niedziela, 21 grudnia 2008
Tropem archiwum białostockiego getta
Jest coś proażającego w historii białostockiego getta, tak jak w historii każdego z gett z czasów II wojny światowej. Fakt istnienia getta w Białymstoku uświadomiła mi Mama, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Często z osiedla Białostoczek do centrum miasta zdarzało nam się przechodzić ulica Czystą, która w swej znacznej części w okresie okupacji niemieckiej należała właśnie do getta. Stare, drewniane, z rzadka tylko murowane domki, z dwuspadowymi dachami, otoczone wiosną, latem i wczesną jesienią przepięknymi, bujnymi, wielobarwnymi ogrodami, z wieloma odcieniami soczystej zieleni, żółci, czerwieni, brązów, zawsze zalane słońcem - takimi je przynajmniej zapamiętałem z dzieciństwa, z lat młodzieńczych, i z czasów studenckich, gdy wczesnym rankiem spóźniony biegłem ulicą Czystą na Aleję Piłsudksiego na autobus, by zdążyć na lektoraty z języka angielskiego. Na te cudne ogrody i sielskie domki wyobraźnia nakładała obrazy z getta, sceny iście piekielne. Zwłaszcza po przeczytaniu na peirwszym roku studiów książki Sameula Pisara "Z krwi i nadziei". Autor mieszkał w getcie w domku przy ulicy Czystej 5, który tak często mijałem, a który dopiero od tej pory byłem w stanie napełnić konkretnymi treściami, konkretnymi ludźmi i wydarzeniami. Od tej pory niemal zawsze widziałem twarz stojącego w oknie kilkunastoletniego chłopca, który cudem ocalał z pożogi getta i nieludzkich obozów.
Ten proces odkrywania makabry białostockiego getta w miejscach, które kilkadziesiąt lat po jego likwidacji pokryły się pięknymi, najpiękniejszymi - jak tylko najpiękniejszymi mogą być - ogrodami trwa już kilkanaście lat.
Teraz dzięki książce Ewy Rogalewskiej, którą ledwie wczoraj zacząłem czytać, odkryłem kolejne kluczowe miejsce dla historii wojennego Białegostoku. Ulica Piasta 29. Dwukondygnacyjny, murowany dom, w kształcie sześcianu, mający w sobie jeszcze coś z uroku międzywojnia, mimo odrapanych tynków, mimo szarości, mimo deszczu i ponurej późnojesiennej scenerii. W otoczeniu kilku zachowanych jeszcze drewnianych domków z dwuspadowymi dachami z tego samego okresu. Wokół agresywnie wciskają się tak zwane apartamentowce, a dużo wcześniej rozłożyło się socrealsityczne blokowisko z wielkiej plyty z blokami i wieżowcami. Wielokrotnie mijałem ten domek nie wiedząc zupełnie o tym, że tutaj w czasie wojny ukryto archiwum białostockiego getta. Członek białostockiego AK - Bolesław Filipowski odebrał wiosną 1943 roku od jednej z łączniczek z getta - Broni Klibańskiej trzy mosiężne tuby, które zakopał na posesji przy tym właśnie domu, gdzieś za sławojkami.
Jest coś niesamowitego w odkrywaniu takich miejsc, czuć w nich powiew historii, dotyk tajemnicy; tak jakby myśli, słowa i obecność ludzi, którzy kiedyś je sobą wypełniali przenikała tych, którzy po latach odkrywają ich skrzętnie skrywaną tajemnicę.
MD
sobota, 6 grudnia 2008
Historia pewnej wycieczki
Pogoda zdecydowanie nie sprzyja spacerom, szaro, pochmurno, zimno, bez najmniejszego przebłysku słońca czy ciepła, nie mogący się zdecydować czy ma padać czy przestać deszcz. Ulicą Jurowiecką wkraczamy na teren dawnego getta, w miejscu, w którym stała kiedyś jedna z bodaj trzech bram getta, a którą w czasie powstania wjeżdżały niemieckie czołgi. Dalej zmierzamy w stronę ulicy Czystej, by pokazać gościom dom, w którym w getcie mieszkał Samuel Pisar - prawnik i ekonomista, doradca amerykańskich prezydentów, nominowany także do Nagrody Nobla. Kroczymy po bruku pamiętającym okropieństwa czasów pogardy, po prawej stronie część aryjska, po lewej domy będące już za zasiekami, po tej "gorszej" stronie. Z trudem między kocimi łbami, w brudnych kałużach odnajdujemy drewniane pozostałości bramy getta. Przechodnie przyglądają się nam ze zdumieniem, kierowcy z przejeżdżających samochodów także. Następnie kierujemy się w stronę cmentarza getta - obecnie plac Mordechaja Tenenbauma - dowodzącego w czasie powstania w białostockim getcie. Tu opowiadam historię pewnego Żyda uratowanego z białostockiego getta przez Polkę. Ów człowiek jako niemowlę został oddany przez swoich rodziców pewnej prostej kobiecie, Polce, która nie znała nawet tożsamości jego rodziców, a całą prawdę o jego pochodzeniu wyjawiła dopiero na łożu śmierci. Do dziś bezskutecznie próbuje poznać historię swoich rodziców i odtworzyć własną tożsamość. Z Placu Mordechaja Tenenbauma wyruszamy do jednej z trzech ocalałych synagog przy ulicy Waryńskiego, w której mieści się obecnie Galeria im. Ślendzińskich. Tuż obok niej uchowała się kamienica z końca XIX lub początku XX wieku. Przez otwartą żeliwną bramę wchodzimy na podwórze i tu jakbyśmy się przenieśli w czasie - naprzeciw nas wyrasta wysoki gmach dawnej szkoły żydowskiej, a z dwóch stron otaczają nas skrzydła owej kamienicy, nad nami wznoszą się drewniane galerie i balkony, wszystko wygląda tak, jak sto lat temu, i jak w czasach getta. Proponuję wejście na klatkę schodową, z góry po wąskich kamiennych schodach schodzą dwie mieszkanki kamienicy, które na wszelki wypadek pytamy o możliwość obejrzenia klatki. Wspinamy się po schodach na 3 kondygnację. W ciszy, powoli, by nikt nas nie usłyszał kontemplujemy wnętrza, które z pewnością wiele widziały i wiele pamiętają. Istna podróż w czasie!
Pogoda, ograniczony czas wycieczki nie sprzyjają głębszemu poznaniu jej uczestniczek, bo to grupa samych dziewcząt i nauczycielek, krótkie powierzchowne rozmowy, a chciałoby się w ciszy, spokoju, w cieple porozmawiać z każdą z osób. I z przesympatyczną Żydówką mieszkającą w kibucu, której rodzice pochodzą z Maroka i Hiszpanii, i z melancholijną blondynką o niebieskich oczach, która przypomina mi dziewczynę wielokrotnie widywaną już gdzieś w Białymstoku.
Opiekunka młodych Żydówek doskonale rozumie język polski, ale nie rozmawia w nim, nie pytam o powody, komunikujemy się w języku angielskim i rosyjskim. Dowiaduję się, że urodziła się we Lwowie. Sporo wie o Białymstoku, zwłaszcza o jego historii. Prosi bym mówił także o współczesnej rzeczywistości Polski, bym wytłumaczył, że napisy, które mijamy na ścianach nie są skierowane przeciw nim, i mamy szczęście, bo akurat pierwsze napotkane napisy i bazgroły na ścianach bloku - to swastyki i krzyże celtyckie na szubienicach, ale szczęście opuszcza nas tuż obok miejsca, w którym stał dom, w którym urodził się i spędził dzieciństwo Ludwik Zamenhof. Tu na ścianie jednej z kamienic Sara odnajduje gwiazdę Dawida na szubienicy. Zaczynam się tłumaczyć, że to też się zdarza, że nie sposób tego uniknąć, że tacy ludzie też są w Polsce, że to prawdziwy problem. Oboje też dochodzimy do wniosku, że nie można tego ukrywać i udawać, że się takich gwiazd Dawida na szubienicach nie widzi, że ich nie ma, że wszystko jest OK. Ale robi się i tak smutno.
