tusk. Były jednak granice, do których przekroczenia nigdy bym się z moimi kumplami nie posunął. Bycie studentem do czegoś jednak zobowiązywało, niosło ze sobą jakiś etos. Teraz najwyraźniej, cytując klasyka "hulaj dusza, piekła nie ma". Apelowałbym jednak mimo to do studentów - dalej cytując klasyka - "by nie kroczyli tą drogą!"
czwartek, 15 maja 2008
Rodzinna historia o polsko - żydowskich relacjach
Są takie wydarzenia, opowieści, które zapisują się w świadomości człowieka i kształtują jego postawy już na całe życie. Do dziś pamiętam historię opowiedzianą mi przez mamę dobrych kilkanaście lat temu. Dotyczyła ona jeszcze czasów przedwojennych, a choć mama urodziła się w czasie wojny, znała ją od swojej mamy. Rzecz działa się bodaj w roku 1938 czy 1939 w Warszawie, bo choć cała rodzina ze strony mamy wywodziła się z okolic Postaw i Głębokiego, to dziadek postanowił kupić dom w Warszawie. Dziadek, tj. tata mojej mamy był sprawnym gospodarzem, miał ogromny sad, z którego owoce wysyłał nawet do stolicy. To mieszkanie w warszawskiej kamienicy dziadkowie nabyli być może z myślą o swoich dzieciach, wnukach, prawnukach; zastanawia też dlaczego wybór nie padł na Wilno? Ale dziś już odpowiedzi na te pytania niestety nie poznamy. Zdarzało się czasem, że babcia pomieszkiwała w tym warszawskim mieszkaniu razem ze swoim synkiem, przyszłym bratem mojej nienarodzonej jeszcze mamy.
Któregoś razu podczas jednego z takich pobytów do drzwi mieszkania w warszawskiej kamienicy ktoś zastukał. Babcia byłą święcie przekonana, że to pewna uboga sąsiadka, która choć przychodziło jej to z trudem, to jednak czasem zdobywała się na odwagę i prosiła o pożyczenie zapałek. Tym razem jednak była to inna sąsiadka, mieszkająca w kamienicy Żydówka. Nie wiem czy w owej kamienicy mieszkało kilka czy tylko jedna rodzina żydowska, ale z opowieści należałoby wyciągnąć wniosek, że większość stanowiły jednak rodziny polskie.
Żydówka stała w drzwiach zapłakana, była kobietą cichą, nieśmiałą, lękliwą i bardzo poczciwą, babcia ją szalenie lubiła i szanowała. Owa kobieta, której imienia nie poznam już pewnie nigdy, która z dużym prawdopodobieństwem podzieliła los większości swoich rodaków w czasie wojny, choć miejmy nadzieję, że może jednak jacyś dobrzy Polacy pomogli jej przeżyć ten czas pogardy; przyszła do babci, by prosić ją o zwrócenie uwagi swemu synkowi, by ten razem ze swoimi kolegami nie dokuczał i nie bił jej synka (na imię miał chyba Szymek). Babci zrobiło się ogromnie wstyd i przykro, żal jej było tej dobrej kobiety i jej kilkuletniego synka, który próbował dołączyć się do zabaw swoich polskich kolegów, ale ci najwyraźniej nie mieli ochoty na przyjmowanie go do swojej paczki.
- Pani Szpakowa, niech pani porozmawia ze swoim synkiem, by nie bił mego Szymusia. - takie mniej więcej słowa miała wypowiedzieć zapłakana matka.
Babcia była nie tylko zasmucona i zawstydzona, ale także zła na swego pierworodnego, w rodzinie nie było żadnych antysemickich tradycji, żadnych antysemickich wybryków. W Adamowcach, w których po wyjściu za mąż mieszkała babcia ludzie byli przyzwyczajeni do tego, że w nieodległej wiosce mieszkali Tatarzy, gdzieś troszkę dalej Litwini, tuż za miedzą Łotysze, nieco bliżej prawosławni, a więc pewnie Białorusini, w miasteczkach spotykało się Żydów. Nie było czasu i nie było miejsca na pogardę wobec osób innej narodowości, innej religii, innego języka. Tak więc, choć babcia była osobą o łagodnym usposobieniu i raczej skłonną do wybaczania, to tego wydarzenia nie mogła ot tak po prostu puścić w niepamięć. Jej synek, choć wówczas jeszcze jedynak, oczko w głowie mamusi, 6 może 7 - letni smyk dostał tęgie lanie, gdy wrócił do domu, a historia ta jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, jako ważna bądź co bądź nauka.
Mama opowiedziała mi ją po raz pierwszy, gdy byłem jeszcze uczniem szkoły podstawowej, nie pamiętam ile mogłem mieć lat, i w której mogłem być klasie. Pamiętam natomiast, że gdy mama mi ją opowiadała żywo sobie wyobrażałem wszystkie obrazy z tej opowieści. Widziałem kilkukondygnacyjną kamienicę z podwórkiem studnią, biegające po podwórku i wydzierające się wniebogłosy dzieciaki, grupkę urwisów, która przypiera do ściany zapłakanego Szymka i małymi piąstkami okłada go po brzuchu i po głowie, a później z wilgotnymi zlęknionymi oczami Żydówkę, która z wielkim trudem przemogła strach, ból i wstyd i przyszła prosić babcię o pomoc.
