niedziela, 14 września 2008

Koterka - Tokary - Telatycze - Milejczyce - Ploski. Niedzielna podróż


Synagoga w Milejczycach.


Fragment kościółka z XVII w. w Milejczycach.


Kościółek w Milejczycach.



Tajemnicza granitowa płyta nagrobna przed cerkwią w Telatyczach.



Kościółek w Tokarach.



Cerkiew w Koterce.






Kładka do cerkwi w Koterce.


Są miejsca, do których wracam przyciągany ich magnetyczną mocą, potrzebą duchową, sam nie wiem, jak to nazwać, by nie zabrzmiało zanadto patetycznie. Jednym z takich miejsc jest Koterka. Odkryłem ją ledwie kilka lat temu, nie pamiętam dokładnie czy 3 czy 4 czy może 5. Niewielka wioska zagubiona w lesie tuż przy granicy z Białorusią. Przy czym nie sama wioska - a właściwie kilka zabudowań - choć bez wątpienia urokliwych zmusza mnie do powrotu, lecz cerkiewka znajdująca się dosłownie tuż przed samym szlabanem wskazującym na granicę państwa.

Chcący odwiedzić cerkiewkę muszą się liczyć z tym, że zostaną spisani i szczegółowo przepytani o cel przyjazdu przez funkcjonariuszy Straży Granicznej. Jest to rutynowa kontrola podyktowana względami bezpieczeństwa i nie warto tego traktować jako swego rodzaju utrudnienia, po prostu różne szemrane typy pojawiają się przy granicy i nigdy nie wiadomo z kim mamy do czynienia - przemyt ludzi, narkotyków, handel ludźmi, kontrabanda, wszystko tu jest możliwe.

Po rutynowym spisaniu, sprawdzeniu dokumentów, zweryfikowaniu naszych danych mogliśmy się udać w stronę świątyni wzniesionej w niezwykłym miejscu - w podmokłym lesie, na polance otoczonej bagnem z krzyżami wotywnymi i skromną kapliczką kryjącą studnię z krystalicznie czystą cudowną wodą.

W 1852 Eufrozyna Iwaszczuk z pobliskiej wsi Tokary wyruszyła z domu do lasu zbierać szczaw. W pewnym momencie jej oczom ukazała się niezwykłej urody kobieta, która do niej przemówiła ostrzegając przed zbliżającym się morowym powietrzem, a następnie poprosiła mieszkańców okolicznych wsi o żarliwą modlitwę, po czym tak niespodziewanie, jak się pojawiła, tak też i zniknęła. Przerażona Eufrozyna wróciła do wsi i o całym zdarzeniu powiadomiła miejscowego duchownego. Z początku Cerkiew prawosławna odniosła się sceptycznie do rzekomego objawienia, ale wśród miejscowej ludności zaczął narastać kult "świętego miejsca" i wybijającego z niego świętego źródełka, którego woda miała mieć moc uzdrawiającą. Z czasem zaczęto odnotowywać coraz liczniejsze cudowne uzdrowienia, co z kolei doprowadziło do wydania zgody przez odpowiednie władze cerkiewne na budowę cerkwi. Świątynia powstała w tym miejscu w 1912 roku.

Jak było w rzeczywistości? Czy było to objawienie? Czy źródlana woda ma rzeczywiście moc uzdrawiającą? Nie mnie to oceniać. Powiem tylko tyle, że któregoś razu przyjechałem do Koterki z okropnym bólem głowy, po kilkakrotnym przemyciu twarzy i napiciu się wody ból odszedł w okamgnieniu. Trywializuję? Być może. Być może to za sprawą wody, być może klimatu miejsca - niezwykłej, niespotykanej ciszy i spokoju, być może autosugestia...

Miejsce jest znakomite do kontemplacji, rozmyślań, za każdym razem, gdy w nim jestem, czuję jak odzyskuje energię. To jedno z tych nielicznych miejsc, w których nie sposób nie wierzyć w istnienie Boga...

Z Koterki wyruszamy do Tokar. Funkcjonariusze Straży Granicznej poinformowali nas, jak dojechać do drewnianego - jak się później okazało urokliwego kościółka. Po około 5 - 10 minutach jazdy samochodem na końcu wsi naszym oczom ukazuje się drewniana świątynia swoją architekturą przypominająca nieco świątynie z Podkarpacia. Niewielka budowla, na delikatnym wzniesieniu, przez moment czuję się tak, jakbym się znalazł w Beskidzie Sądeckim albo Niskim. Drzwi do kościoła są otwarte, wchodzimy do środka, wewnątrz nie ma żywej duszy, przez okna widać wierzchołki drzew nieodległego lasu. Aż chcę się zostać na kilka godzin, wyciszyć się, poszukać słów dawno nie odmawianej modlitwy. Ale czas nagli, robimy jeszcze rundkę wokół kościoła, od strony prezbiterium odnajdujemy wmurowaną w fundamenty nagrobną tablicę szlachcianki - z domu Czarneckiej, która odeszła w wieku 37 lat, w pierwszej połowie XIX wieku. Rodzina zmarłej prosi o modlitwę, i tym razem już bez trudu jej słowa same przychodzą nam do głów.