Po drodze spotykamy jeszcze Świętego Mikołaja, dla dziewcząt z Izraela to rzadki widok i wielka atrakcja. Pytam młodego człowieka czy możemy z nim zrobić zdjęcie, ten się chętnie godzi.
Później już tylko chwila zadumy przy spalonej przez Niemców Wielkiej Synagodze, w której - w zależności od źródła - niemieccy żołnierze spalili żywcem od 1000 do 2000 Żydów.
niedziela, 30 listopada 2008
Litewska muzyka współczesna
Poniżej prezentuję kilka moich ulubionych utworów litewskich wykonawców. Na ten pierwszy natknąłem się zupełnie przez przypadek. Jonas ir Rasa “Teka saule”. Inne utwory tych wykonawców nie robią na mnie większego wrażenia, choć muszę też przyznać, że niewiele ich słyszałem. Natomiast ten zaskoczył mnie ciekawym połączeniem nowoczesnego brzmienia, wyraźnego tanecznego bitu i motywu folkowego. Teledysk ma też w sobie coś z tajemniczej atmosfery ballad Mickiewicza.
Żalvarinis z kolei to zespół, który znam dużo lepiej, a który miałem okazję słyszeć i oglądać na koncercie w Białymstoku w czerwcu 2008 r. To jeden z nielicznych zespołów, które brzmią doskonale i w studiu i na żywo. W swojej muzyce Litwini harmonijnie łączą mocne rockowe brzmienia z litewską muzyką folkową, choć chyba dużo bardziej pasowałoby określenie - ludową. Nie sposób też nie ulec urokowi trzech ślicznych wokalistek.
Żalvarinis - sermuonelis/2008
"As Kanapi Sejau"
wtorek, 25 listopada 2008
Księżniczka Ragneda. Vaclau Lastouski
Przeszło tysiąc lat temu żył w Połocku, naonczas stolicznym mieście całej
Białorusi, kniaź Ragwołod. Ragwołod miał dwóch synów i córkę.
Ragneda odznaczała się niezwykłą urodą. Wielu książąt z sąsiednich
księstw posyłało swych swatów do Połocka, prosząc o rękę pięknej księżniczki.
Swatów wysyłał książę litewski, kniaź Wielkiego Nowogrodu i wielu innych. Jednak białoruska księżniczka była nie tylko urodziwa, ale też i dumna, i za żadnego z nich nie godziła się wyjść za mąż.
Książę kijowski Włodzimierz, usłyszawszy o zaletach białoruskiej
księżniczki od kupców, którzy jeździli do Połocka po towary, także posłał
swoich swatów do tamtejszego księcia. Wysłannicy księcia przybyli do
Połocka z przepysznymi darami dla księżniczki. Bojarzy snuli opowieści o
bogactwie i sile swojego władcy, a później z niskim pokłonem ułożyli przed
księżniczką podarki i prosili, by Ragneda zgodziła się wyjść za mąż za
Włodzimierza.
Lecz księżniczka dumnie odtrąciła ręką wszystkie podarki i wyrzekła te słowa:
- Na pójdę za niewolnika!
Matka kijowskiego kniazia była kiedyś niewolnicą, i Ragneda swoimi
słowami znieważyła księcia, nazwawszy go synem niewolnicy.
Posłowie odjechali do Kijowa z pustymi rękami.
Gdy dowiedział się o tym Włodzimierz zapłonął wielkim gniewem,zebrał
wojska i rzucił się z orężem w rękach zdobywać Połock, a razem z nim księżniczkę Ragnedę. Otoczył miasto, podbił je i spalił. W bitwie zginął ojciec Ragnedy, stary Ragwołod i dwaj jego synowie, a samą Ragnedę Włodzimierz,jako niewolnicę powiódł do Kijowa i zmusił ją do poślubienia go.
Ragneda długo żyła w Kijowie, ale jej życie nie było usłane różami,
doświadczyła wielu przykrości, smutków i boleści, i z tego powodu ludzie nazwali Ją Garasława, to znaczy smucąca się.
CDN
**** Od tłumacza: I tu jest problem, nie znalazłem odpowiednika tego imienia w języku staropolskim, słowo "gorie" w języku rosyjskim to żal, smutek, w języku białoruskim prawdopodobnie także. W tekście oryginalnym jest napisane: "usiakogo gora jana tam pierażyła i za geta je ljudzi prazwali Garasława, znacza garotnica"
sobota, 22 listopada 2008
Warto być
Ile smutku, zdrad i rozczarowań może znieść człowiek?
Symboliczne piątkowe zdjęcie krawata, po tygodniu prawie bez chwili wytchnienia. Zagłuszanie smutku, które rodzi jeszcze większy smutek.
Mijany prawie każdego dnia staruszek zupełnie nie przystający do otaczającego świata. Zawsze sam, z małym pieskiem na spacerze, z którym rozmawia, jak z człowiekiem, zawsze czule, tylko czasem go skarci, ale też z troską w głosie. Mieszka w kamienicy z czasów dwudziestolecia międzywojennego, cudem ocalałej, wciśniętej między nowe bloki klasy średniej. Pożółkła, sczerniała cegła, drewniane okiennice pamiętające jeszcze II wojnę, trzy kondygnacje, przy czym trzecia dobudowana, jakby na doczepkę, bez ładu i składu, piękna w tym niewiele, a mimo to ma swój urok. Jedna z nielicznych, jakie się tu na Bojarach uchowały. Gdy ją wyburzą deweloperzy, to razem z nią zniknie także świat starszego pana - prostego człowieka, o dobrych manierach, grzecznego, kulturalnego, spacerującego zawsze z pieskiem, czasem z siatką w dłoni.
I ten dziadek, i ubogo ubrana starsza kobieta napotkana przypadkowo na zakupach z równie skromną córką, przypominają, że warto po coś jednak żyć.
niedziela, 16 listopada 2008
Rozczarowanie
Uczciwość dziś uchodzi za frajerstwo, i nie byłoby to jeszcze nieszczęściem, gdyby taki pogląd obowiązywał w środowiskach patologicznych, z marginesu społecznego, drobnych cwaniaczków. Ale co począć, gdy mentalność drobnych cwaniaczków staję się cechą ludzi, którzy powinni nadawać ton życiu społecznemu, którzy tworzą elitę czy to samozwańczą czy uznaną przez znaczną część danej społeczności.
Pozbywanie się, marginalizowanie osób niezależnych, niewygodnych, mających własne zdanie, które sprzeciwiają się realizowaniu partykularnych celów przez instytucje, które z definicji powołane są do służenia ogółowi. Wspieranie "swoich" i tu już sięgnęliśmy dna - bo wspiera się swoich nie tylko z partii, nie tylko z określonych grup towarzyskich, ale też z harcerstwa, ze wspólnot religijnych, nawet wtedy, gdy jest to zupełnie nieuzasadnienie, nie poparte ani kompetencjami, ani zdolnościami, ani kwalifikacjami merytorycznymi czy etycznymi, ani predyspozycjami. I nie byłoby to może jeszcze takie straszne, gdyby nie fakt, że odbywa to się kosztem tych, którzy potrzebują pomocy, którym dane instytucje mają służyć. Na papierze, w mediach, w ogólnym odbiorze wszystko wygląda pięknie. Ale miarą powinno tu być nie to czy dana organizacja czy instytucja robi coś dobrego, ale to - o ile więcej mogłaby zrobić, gdyby nie błędy i - co najgorsze - świadome nadużycia w zarządzaniu.
Uczciwość to frajerstwo. Takie mamy dziś czasy. To rzecz naturalna. Tak już jest. To normalne, że wybiera się tych, którym się ufa. Czasem zwykłe milczenie. Czasem ironiczny uśmiech. Takie są reakcje na krytykę. Tak z reguły wygląda łatwe samousprawiedliwianie się. I w którą stronę by się nie obrócić, zewsząd nadchodzi rozczarowanie.
sobota, 1 listopada 2008
Cmentarz na Rossie
Cmentarz na Rossie w Wilnie, na który ciągną obowiązkowo wszystkie wycieczki z Polski. Sam byłem na nim dwa razy, jednak żaden z tych pobytów nie trwał dłużej niż 2 godziny, więc nie mogę powiedzieć bym Rossę poznał tak, jakbym poznać ją chciał.