Można powiedzieć łzawa, sentymentalna historia, ale to właśnie przede wszystkim ona dużo bardziej niż przeczytane później książki, artykuły, obejrzane filmy, wysłuchane audycje ukształtowała moje postrzeganie świata. I szalenie się cieszę, że miałem taką babcię.
Któregoś razu podczas jednego z takich pobytów do drzwi mieszkania w warszawskiej kamienicy ktoś zastukał. Babcia byłą święcie przekonana, że to pewna uboga sąsiadka, która choć przychodziło jej to z trudem, to jednak czasem zdobywała się na odwagę i prosiła o pożyczenie zapałek. Tym razem jednak była to inna sąsiadka, mieszkająca w kamienicy Żydówka. Nie wiem czy w owej kamienicy mieszkało kilka czy tylko jedna rodzina żydowska, ale z opowieści należałoby wyciągnąć wniosek, że większość stanowiły jednak rodziny polskie.
Żydówka stała w drzwiach zapłakana, była kobietą cichą, nieśmiałą, lękliwą i bardzo poczciwą, babcia ją szalenie lubiła i szanowała. Owa kobieta, której imienia nie poznam już pewnie nigdy, która z dużym prawdopodobieństwem podzieliła los większości swoich rodaków w czasie wojny, choć miejmy nadzieję, że może jednak jacyś dobrzy Polacy pomogli jej przeżyć ten czas pogardy; przyszła do babci, by prosić ją o zwrócenie uwagi swemu synkowi, by ten razem ze swoimi kolegami nie dokuczał i nie bił jej synka (na imię miał chyba Szymek). Babci zrobiło się ogromnie wstyd i przykro, żal jej było tej dobrej kobiety i jej kilkuletniego synka, który próbował dołączyć się do zabaw swoich polskich kolegów, ale ci najwyraźniej nie mieli ochoty na przyjmowanie go do swojej paczki.
- Pani Szpakowa, niech pani porozmawia ze swoim synkiem, by nie bił mego Szymusia. - takie mniej więcej słowa miała wypowiedzieć zapłakana matka.
Babcia była nie tylko zasmucona i zawstydzona, ale także zła na swego pierworodnego, w rodzinie nie było żadnych antysemickich tradycji, żadnych antysemickich wybryków. W Adamowcach, w których po wyjściu za mąż mieszkała babcia ludzie byli przyzwyczajeni do tego, że w nieodległej wiosce mieszkali Tatarzy, gdzieś troszkę dalej Litwini, tuż za miedzą Łotysze, nieco bliżej prawosławni, a więc pewnie Białorusini, w miasteczkach spotykało się Żydów. Nie było czasu i nie było miejsca na pogardę wobec osób innej narodowości, innej religii, innego języka. Tak więc, choć babcia była osobą o łagodnym usposobieniu i raczej skłonną do wybaczania, to tego wydarzenia nie mogła ot tak po prostu puścić w niepamięć. Jej synek, choć wówczas jeszcze jedynak, oczko w głowie mamusi, 6 może 7 - letni smyk dostał tęgie lanie, gdy wrócił do domu, a historia ta jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, jako ważna bądź co bądź nauka.
Mama opowiedziała mi ją po raz pierwszy, gdy byłem jeszcze uczniem szkoły podstawowej, nie pamiętam ile mogłem mieć lat, i w której mogłem być klasie. Pamiętam natomiast, że gdy mama mi ją opowiadała żywo sobie wyobrażałem wszystkie obrazy z tej opowieści. Widziałem kilkukondygnacyjną kamienicę z podwórkiem studnią, biegające po podwórku i wydzierające się wniebogłosy dzieciaki, grupkę urwisów, która przypiera do ściany zapłakanego Szymka i małymi piąstkami okłada go po brzuchu i po głowie, a później z wilgotnymi zlęknionymi oczami Żydówkę, która z wielkim trudem przemogła strach, ból i wstyd i przyszła prosić babcię o pomoc.
Można powiedzieć łzawa, sentymentalna historia, ale to właśnie przede wszystkim ona dużo bardziej niż przeczytane później książki, artykuły, obejrzane filmy, wysłuchane audycje ukształtowała moje postrzeganie świata. I szalenie się cieszę, że miałem taką babcię.
czwartek, 1 maja 2008
1 maja
Z czym mi sie kojarzy 1 maja? Z przymusem, rodzice zabrali mnie ze sobą kilka razy na pochód majowy. Zanim to jednak uczynili skwapliwie tłumaczyli swemu dziecku, że iść tam nie chcą, ale by nie mieć problemów w pracy, albo by w skrajnym przypadku tej pracy nie stracić, zjawić się na owym święcie muszą. Dziś po latach wspominali, jak to nikt nie chciał nieść transparentów, i że zawsze ta rola przypadała pracownikom fizycznym, którzy chcąc nie chcąc godzili się na ten wątpliwy zaszczyt.