Zwracamy jeszcze uwagę na tablicę poświęconą żołnierzom Armii Krajowej z okręgu brzeskiego. Tak, właśnie brzeskiego, bowiem ziemie te przed II wojną światową należały do województwa brzeskiego, a nie białostockiego, w którym znalazły się po 1945 roku.

Uznajemy, że mamy jeszcze trochę czasu, więc wyruszamy jeszcze w poszukiwaniu pewnej nagrobnej płyty, o której w pierwszej części "Polski egzotycznej" Grzegorz Rąkowski pisał w następujący sposób:

"(...) przy skrzyżowaniu dróg stoi w otoczeniu starych lip drewniana cerkiew śś. Kosmy i Damiana z lat 1902 - 04. Naprzeciwko wejścia do cerkwi spoczywa wśród traw tajemnicza granitowa płyta nagrobna z na wpół zatartym napisem w dziwnym alfabecie, będącym jakby połączeniem znaków cyrylicy i liter greckich..."

Docieramy do Telatycz, przed cerkwią kłębi się tłum gości weselnych, którzy składają parze młodej życzenia. Niepewni czy wypada nam rozpoczynać w takim momencie zwiedzanie, postanawiamy nieco odczekać. Gdy tłum rzednie, dyskretnie przemieszczamy się na tyły cerkwi, by obejrzeć stare nagrobki, w międzyczasie z daleka wypatrujemy wspomnianą przez Grzegorza Rąkowskiego granitową płytę. Podchodzimy bliżej - rzeczywiście pismo trudno do odczytania, nie dość, że napisy zatarte, to i litery nietypowe, nie jesteśmy w stanie nic odczytać. Kiedyś przeczytałem w jakiejś książce, że jest to nagrobna płyta jakiegoś rusińskiego szlachcica z bodaj XV albo XVI wieku. Lada dzień tę książkę odnajdę i będę mógł o niej napisać dużo więcej.

Gdy kontemplujemy rzeczoną płytę podchodzi do nas pewna kobieta i pierwsza nawiązuje z nami rozmowę, sądząc, że jesteśmy gośćmi weselnymi. Wyprowadzamy ją jednak szybko z błędu. Po chwili z cerkwi wychodzi prawosławny duchowny, nasza rozmówczyni zwraca się do niego w języku, który sama potem określi jako chachłacki, tj. mieszankę języka białoruskiego, ukraińskiego i polskiego, z dominantą jednak języka ukraińskiego. Pyta nas czy rozumiemy o czym mówiła. Uzyskawszy pozytywną odpowiedź przygląda się nam ze zdumieniem, nie przestając się życzliwie uśmiechać. Batiuszka również do nas podchodzi i wręcza nam widokówki z telatycką cerkwią, zdjęcia ikony i historię cerkwi odbitą na ksero. Oboje już żartobliwie zapraszają nas na wesele. Chętnie z zaproszenia byśmy skorzystali, ale musimy jeszcze dziś wrócić do Białegostoku, po drodze coś jeszcze zjeść i zahaczyć o Milejczyce, by obejrzeć kościółek z XVII wieku i synagogę z 1927 roku. Żegnamy się z miłymi rozmówcami i ruszamy dalej w drogę. Do Milejczyc przez kilkanaście dobrych kilometrów jedziemy brukową, ale równą drogą, być może lepszą niż niedawne asfaltowe drogi, bo przynajmniej bez dziur. Po drodze mijamy mnóstwo tabliczek ostrzegających o tym, że znajdujemy się na obszarze zagrożonym wścieklizną.

Wreszcie docieramy do Milejczyc, czasu mamy coraz mniej, a głód zaczyna nam doskwierać coraz mocniej i dzień ma się powoli ku końcowi. W ekspresowym tempie oglądamy drewniany kościółek spod którego roztacza się piękny widok na sosnowy las i zabudowę miasteczka, wokół cisza, spokój i wspaniałe orzeźwiające leśne powietrze. Jeszcze tylko rzut oka na dawną synagogę, która czeka na swego właściciela - okna zabite deskami, kruszące się czerwone cegły, dach pokryty szpetną blachą.

Później przejedziemy jeszcze przez Kleszczele, Bielsk Podlaski, aż dotrzemy do Ptasiej Osady nad Narwią w Ploskach. Głodni niczym wilki, pochłaniamy łapczywie smakowite gorące potrawy, żałując tylko, że nie możemy wyjść na taras, by podziwiać pięknie meandrującą Narew w dość rozległej dolinie otoczonej z dwóch stron lasem.

Brak komentarzy:

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...