Bardzo lubię stare cmentarze i nie uważam ich za miejsca ponure, wręcz przeciwnie postrzegam je jako miejsca obcowania z przodkami i bliskimi, którzy odeszli nie tak dawno, ale przecież nie odeszli cali, czekają na nas gdzieś w lepszym świecie, w którym mogli zaznać i zaznają prawdziwego szczęścia.
Zatrzymanie się przy nagrobku, odczytanie imienia i nazwiska osoby pod nim spoczywającej, daty jej urodzenia i śmierci, rzut oka na zdjęcie - jeśli takie się jeszcze zachowało - automatycznie uruchamiają wyobraźnię do konstruowania obrazów z życia tej osoby. Chciałbym móc zatrzymać się tak przy każdym nagrobku, ale jest to niestety nierealizowalne.
Wielkim odkryciem na Rossie był dla mnie grób Franciszka Olechnowicza - o którym pisałem przed kilkoma dniami - białoruskiego dramaturga, pisarza, działacza społecznego. Jest w tym jakaś szczególna symbolika - jednanie Polaków i Białorusinów po śmierci, a gdy dodać do tego jeszcze groby zasłużonych dla litewskiej kultury i państwowości działaczy - których jeszcze nie udało mi się odnaleźć - Rossa będzie się jawić jako miejsce ważne i jednoczące te trzy narodowości zamieszkujące Wilno.
piątek, 31 października 2008
Pewna krótka rozmowa tuż przy Ostrej Bramie
Gdy po chwili nieco buńczucznie, na poły żartobliwie, na poły serio oznajmiłem - sądząc, że mamy do czynienia z Litwinką - że za rok będziemy już władać także językiem litewskim, kobieta się skrzywiła, a jej spojrzenie wyrażało coś w rodzaju zdziwienia podszytego lekceważeniem i zareagowała mniej więcej tak:
- Eeee, po litewsku, co tam po litewsku.
Nie miałem złudzeń, ta ledwie skrywana pogarda wobec języka litewskiego, nieznajomość języka polskiego, nienaganny rosyjski, wskazywały na to, że najprawdopodobniej mamy do czynienia z Rosjanką, obywatelką jednakże Litwy - świadczył o tym numer rejestracyjny samochodu, który próbował zaparkować jej mąż.
Prawdę mówiąc nie wiem, jaki jest stosunek większości Rosjan mieszkających na Litwie i mających tamtejsze obywatelstwo, wobec litewskiej kultury, historii, litewskiego języka czy w ogóle wobec litewskiej państwowości. Z tej jakże wymownej reakcji na moją deklarację wynikało, że owa pani nie pałała szczególną miłością wobec państwa, którego obywatelstwo przecież posiadała. Czy państwo litewskie jest dla niej tylko efemerydą, bytem przejściowym i krótkotrwałym, niegodnym istnienia? Czy nie pobrzmiewały w tym echa dawnego stosunku Niemców i Rosjan wobec Polski nazywanej bękartem traktatu wersalskiego? Czy Pribałtyka nie jest dla wielu Rosjan bytem znajdującym się tylko tymczasowo poza imperium? Czy silna Rosja według nich to Rosja ekspansywna dążąca do podporządkowania sobie nawet odległych kulturowo państw, jak Litwa, Łotwa, Estonia czy Polska?
Jedno jest pewne - w słowach owej Rosjanki pobrzmiewało coś złowrogiego i niepokojącego, jednak na ich podstawie wyciągać ogólniejszych wniosków się nie da i tego też nie czynię.
środa, 29 października 2008
Szklane domy i dom z kart. Wilno nowoczesne
Szczerze nie znoszę jakichkolwiek uogólnień i sprzeciwiam się im, jak tylko potrafię, ale czasem o tym zapominam i tuż po przekroczeniu granicy zapewniam Łukasza i Ulę, że Litwini mają łagodniejsze usposobienie niż Polacy. Cóż z tego, że po przejechaniu kilkunastu kilometrów to, co się dzieje na drodze stanowi całkowite zaprzeczenie tego, co powiedziałem wcześniej. Raz przed zderzeniem czołowym ratuje nas zjechanie na pobocze. I tak za kilka dni Łukasz powie mi, że nie czuje się tu między ludźmi takiej agresji, jak u nas. Przy czym ta "naszość" to nie tylko prowincja, na której mieszkamy na co dzień. Powierzchowne relacje między ludźmi, które obserwujemy na ulicach, w sklepach, z dala od miejsc obleganych przez turystów, świadczą zdecydowanie na korzyść Litwinów, o których z pewnością można powiedzieć, że dużo bardziej zasługują na określenie ich mianem społeczeństwa niż Polacy. Więź budowana na języku, na etnosie, bo chyba tylko takie nam już pozostały mogą formować plemię, ale nawet nie naród (bez znajomości historii i literackiej mowy zbudować narodu się nie da), nie wspominając już o społeczeństwie. Przy skrajnej nieufności, braku zgody na jakieś minimum wspólnych norm, które tworzyłyby wzajemne zaufanie, pozostaje nam jedynie warczenie na siebie na ulicach, ledwie skrywana pogarda i chłodna obojętność.
Wilnianie wydają się być dużo bardziej otwarci, młodzi ludzie chętnie nawiązują kontakt czy to w języku angielskim, czy rosyjskim. Wzajemna życzliwość wydaje się być rzeczą dużo bardziej oczywistą niż w kraju, który niegdyś w swoim wyobrażeniu miał nieść misję cywilizacyjną na wschód. To klasyczny przykład na to, jak uczeń przerasta mistrza.
Spokój, łagodność, gospodarność, otwartość i ciekawość świata, brak lęku przed nowoczesnością to cechy Litwinów, a pewnie też mieszkających tam Polaków, Rosjan, Białorusinów i jeszcze kilku innych nacji, na które zwracamy uwagę w czasie każdego z naszych wyjazdów.
A gdy już zostały stworzone fundamenty pod budowę prawdziwego społeczeństwa można popuścić wodze fantazji i zacząć wznosić nowoczesne miasto, nie wstydzące się własnej historii i różnorodności. Szklane domy, o których za pośrednictwem Cezarego Baryki marzył Stefan Żeromski powstały właśnie w Wilnie. Cóż z tego, że jest ich także pod dostatkiem w Warszawie. Warszawa nie może być stolicą kraju, o jakim marzył Żeromski. Żadnego ładu, żadnego porządku, niewydarzone drapacze chmur wyrastające chaotycznie, ni stąd ni zowąd w otoczeniu socrealistycznych bloków i cudem ocalałych kamienic z XIX wieku nie mogą w żaden sposób zachwycać, a co najwyżej wywołują irytację i nieokreślony niepokój.
Wileńskie Śnipiszki wręcz odwrotnie, rozłożywszy się na prawym brzegu Wilii nie rozrywają krajobrazu miasta, nie drą go na strzępy, cieszą oko i wzbudzają niekłamany zachwyt. Domy ze szkła i stali skupione w jednym miejscu, na sporym kwartale, estetyczne, nie zanadto wysokie, o interesującej architekturze, odzwierciedlają gospodarczy boom Litwy, umiejętności organizacyjne i zaradność tego 3,5 - milionowego narodu.
Błąkamy się wśród szklanych ścian, jak zaczarowani, zahipnotyzowani. Jest w tej architekturze wielkość i skromność zarazem, umiar i rozmach, nowoczesność pogodzona z barokiem, który zdominował miasto, błękitna i granatowa nowoczesność pogodzona z zielenią wzgórz, na których rozłożyło się miasto.
To połączenie nowoczesności z historią nadaje miastu oblicze miasta niemal idealnego. Miasta pięknej, zjawiskowej architektury, otwartych, ciekawych świata i życzliwych nie tylko wobec siebie nawzajem, ale także wobec przybyszów z zewnątrz młodych ludzi.
Z trudem wynajdujemy Polskie miasta, które mogłyby się równać z Wilnem, właściwie nie znajdujemy żadnego. Obecna Polska z jej stanem architektury, stanem relacji międzyludzkich przypomina raczej domek z kart, a nie kraj szklanych domów, o których jednak wciąż marzymy.
M.D.