Mnie z kolei pochody kojarzą się tylko i wyłącznie z kiermaszem książek na plantach niedaleko filharmonii białostockiej. To było prawdziwe królestwo książek i warto było się poświęcać, by przespacerować się w tłumie ludzi od mniej więcej Domu Partii (obecnie Wydział Humanistyczny Uniwersytetu w Białymstoku) poprzez ulicę Skłodowskiej do filharmonii, by następnie oddać się nieziemskiej przyjemności wybierania książek, które mama zawsze chętnie mi kupowała. Nie pamiętam już niestety czy były to tytuły, których na co dzień brakowało w księgarniach czy ich ceny były wówczas znacznie niższe, wielce możliwe, że jedno i drugie. Wszak władze, by zachęcić ludzi do uczestnictwa w pochodach chwytały się wszelkich możliwych sposobów, by tylko zwiększyć frekwencję. A z tego, by wynikało, że czytelnictwo musiało być w tym czasie dużo wyższe niż obecnie. Nie wyobrażam sobie, by dziś można było skłonić kogokolwiek do wzięcia udziału w jakiejś masowej uroczystości organizując w jej trakcie lub na jej zakończenie kiermasz książek.
Podobno po pochodach można było nawet kupić kiełbasę i inne wyroby mięsne, których na co dzień brakowało. Mnie jednak najbardziej interesowały książki. Do dziś pamiętam jedną z nich kupioną na takim właśnie kiermaszu. Nosiła tytuł "Jaszczurkowcy", imienia i nazwiska autora niestety w tej chwili sobie nie przypomnę, ale pamiętam, że była jedną z moich ulubionych książek. Pewnie ze względu na to, że główny bohater - bodaj rycerz z Pomorza - zakochał się w Rusince z grodu Bielsk Podlaski (miasteczko niedaleko Białegostoku), a w związku z tym spora część książkowej akcji rozgrywała się w tym właśnie grodzie. Jak przez mgłę przypominają mi się opisy drewnianego grodziska i drewnianej zabudowy bodaj XV-wiecznego miasteczka, opisy spotkań zakochanej pary po długich rozstaniach. Strasznie lubiłem beletrystyczne książki historyczne, które bardziej przypominały literaturę przygodową niż historyczną, ot takie czytadła dla dzieciaków interesujących się historią.
Aż mnie korci, żeby po latach sięgnąć po jedną z ulubionych książek mego dzieciństwa!
Mnie z kolei pochody kojarzą się tylko i wyłącznie z kiermaszem książek na plantach niedaleko filharmonii białostockiej. To było prawdziwe królestwo książek i warto było się poświęcać, by przespacerować się w tłumie ludzi od mniej więcej Domu Partii (obecnie Wydział Humanistyczny Uniwersytetu w Białymstoku) poprzez ulicę Skłodowskiej do filharmonii, by następnie oddać się nieziemskiej przyjemności wybierania książek, które mama zawsze chętnie mi kupowała. Nie pamiętam już niestety czy były to tytuły, których na co dzień brakowało w księgarniach czy ich ceny były wówczas znacznie niższe, wielce możliwe, że jedno i drugie. Wszak władze, by zachęcić ludzi do uczestnictwa w pochodach chwytały się wszelkich możliwych sposobów, by tylko zwiększyć frekwencję. A z tego, by wynikało, że czytelnictwo musiało być w tym czasie dużo wyższe niż obecnie. Nie wyobrażam sobie, by dziś można było skłonić kogokolwiek do wzięcia udziału w jakiejś masowej uroczystości organizując w jej trakcie lub na jej zakończenie kiermasz książek.
Podobno po pochodach można było nawet kupić kiełbasę i inne wyroby mięsne, których na co dzień brakowało. Mnie jednak najbardziej interesowały książki. Do dziś pamiętam jedną z nich kupioną na takim właśnie kiermaszu. Nosiła tytuł "Jaszczurkowcy", imienia i nazwiska autora niestety w tej chwili sobie nie przypomnę, ale pamiętam, że była jedną z moich ulubionych książek. Pewnie ze względu na to, że główny bohater - bodaj rycerz z Pomorza - zakochał się w Rusince z grodu Bielsk Podlaski (miasteczko niedaleko Białegostoku), a w związku z tym spora część książkowej akcji rozgrywała się w tym właśnie grodzie. Jak przez mgłę przypominają mi się opisy drewnianego grodziska i drewnianej zabudowy bodaj XV-wiecznego miasteczka, opisy spotkań zakochanej pary po długich rozstaniach. Strasznie lubiłem beletrystyczne książki historyczne, które bardziej przypominały literaturę przygodową niż historyczną, ot takie czytadła dla dzieciaków interesujących się historią.
Aż mnie korci, żeby po latach sięgnąć po jedną z ulubionych książek mego dzieciństwa!
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Błyski - część 37
Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...
-
Rok 1932 minął pod znakiem wznoszenia nowego domu w Adamowcach. Podstawowym budulcem na tych terenach było drewno, murowane budowle na wsiac...