Zdjęcia ze Śnipiszek opublikowałem w poście z dnia 23 października 2008 r. pt. "Wileńskie impresje - część 3"
niedziela, 26 października 2008
Białoruskie ślady w Wilnie, czyli wileńskich impresji ciąg dalszy
W pamięci utkwił mi obraz z jednej z wileńskich knajpek, w której obok nas siedziały dwie śliczne, dwudziestokilkuletnie dziewczyny dyskutujące ze sobą w języku białoruskim o sytuacji społeczno - politycznej na Białorusi, które w momencie, gdy podeszła do nich kelnerka - Litwinka w rozmowie z nią płynnie przeszły na język litewski. Ta płynność, gładkie i swobodne "przepływy" z jednego języka na drugi są jedną z najpiękniejszych cech wyróżniających Wilno.
Rozpoczynając swoje odkrywanie Wilna jeszcze w lipcu tego roku, zupełnie przez przypadek, zmierzając w stronę Kościoła św. Ducha natknęliśmy się na tablicę pamiątkową poświęconą Konstantemu Kalinowskiemu - organizatorowi, jednemu z przywódców i uczestnikowi powstania styczniowego na ziemiach dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Konstanty Kalinowski urodził się w rodzinie białoruskiej szlachty w Mostowlanach niedaleko Gródka. To ledwie 50 kilometrów od Białegostoku i wstyd się przyznać, ale nigdy tam nie dotarłem. Od znajomej Białorusinki pochodzącej z Gródka wiem jednak, że w wiosce jest tablica poświęcona temu polsko - białoruskiemu bohaterowi.
Oczywiście jeszcze przed wyjazdem do Wilna, wiedziałem że Kalinowski działając aktywnie w ruchu konspiracyjnym często bywał w Wilnie. Nie jestem co prawda historykiem, ale wydaje mi się, że to właśnie tu wydawał pismo pod tytułem "Mużyckaja prauda" skierowane do białoruskojęzycznej ludności wsi, w tym także na Białostocczyźnie. Dlatego też ucieszyłem się, gdy na ścianie kamienicy w wąskiej uliczce tuż obok kościoła św Ducha zupełnie nieoczekiwanie natrafiliśmy na dwujęzyczną (w języku litewskim i białoruskim) tablicę pamiątkową poświęconą Konstantemu Kalinowskiemu, który w owej kamienicy pomieszkiwał. To też wskazuje na to, jak ściśle powiązane są losy Białostocczyzny z Wilnem, które było silnym ośrodkiem kulturowym promieniującym na ziemie obecnego Podlasia; stolicą duchową tutejszej inteligencji, elity czy to pochodzenia polskiego, białoruskiego czy żydowskiego.
Przypadek zadecydował też o tym, że trafiłem na kolejny ślad białoruskiej społeczności w Wilnie i poznałem ważnego dla białoruskiej kultury działacza, dramaturga, literata - Franciszka Olechnowicza (Franciszka Alachnowicza, Franciska Alachnovica). Jego grób odkryłem wałęsając się między nagrobkami, z dala od wytyczonych ścieżek na cmentarzu na Rossie. Jego odnalezienie znowuż sprawiło mi swoistą radość. To jest takie charakterystyczne poczucie towarzyszące nam wówczas, gdy szukamy jakiejś informacji tak zupełnie bezinteresownie i po długich poszukiwaniach ją odnajdujemy, gdy coś nas interesuje, jest naszą pasją i nagle, zupełnie niespodziewanie trafiamy na artykuł w gazecie, czasopiśmie, audycję radiową, program telewizyjny, książkę, naocznego świadka jakichś wydarzeń, które to źródła wzbogacają naszą wiedzę. Podobnie było w tym przypadku, tyle, że tym razem źródłem był nagrobek, cmentarz. I właściwie nic w tym dziwnego, bardzo lubię stare cmentarze, m.in. ze względu na to, że są swego rodzaju wspaniałymi "podręcznikami z historii".
Franciszek Olechnowicz (Franciszek Alachnowicz, Francisak Alachnovic) swoją białoruskość - można powiedzieć - wybrał świadomie. Z początku uważał siebie za Polaka, stopniowe odkrywanie korzeni, dojrzewanie do kultury, historii, języka białoruskiego było procesem długotrwałym. Jego losy były szalenie skomplikowane. W latach dwudziestych XX wieku, gdy władze polskie zaczęły tłumić narodowościowe aspiracje mniejszości zamieszkujących Kresy, Olechnowicz wyjechał do Białoruskiej SRR. Tam podzielił los większości niesowieckich działaczy białoruskiego ruchu narodowego. Na 7 lat trafił na Sołowki. Dzięki wstawiennictwu swoich polskich przyjaciół został wymieniony na więźniów komunistycznych przetrzymywanych w polskich więzieniach. Po powrocie do Polski opisał w książce swoje bolesne doświadczenia z sowieckiej niewoli. Angażował się też dalej w działania na rzecz rozwoju białoruskiej kultury na Wileńszczyźnie, pracował w białoruskich gazetach, wydawanych w Wilnie. Następnie, po wkroczeniu Armii Czerwonej we wrześniu 1939 r. do Wilna, zbiegł do Kowna, słusznie obawiając się zatrzymania. W Kownie schronienia udzielił mu przyjaciel i były pracodawca z jednej z wileńskich gazet - Michał Romer. Po raz drugi Olechnowicz był zmuszony do ukrywania się przed sowietami podczas drugiej okupacji Wilna w latach 1940 - 1941. Swoją działalność w białoruskim ruchu narodowym wznowił w latach okupacji niemieckiej. Musiała to być dramatyczna decyzja. Białoruscy działacze w większości zapewne mieli świadomość instrumentalnego traktowania ich przez administrację niemiecką konsekwentnie realizującą starożytną rzymską zasadą "dziel i rządź". Koncesje na rzecz Białorusinów, uprzywilejowana pozycja Litwinów miały w oczywisty sposób doprowadzić do konfliktu między zamieszkującymi tamtejsze ziemie narodowościami, i cel ten został osiągnięty. Olechnowicz rozumiał całą złożoność i tragizm sytuacji, ale wiedział też, że jest to jedna z nielicznych okazji, by prowadzić działalność na rzecz rozwijania i ugruntowywania białoruskiej świadomości narodowej. Nie zamierzam oceniać wyboru ówczesnych działaczy białoruskich, sam nie wiem, jak bym się zachował będąc Białorusinem żyjącym w tamtych straszliwych czasach i okolicznościach. Jedno jest pewne - Olechnowicz nie angażował się w działalność polityczną, choć z drugiej strony wówczas działalność nawet na polu kultury można byłoby traktować jako swego rodzaju deklarację polityczną.
Franciszek Olechnowicz zginął śmiercią tragiczną - podzielił los wielu innych niekomunistycznych białoruskich działaczy w Wilnie - został zastrzelony przez sowieckiego agenta we własnym mieszkaniu, niemal na oczach swojej żony.
M.D.
Zainteresowanych szczegółową biografią Franciszka Olechnowicza odsyłam na stronę Białoruskiej Biblioteki Internetowej "Kamunikat", gdzie dostępny jest artykuł z numeru 9 "Białoruskich Zeszytów Historycznych" pt. "Uzupełnienia do biografii Franciszka Olechnowicza z dziennika M. Romera".
Grób Franciszka Olechnowicza na cmentarzu na Rossie.
Tablica pamiątkowa poświęcona Konstantemu Kalinowskiemu na kamienicy, w której pomieszkiwał bywając w Wilnie.
czwartek, 23 października 2008
Wileńskie impresje - część 3
Białystok przed wojną należał do archidiecezji wileńskiej, jeszcze niedawno w czasie wrześniowych uroczystości beatyfikacyjnych księdza Michała Sopoćki arcybiskup Dziwisz nazwał Białystok przęsłem między Wilnem a Krakowem. Sam też pamiętam, wprawdzie jak przez mgłę, ale jednak zawsze, uroczystości, jakie odbywały się w Białymstoku w roku 1987 lub 1988 związane z 600 - leciem chrztu Litwy i powstania biskupstwa wileńskiego. Wilno było ośrodkiem kulturotwórczym także dla tych ziem, jeszcze do czasów II wojny światowej. I choć jest położone nieco dalej niż Warszawa, to właśnie ono stanowiło stolicę duchową, centrum kultury i nauki także dla mieszkańców obecnego województwa podlaskiego. Teraz wydaje się, że Wilno będąc stolicą niepodległej Litwy siłą rzeczy niegdysiejszej roli pełnić nie może. Czy jednak na pewno tak jest? Czy Wilno będąc miastem litewskim nie może promieniować na polskie miasto, tak ściśle z nim niegdyś związane? Czy Białystok, białostocczanie mogą się czegoś nauczyć od Wilna, od wilnian?
Oczywiście pod względem architektury, bogactwa historii, potencjału kulturotwórczego, Białystok jako miasto dużo młodsze, zawsze prowincjonalne nie dorówna Wilnu nigdy, ale w sferze zachowań ludzkich jest jeszcze wiele do zrobienia. Obserwując podczas wyjazdów do stolicy Litwy jej mieszkańców nie sposób nie dostrzec ich dużo większej otwartości, mniejszej uniformizacji, mniejszej agresji w relacjach międzyludzkich na ulicach, w sklepach; prawdziwej różnorodności czy to w zachowaniu, czy w ubiorze.
Litwini wydają się być bardziej społeczeństwem niż Polacy. Mama często przypominała mi historie opowiadane przez babcię o Litwinach, którzy mieli być gospodarni, zdolni i chętni do kooperacji, dobrze zorganizowani, choć też uparci i niekiedy zacietrzewieni. Ale nigdy nie pozwoliła powiedzieć złego słowa o Litwinach. Wynikało to z jej doświadczeń z czasów II wojny, kiedy to wielu Litwinów pracujących w lokalnej administracji w sposób niezwykle ludzki i z ogromną życzliwością odnosiło się do niej, jako do Polki. Babcia twierdziła, że w tych nieludzkich czasach na Litwinów zawsze można było liczyć.
Ta gospodarność Litwinów, umiejętność współpracy, organizowania się przynosi dziś owoce w postaci błyskawicznego rozwoju gospodarczego Litwy, którego odzwierciedleniem i symbolem może być nowoczesna dzielnica Wilna - Śnipiszki ze wspaniałymi, okazałymi szklanymi biurowcami i apartamentowcami.
Jakże szpetna jest Warszawa w porównaniu z Wilnem, a Białystok zapyziały i prowincjonalny, teraz jeszcze bardziej niż w dwudziestoleciu międzywojennym.
Będąc około 3 tygodni temu w jednym z wileńskich klubów - poczyniliśmy też pewne z pozoru nieco błahe spostrzeżenie - trudniejsza muzyka taneczna, przy której w białostockich klubach pustoszeją parkiety, tam sprawiała, że młodzi ludzie - o wiele gustowniej (nie mylić z "drożej" i "w markowych ciuchach") ubrana wypełniali salę po same brzegi. W białostockich klubach króluje niestrawna, licha sieczka, a tam młodzi ludzie bawią się przy nowoczesnych, pulsujących, nieco bardziej wymagających rytmach.
M.D.
Zdjęcia ze Śnipiszek (Šnipiškės)
niedziela, 19 października 2008
Wileńskie impresje - część 2: kościół świętego Kazimierza, czyli Polak na litewskiej mszy
Po raz drugi zdarzyło mi się uczestniczyć we mszy w nieco podobnych okolicznościach w minionym tygodniu, tym razem w wileńskim w kościele świętego Kazimierza, do którego trafiliśmy nie przez przypadek. Była akurat niedziela, szukaliśmy kościoła, najlepiej z mszą w języku polskim, ale w żadnym nie odpowiadały nam godziny. Nie mogąc sobie pozwolić na dalsze poszukiwania i stratę czasu, weszliśmy do rzeczonego kościoła, około 10 minut po rozpoczęciu nabożeństwa odprawianego w języku litewskim.
Kościół świętego Kazimierza jest świątynią pod patronatem jezuitów. Będąc kilka razy w Krakowie, miałem okazję przekonać się, że msze odprawiane przez zakonników są wyjątkowe, zarówno od strony oprawy, jak i treści. Ale msze w Krakowie odprawiane były oczywiście w języku polskim, natomiast ta wileńska w języku litewskim. Gdy tylko weszliśmy do wnętrza świątyni powitał jest cudny, niemal niebiański głos młodziutkiej - kilkunastoletniej dziewczyny śpiewającej prawdopodobnie psalm. Staliśmy i słuchaliśmy jak zaklęci, oczarowani barwą jej głosu. Później przy ołtarzu pojawił się młody kapłan o przyjaznych, wzbudzających zaufanie rysach twarzy, który rozpoczął modlitwę. On też wygłaszał homilię, z której zrozumiałem ledwie kilka słów, ale i w tym przypadku nie miałem wątpliwości, że mówi o rzeczach najważniejszych. Doczekawszy końca mszy, miałem poczucie uczestnictwa w naprawdę pięknej liturgii, z kościoła wyszedłem oczyszczony, szczęśliwszy, wzbogacony o nową energię. A odczuwałem do tego jeszcze wspaniałą więź ze zgromadzonymi w kościele Litwinami. Po raz drugi w życiu miałem okazję poczuć i zrozumieć, co to znaczy, że kościół katolicki jest powszechny, to jest łączący ludzi ponad błahymi przecież podziałami.
Kościół świętego Kazimierza w Wilnie - lipiec 2008 r.
M.D.
środa, 15 października 2008
Wileńskie impresje - część 1
Te wszystkie opowieści ożywały we mnie wówczas i ożywają teraz, za każdym razem, gdy jadę na wschód, tyle, że teraz wyobraźnia wydaje się nie być tak giętka, barwna, bujna i soczysta, jak wtedy, wręcz odwrotnie, stała się płaska, toporna i w żaden sposób nie jest w stanie przywrócić atmosfery tego pierwszego wyjazdu na wschód.
Tym razem Litwa powitała nas złotą litewską jesienią. Rozleglejsze przestrzenie, widoki zapierające dech w piersiach, pagórki, lasy rozświetlone wszystkimi barwami jesieni - żółte, bordowe, brązowe, czerwone, liście, wyblakła zieleń pól i łąk, i wszystko zalane słońcem. Wijący się Niemen tuż za Alytusem, otulony jesiennym lasem porastającym nadrzeczne skarpy. Cud! Tu już B. nie istnieje. Jeszcze mniej więcej godzina jazdy do Wilna.
Po raz drugi do Wilna pojechałem po niemal dwudziestu latach. W lipcu tego roku. I rozkochałem się w tym mieście, zacząłem tu wracać, co dwa, trzy tygodnie, by wreszcie w ciągu ostatnich dwóch tygodni wrócić tu w dwa następujące po sobie weekendy.
Za każdym razem staram się odkryć coś nowego. Przed dwoma tygodniami wyjechawszy o godzinie 8.15, o 12.15 przejeżdżaliśmy przez most na Wilii lub - jak kto woli - na Neris. Dalej prostą drogą jechaliśmy do Kalwarii (na zdjęciach). Do Kalwarii, o której opowiadała Babcia, a której historie powtarzała mi Mama. Owa Kalwaria wydawała się Babci najważniejszym miejscem na świecie. I cóż z tego, że była to religijność ludowa. Wreszcie miałem okazję stanąć w tym miejscu i przejść tę drogą, którą moja Babcia pokonywała wielokrotnie przed 1939 rokiem. Zmieniło się wiele, w latach 60-tych ubiegłego wieku żołnierze Armii Czerwonej wysadzili w powietrze 31 kapliczek, pozostawiając nietkniętymi tylko 4. Większość z nich została odbudowana po odzyskaniu przez Litwę niepodległości. Ale na wzgórzach rozlokowały się jeszcze w czasach ZSRR szpetne budynki sanatoryjne.
Tym razem odkrywamy jeszcze kościół kalwaryjski, akurat kończy się ślub, para młoda i goście fotografują się na schodach, później schodzą na dół i w przepięknej jesiennej scenerii - żółtych, starych drzew w alei przyjmują życzenia, wszyscy trzymają w dłoniach fioletowe puchary prawdopodobnie z szampanem.
Zanim odkryliśmy kościół na wzgórzu, z którego roztaczał się wspaniały widok na stary cmentarz, las, i bloki, które mimo bycia blokami nie szpeciły krajobrazu, trafiliśmy na stary cmentarz, na którym pochowano żołnierzy AK uczestniczących w lipcu 1944 roku w akcji "Ostra Brama". W przewodniku czytamy, że ktoś próbował zniszczyć płytę nagrobną. Możliwe, że to jakaś grupka zaciekłych nacjonalistów litewskich, a możliwe też, że robota speców z dawnego KGB, których mocodawcy z pewnością nie życzą sobie, by stosunki polsko - litewskie były zanadto dobre. Rosja ma wciąż silne wpływy na Litwie i agenci obecnego FSB prowadzą tam wciąż aktywną działalność, Rosjanie nadal traktują Litwę, jako strefę swoich wpływów.
Wyprawa sprzed dwóch tygodni stawiała sobie za cel także odkrycie nowoczesnego Wilna. Po raz pierwszy udało się nam odwiedzić jeden z najpopularniejszych klubów w Wilnie - Posh Club. Poleciła go nam przesympatyczna młoda Litwinka - kelnerka z Dvorasa, a jej opinie potwierdziły jeszcze dwie inne młode, urodziwe Litwinki, które pytaliśmy o drogę do klubu.
Niemal każdy taksówkarz w Wilnie, jak tylko zorientuje się, że trafił na turystów, stara się z nich zedrzeć, jak najwięcej. Najpierw kilku chciało od nas 40 (około 40 złotych) litów za podwiezienie do Posh Clubu, widząc nasze zniechęcenie, schodzili z ceny do litów 30, aż w końcu trafiliśmy na Polaka, i nie mając już ani siły, ani czasu, ani ochoty na dalsze poszukiwania, postanowiliśmy pojechać za 30 litów, co okazało się i tak ceną wygórowaną, bo wracając tą samą trasą i udając Rosjan zapłaciliśmy za kurs litów 20.
Posh Club nie rzucił nas na kolana, jeśli chodzi o wystrój wnętrza, miejsca też wcale nie za dużo i na dodatek 50 litów za wstęp - tyle zażyczył sobie selekcjoner, gdy w języku angielskim zapytałem go o koszt wstępu - znowu ten nieszczęsny język! Przed klubem i wewnątrz tłumy. Różne typy ludzkie - kilku gości wyglądających na handlarzy kradzionych samochodów, którzy przepuszczają pieniądze w klubach i szukają łatwych dziewczyn, i wokół których kręcą się zawsze jakieś grupki panien bynajmniej nie roztropnych. Taki typ ludzki jest spotykany także w polskich klubach - wygolone głowy, drogie, choć niezbyt gustowne garnitury, wrogie spojrzenia, między głową a tułowiem brak szyi. Całe szczęście jest ich chyba tylko 3 czy 4. Zdecydowana większość osób wygląda przyjaźnie, dziewczyny gustownie ubrane, skromnie, niekrzykliwie, ale w sposób czyniący je interesującymi. Większość z nich ma dyskretny makijaż, nie zachowuje się wyzywająco, tylko czasem niektóre przechodząc obok nieśmiało się uśmiechną. Jestem wielkim entuzjastą urody Litwinek i choć bawi mnie opowiadanie historii, o tym, jak to przedstawicielki niektórych nacji są bardziej lub miej urodziwe, to jednak w tym wypadku muszę uogólnić. To nawet nie kwestia samej urody, Litwinki - przynajmniej te w Wilna, powiedzmy może wilnianki, bo nie wiemy nigdy w Wilnie z kim mamy do czynienia - z Litwinką, Polką, Rosjanką, Białorusinką - mają w sobie jakiś intrygujący spokój i łagodność. To nawet nie kwestia urody potocznie rozumianej, głęboko wierzę w to, że ludzki temperament, charakter odmalowują się w rysach twarzy, w całej posturze, w gestach, w sposobie poruszania się, w sposobie, w jaki się ubieramy.
W soboty w Posh Club z głośników rozbrzmiewa house. Brakuje mi urozmaicenia, gdyby jeszcze przyprawić go elektro i chillout'em, to byłoby dużo ciekawiej, a tak po pewnym czasie staje się zbyt monotonnie.
Na kwaterę wracamy między 2 a 3 w nocy. W niedzielę wracamy do B., a przed wyjazdem chcemy jeszcze odwiedzić Rossę. Niedzielny poranek wita nas zupełnie nieoczekiwanie słońcem. Bez ociągania zbieramy się i wyruszamy na Rossę. U podnóża wzgórza dostrzegamy grób Matki marszałka Piłsudskiego, w którym złożone też jest serce Marszałka. Na nagrobku dostrzegam ślady po serii puszczonej z karabinu maszynowego przez sołdatów Armii Czerwonej po wkroczeniu do Wilna we wrześniu 1939 roku. Trzymający wówczas przy grobie wartę żołnierze polscy nie dostali rozkazu opuszczenia posterunku, więc niezłomnie, bez względu na okoliczności stali nieruchomo nawet wtedy, gdy do cmentarza zbliżali się żołnierze sowieccy, a ci postanowili strzelać do bezbronnych. To chyba esencja armii komunistycznej, sowieckiej.
CDN...
M.D.
niedziela, 28 września 2008
Patron trzech narodów. Beatyfikacja księdza Michała Sopoćki w Białymstoku
Domy przy ulicy Złotej, które pamiętają księdza Michała Sopoćkę.
Dom przy ulicy Złotej, niedaleko miejsca, w którym mieszkał ksiądz Michał Sopoćko.
Ulica Złota - dom, w którym po przybyciu do Białegostoku w 1947 roku mieszkał ksiądz Michał Sopoćko.
Kościół Miłosierdzia Bożego na Białostoczku, w którym spoczywa ksiądz Michał Sopoćko.
Kościół Miłosierdzia Bożego na Białostoczku.
Miejsce, w którym wywróciły się w 1989 roku 3 cysterny wiozące chlor do ZSRR.
Wspaniała, wielka uroczystość, przywracająca i wzmacniająca wiarę i nadzieję. Beatyfikacja księdza Michała Sopoćki. I choć moja wiara jest jak fala, która raz powraca, a raz oddala się, to przypływy zdecydowanie przeważają i w ostatecznym rozrachunku bilans jest dodatni. Nawet jeśli nie zawsze jestem jej świadomy, ona gdzieś we mnie jest i pulsuje podskórnie. Wierzę w Świętych obcowanie i ich wstawiennictwo, sam zresztą kiedyś doświadczyłem wsparcia za pośrednictwem mojej już zupełnie świadomie wybranej patronki - świętej Jadwigi, ale to już temat na inny wpis.
Moja niedojrzała, dziecinna, infantylna wręcz znajomość z księdzem Michałem Sopoćko rozpoczęła się, gdy przez 18 lat mieszkałem na osiedlu Białostoczek, gdzie znajduje się Sanktuarium Miłosierdzia Bożego mieszczące w podziemiach grób Błogosławionego. W kaplicy przy ulicy Poleskiej, w której pomieszkiwał po przybyciu do Polski ksiądz Sopoćko, przystępowałem do Komunii, bierzmowanie miałem już we wspomnianym Sanktuarium, do którego księża na lekcjach religii prowadzali nas, by modlić się przed grobem przyszłego Błogosławionego. Niewiele z tego rozumiałem, ot kolejny obowiązek, przymus, od którego może zależeć ocena z religii. Później rok 1989, marzec, wywrócone 3 cysterny z chlorem. Byłem wówczas uczniem piątej klasy szkoły podstawowej, nie chciano nas wypuścić do domów, ktoś rozpuścił pogłoskę, że wybuchł gaz. Ale my nic sobie z tego nie robiliśmy, udało nam się wreszcie wydostać ze szkolnych murów, poszedłem do kolegi, który jako jedyny w klasie miał tatę w USA, a stąd też magnetowid, Atari, i wiele innych atrakcji, dlatego ani w głowie nam było siedzenie w szkole. A rzekomy wybuch gazu? No cóż, nic nie było czuć w powietrzu, oddychaliśmy swobodnie, nie dostrzegaliśmy żadnych oznak niebezpieczeństwa, więc nie zawracaliśmy sobie głowy jakimś tam gazem. W pewnym momencie do domu kolegi wpadała roztrzęsiona babcia, kazała nam się szybko ubierać i oznajmiła, że zabierze nas ze sobą, bo w pobliżu wywróciły się cysterny z chlorem i w każdej chwili może nastąpić wyciek. Zabrała nas ze sobą do swojego mieszkania w centrum miasta. Jakimś sposobem poinformowała moją mamę o tym, gdzie jestem. W międzyczasie upiekła nam wyśmienite słodkie bułki drożdżowe, których smak pamiętam do dziś. Wieczorem przyszła po mnie mama, wróciliśmy razem na Białostoczek. Mama była w trakcie robienia prawa jazdy, ale postanowiła, że całą noc będzie czuwać i czekać na komunikat bądź na wyjące syreny, które miały oznaczać, że należy się ewakuować. Wyciek chloru z jednej cysterny oznaczałby zanik życia w promieniu 50 kilometrów od miejsca wypadku, a wywróciły się 3 cysterny. Mieszkańcy Białegostoku mieli - w razie wycieku - ewakuować się na wyższe piętra i czekać na pomoc. Mama jednak zdecydowała, że w razie konieczności weźmie samochód i będziemy uciekać do rodziny do Augustowa.
Dopiero dziś dowiedziałem się, że nasyp, na którym wywróciły się cysterny wiozące chlor do Związku Radzieckiego był ulubionym miejscem spacerów księdza Sopoćki. To księdzu Sopoćce przypisuje się wstawiennictwo i ocalenie miasta. Czy to za Jego sprawą czy za sprawą przypadku czy umiejętności ekipy ratowniczej podnoszącej wywrócone cysterny i stawiającej je z powrotem na tory - odpowiedź niech każdy wybierze sobie sam, pamiętając o tym, że której odpowiedzi by nie wybrał, pewności co do którejkolwiek z nich nie będzie mieć nigdy.
Czasem mam wrażenie, że miejsca, które swoja obecnością naznaczyli wielcy ludzie, mają w sobie coś nadzwyczajnego, inspirującego, dodającego sił, wiary i energii. Miejsca naznaczone obecnością Świętych mają niepojętą siłę przyciągania. Tak jest ze Zwierkami, z których pochodził prawosławny Święty - Młodzieniec Gabriel (Gawrił) - zupełnie niezrozumiała siła każe mi tam wracać regularnie, choć "każe" jest złym słowem, bo w moich powrotach do Zwierek nie ma nic z przymusu. Podobnie jest z malutką, drewnianą, urokliwą kaplicą przy ulicy Poleskiej. Lubię ją zimą, gdy wewnątrz modli się kilka starszych kobiet, czasem zajrzy jakaś siostra zakonna, a prawie zawsze roznoszą się wspaniałe zapachy - pobudzające wyobraźnię i co gorsza apetyt - posiłków przygotowywanych przez Siostry. Cisza, spokój, nastrój idealny do kontemplacji, i gdyby nie tempo życia, można byłoby właściwie w nim trwać bez końca. Lubię ją wiosną w niepewnym, delikatnym, wiosennym słońcu; o zachodzie słońca upalnym latem i w ostrych, wyraźnych konturach jesiennego słońca i powietrza na tle żółto - czerwono - brązowych drzew. Czasem z komina wydobywa się dym, czasem Siostry zostawią uchylone okno od ulicy, przez które kiedyś jadąc na rowerze dostrzegłem książki stojące na półkach w jednym z pokoi na poddaszu. Kto wie czy to nie te same książki, które czytywał ksiądz Sopoćko?
Wracając zaś do samych uroczystości - takich rzesz ludzi, jak dziś Białystok nie widział już dawno, po raz ostatni chyba podczas wizyty Papieża Jana Pawła II w 1991 roku. Atmosfera Wielkiego Święta była jednak podobna i wówczas i dziś. Zarówno wtedy, jak i dziś miałem poczucie dziania się czegoś nadzwyczaj ważnego i przekraczającego granice powszedniości. To jedno z tego rodzaju Świąt, podczas których wyraźnie czuje się obecność i istnienie Czegoś, co przekracza nasze codzienne doświadczenie, naszą wiedzę i umiejętność pojmowania tego świata.
Z homilii wygłoszonej przez arcybiskupa Stanisława Dziwisza utkwiły mi w pamięci następujące słowa: "Białystok był przęsłem między Wilnem a Krakowem". Ksiądz Michał Sopoćko był w Wilnie kierownikiem duchowym świętej Faustyny Kowalskiej i po ludzku jej opiekunem. Do jej objawień podchodził z początku sceptycznie, racjonalnie, chłodno, by wykluczyć możliwość urojeń, zaburzeń psychicznych. Gdy miał już całkowitą pewność, co do prawdziwości słów przekazywanych przez przyszłą Świętą stał się orędownikiem jej przesłania i krzewicielem Miłosierdzia Bożego. Przesłanie siostry Faustyny, które przekazywał dalej w świat, w jakimś stopniu ukształtowało także Karola Wojtyłę. To właśnie z tego niepozornego miasta, raczej brzydkiego i nijakiego, które naprawdę trudno polubić, a które życzliwości wobec siebie nie odwzajemnia, popłynęło w świat przesłanie głoszone przez skromnego księdza, mieszkającego w domku przy ulicy Złotej 3.
Nie sposób było też nie zapamiętać słów wygłoszonych w nadzwyczaj emocjonalnym tonie, drżącym głosem, wibrujących, porywających, których słuchałem z gęsią skórką i dreszczami przechodzącymi przez plecy - słów arcybiskupa Tadeusza Kondrusiewicza z Białorusi, który pięknie nazwał księdza Michała Sopoćkę - Patronem Trzech Narodów, za co zebrał gromkie brawa, zresztą nie tylko za te słowa. Ksiądz Sopoćko urodził się na ziemiach obecnej Białorusi, studiował w Wilnie, później trafił do jednej z podwileńskich parafii, aż ostatecznie osiadł w Białymstoku. A co jest w tym pięknego? Otóż mamy niepowtarzalną szansę nauczyć się się dzielenia Wielkimi Ludźmi z innymi narodami. Niech Mickiewicz będzie wielkim poetą polskim, litewskim i białoruskim, niech Tadeusz Kościuszko będzie bohaterem polskim i białoruskim, a Michał Sopoćko niech będzie Błogosławionym, a z czasem Świętym polskim, litewskim i białoruskim.
niedziela, 14 września 2008
Koterka - Tokary - Telatycze - Milejczyce - Ploski. Niedzielna podróż
Synagoga w Milejczycach.
Fragment kościółka z XVII w. w Milejczycach.
Kościółek w Milejczycach.
Tajemnicza granitowa płyta nagrobna przed cerkwią w Telatyczach.
Kościółek w Tokarach.
Cerkiew w Koterce.
Kładka do cerkwi w Koterce.
Są miejsca, do których wracam przyciągany ich magnetyczną mocą, potrzebą duchową, sam nie wiem, jak to nazwać, by nie zabrzmiało zanadto patetycznie. Jednym z takich miejsc jest Koterka. Odkryłem ją ledwie kilka lat temu, nie pamiętam dokładnie czy 3 czy 4 czy może 5. Niewielka wioska zagubiona w lesie tuż przy granicy z Białorusią. Przy czym nie sama wioska - a właściwie kilka zabudowań - choć bez wątpienia urokliwych zmusza mnie do powrotu, lecz cerkiewka znajdująca się dosłownie tuż przed samym szlabanem wskazującym na granicę państwa.
Chcący odwiedzić cerkiewkę muszą się liczyć z tym, że zostaną spisani i szczegółowo przepytani o cel przyjazdu przez funkcjonariuszy Straży Granicznej. Jest to rutynowa kontrola podyktowana względami bezpieczeństwa i nie warto tego traktować jako swego rodzaju utrudnienia, po prostu różne szemrane typy pojawiają się przy granicy i nigdy nie wiadomo z kim mamy do czynienia - przemyt ludzi, narkotyków, handel ludźmi, kontrabanda, wszystko tu jest możliwe.
Po rutynowym spisaniu, sprawdzeniu dokumentów, zweryfikowaniu naszych danych mogliśmy się udać w stronę świątyni wzniesionej w niezwykłym miejscu - w podmokłym lesie, na polance otoczonej bagnem z krzyżami wotywnymi i skromną kapliczką kryjącą studnię z krystalicznie czystą cudowną wodą.
W 1852 Eufrozyna Iwaszczuk z pobliskiej wsi Tokary wyruszyła z domu do lasu zbierać szczaw. W pewnym momencie jej oczom ukazała się niezwykłej urody kobieta, która do niej przemówiła ostrzegając przed zbliżającym się morowym powietrzem, a następnie poprosiła mieszkańców okolicznych wsi o żarliwą modlitwę, po czym tak niespodziewanie, jak się pojawiła, tak też i zniknęła. Przerażona Eufrozyna wróciła do wsi i o całym zdarzeniu powiadomiła miejscowego duchownego. Z początku Cerkiew prawosławna odniosła się sceptycznie do rzekomego objawienia, ale wśród miejscowej ludności zaczął narastać kult "świętego miejsca" i wybijającego z niego świętego źródełka, którego woda miała mieć moc uzdrawiającą. Z czasem zaczęto odnotowywać coraz liczniejsze cudowne uzdrowienia, co z kolei doprowadziło do wydania zgody przez odpowiednie władze cerkiewne na budowę cerkwi. Świątynia powstała w tym miejscu w 1912 roku.
Jak było w rzeczywistości? Czy było to objawienie? Czy źródlana woda ma rzeczywiście moc uzdrawiającą? Nie mnie to oceniać. Powiem tylko tyle, że któregoś razu przyjechałem do Koterki z okropnym bólem głowy, po kilkakrotnym przemyciu twarzy i napiciu się wody ból odszedł w okamgnieniu. Trywializuję? Być może. Być może to za sprawą wody, być może klimatu miejsca - niezwykłej, niespotykanej ciszy i spokoju, być może autosugestia...
Miejsce jest znakomite do kontemplacji, rozmyślań, za każdym razem, gdy w nim jestem, czuję jak odzyskuje energię. To jedno z tych nielicznych miejsc, w których nie sposób nie wierzyć w istnienie Boga...
Z Koterki wyruszamy do Tokar. Funkcjonariusze Straży Granicznej poinformowali nas, jak dojechać do drewnianego - jak się później okazało urokliwego kościółka. Po około 5 - 10 minutach jazdy samochodem na końcu wsi naszym oczom ukazuje się drewniana świątynia swoją architekturą przypominająca nieco świątynie z Podkarpacia. Niewielka budowla, na delikatnym wzniesieniu, przez moment czuję się tak, jakbym się znalazł w Beskidzie Sądeckim albo Niskim. Drzwi do kościoła są otwarte, wchodzimy do środka, wewnątrz nie ma żywej duszy, przez okna widać wierzchołki drzew nieodległego lasu. Aż chcę się zostać na kilka godzin, wyciszyć się, poszukać słów dawno nie odmawianej modlitwy. Ale czas nagli, robimy jeszcze rundkę wokół kościoła, od strony prezbiterium odnajdujemy wmurowaną w fundamenty nagrobną tablicę szlachcianki - z domu Czarneckiej, która odeszła w wieku 37 lat, w pierwszej połowie XIX wieku. Rodzina zmarłej prosi o modlitwę, i tym razem już bez trudu jej słowa same przychodzą nam do głów.
Zwracamy jeszcze uwagę na tablicę poświęconą żołnierzom Armii Krajowej z okręgu brzeskiego. Tak, właśnie brzeskiego, bowiem ziemie te przed II wojną światową należały do województwa brzeskiego, a nie białostockiego, w którym znalazły się po 1945 roku.
Uznajemy, że mamy jeszcze trochę czasu, więc wyruszamy jeszcze w poszukiwaniu pewnej nagrobnej płyty, o której w pierwszej części "Polski egzotycznej" Grzegorz Rąkowski pisał w następujący sposób:
"(...) przy skrzyżowaniu dróg stoi w otoczeniu starych lip drewniana cerkiew śś. Kosmy i Damiana z lat 1902 - 04. Naprzeciwko wejścia do cerkwi spoczywa wśród traw tajemnicza granitowa płyta nagrobna z na wpół zatartym napisem w dziwnym alfabecie, będącym jakby połączeniem znaków cyrylicy i liter greckich..."
Docieramy do Telatycz, przed cerkwią kłębi się tłum gości weselnych, którzy składają parze młodej życzenia. Niepewni czy wypada nam rozpoczynać w takim momencie zwiedzanie, postanawiamy nieco odczekać. Gdy tłum rzednie, dyskretnie przemieszczamy się na tyły cerkwi, by obejrzeć stare nagrobki, w międzyczasie z daleka wypatrujemy wspomnianą przez Grzegorza Rąkowskiego granitową płytę. Podchodzimy bliżej - rzeczywiście pismo trudno do odczytania, nie dość, że napisy zatarte, to i litery nietypowe, nie jesteśmy w stanie nic odczytać. Kiedyś przeczytałem w jakiejś książce, że jest to nagrobna płyta jakiegoś rusińskiego szlachcica z bodaj XV albo XVI wieku. Lada dzień tę książkę odnajdę i będę mógł o niej napisać dużo więcej.
Gdy kontemplujemy rzeczoną płytę podchodzi do nas pewna kobieta i pierwsza nawiązuje z nami rozmowę, sądząc, że jesteśmy gośćmi weselnymi. Wyprowadzamy ją jednak szybko z błędu. Po chwili z cerkwi wychodzi prawosławny duchowny, nasza rozmówczyni zwraca się do niego w języku, który sama potem określi jako chachłacki, tj. mieszankę języka białoruskiego, ukraińskiego i polskiego, z dominantą jednak języka ukraińskiego. Pyta nas czy rozumiemy o czym mówiła. Uzyskawszy pozytywną odpowiedź przygląda się nam ze zdumieniem, nie przestając się życzliwie uśmiechać. Batiuszka również do nas podchodzi i wręcza nam widokówki z telatycką cerkwią, zdjęcia ikony i historię cerkwi odbitą na ksero. Oboje już żartobliwie zapraszają nas na wesele. Chętnie z zaproszenia byśmy skorzystali, ale musimy jeszcze dziś wrócić do Białegostoku, po drodze coś jeszcze zjeść i zahaczyć o Milejczyce, by obejrzeć kościółek z XVII wieku i synagogę z 1927 roku. Żegnamy się z miłymi rozmówcami i ruszamy dalej w drogę. Do Milejczyc przez kilkanaście dobrych kilometrów jedziemy brukową, ale równą drogą, być może lepszą niż niedawne asfaltowe drogi, bo przynajmniej bez dziur. Po drodze mijamy mnóstwo tabliczek ostrzegających o tym, że znajdujemy się na obszarze zagrożonym wścieklizną.
Wreszcie docieramy do Milejczyc, czasu mamy coraz mniej, a głód zaczyna nam doskwierać coraz mocniej i dzień ma się powoli ku końcowi. W ekspresowym tempie oglądamy drewniany kościółek spod którego roztacza się piękny widok na sosnowy las i zabudowę miasteczka, wokół cisza, spokój i wspaniałe orzeźwiające leśne powietrze. Jeszcze tylko rzut oka na dawną synagogę, która czeka na swego właściciela - okna zabite deskami, kruszące się czerwone cegły, dach pokryty szpetną blachą.
Później przejedziemy jeszcze przez Kleszczele, Bielsk Podlaski, aż dotrzemy do Ptasiej Osady nad Narwią w Ploskach. Głodni niczym wilki, pochłaniamy łapczywie smakowite gorące potrawy, żałując tylko, że nie możemy wyjść na taras, by podziwiać pięknie meandrującą Narew w dość rozległej dolinie otoczonej z dwóch stron lasem.
Błyski - część 37
Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...
-
Rok 1932 minął pod znakiem wznoszenia nowego domu w Adamowcach. Podstawowym budulcem na tych terenach było drewno, murowane budowle na wsiac...