niedziela, 8 czerwca 2008

Niedzielna podróż

50 minut jazdy samochodem, 65 kilometrów od Białegostoku, mała wieś z sanktuarium maryjnym w Różanymstoku koło Dąbrowy Białostockiej. Wieże kościoła ufundowanego przez Tyszkiewiczów, którzy mieli tu też swój dwór, wyrastają wśród soczystozielonych pól, zalanych porannym, intensywnym już słońcem, teren delikatnie pofałdowany. Z jednej z tych wież podobno widać zabudowania Grodna, czego nie miałem niestety możliwości sprawdzić, choć jest to wielce możliwe - w prostej linii Grodno nie może być oddalone o więcej niż 20 kilometrów. Różanstocki kościół i klasztor w czasie zaborów przekazano mniszkom prawosławnym, do dziś zachowały się liczne zabudowania poklasztorne nawiązujące swoim stylem do rosyjskiej architektury sakralnej XIX wieku, nie tyle nawet nawiązujące, co będące jej typowym przykładem - dawna cerkiew z cegieł, przysadzista, półokrągłe, łukowate wykończenia okien, podobnie z budynkami dawnego monasteru - półokrągłe wykończenia okien, , sporo łuków, ale nie tak charakterystycznych dla zachodnioeuropejskiego gotyku - ostrych, smukłych, lecz łagodnych, miękkich, stanowiących pół okręgu. Gotyk zachodni pnie się ku górze, ku niebu, jest wydłużony, ostry i smukły, rosyjska architektura sakralna trzyma się bliżej ziemi, jest jakby onieśmielona, nie odważa się tak pysznie piąć ku górze.

Nie jestem po raz pierwszy w Różanymstoku, ale po raz pierwszy zwróciłem uwagę na to, że sporo osób zmierzających w stronę kościoła, zwłaszcza starszych, rozmawia między sobą językiem białoruskim - "ja pajdu", "ja prijedu", nie tylko starsi, kilku 50 - latków także. Katolicy władający językiem białoruskim to zjawisko nieznane w Polsce centralnej czy zachodniej, sam mieszkając od urodzenia w Białymstoku, dowiedziałem się o tym dopiero będąc na studiach.

W drodze z Różanegostoku, robimy krótki postój koło Sidry, a dalej jedziemy już do Bohonik - wioski, w której pozostały już tylko 3 rodziny tatarskie. Meczet został niedawno odnowiony, solidne, jasne deski niemal błyszczą w słońcu. Przed meczetem stoi autokar na opolskich numerach, grupa licealistów z opiekunami siedzi wewnątrz meczetu na dywanach, dołączamy do nich, choć Tatarka oprowadzająca po meczecie daje nam do zrozumienia, żebyśmy zostali jeszcze po nich, bo dołączyliśmy zbyt późno, a chce nam opowiedzieć kilka ważnych rzeczy. Żywa, niewysoka i niemłoda już kobieta, broni się skutecznie przed pytaniami agresywnych licealistów, którzy za wszelką cenę usiłują udowodnić jej ignorancję w dziedzinie islamu.

- Jak może pani mówić, że zna Koran, skoro nie zna pani języka arabskiego?

- Czy jesteście sunnitami czy szyitami?

- To nie ma żadnego znaczenia, nie interesują mnie takie podziały - odparowuje.

- Ale to jest istotny podział!

Jest jeszcze kilka innych napastliwych pytań, dopiero rozsądna i stanowcza reakcja opiekuna ucina tę niemal pyskówkę. Cieszy to, że młodzi ludzie tak żywo interesują się światem, nie tylko swoją kulturą, religią, ale nie sposób zrozumieć ich agresji, chęci udowodnienia swojej wyższości nad prostą w sumie kobietą. A z drugiej strony może to jest cecha charakterystyczna ludzi w wieku licealnym, i nie ma w tym nic złego. Oby tylko nie utrwaliła im się na stałe.

- Zostawmy tego typu dyskusje i rozważania teologom muzułmańskim i chrześcijańskim - przerywa napiętą atmosferę opiekun.

Z Bohonik przez Szudziałowo zmierzamy do Kruszynian. Rzut oka na meczet, architektonicznie nieco ciekawszy od bohonickiego, krótka wizyta na mizarze, z nagrobkami w języku rosyjskim z XIX wieku, w języku polskim z XX wieku. Powtarzające się nazwiska - Popławscy, Półtorzyccy, Koryccy, Adamowicze. Wiekowe, piękne sosny, nie tak smukłe, jak w puszczy, bo rosnące w oddaleniu od siebie, Jedna z nich musi liczyć zapewne kilkaset lat, ma tak gruby pień.

Wreszcie wizyta w "Tatarskiej Jurcie", która mnie rozczarowuje. Byłem w niej wcześniej dwa bądź trzy razy, i za każdym razem wyjeżdżałem zadowolony. Tym razem kręcimy się między tarasem a pomieszczeniami wewnątrz rozbudowanego domu, nikt do nas nie podchodzi, nikt nie próbuje wskazać miejsca, w którym możemy usiąść. Wreszcie dosiadamy się do dwóch stolików, przy których siedzą po dwie osoby. Czekamy więcej niż 10 minut, aż ktoś z obsługi nas zauważy. Trzykrotnie prosimy o menu, ale nikt go nam nie przynosi, i nikt do nas nadal nie podchodzi. Gdy wreszcie zjawia się młoda dziewczyna, niezbyt sympatycznie i nieco niekulturalnie informuje nas co moglibyśmy zamówić, pozostawia nas byśmy się zastanowili nad tym, co chcemy wybrać. Później już do nas nie wraca. Zwalnia się jeden stół, mieścimy się przy nim wszyscy, w sumie 8 osób, nikt nie podchodzi, by zabrać brudne naczynia i nikt nie przyjmuje od nas zamówienia. Decydujemy się już niemal wyjść, gdy zjawia się właścicielka Jurty, ale złe wrażenie i tak trudno zatrzeć. Spora ilość klientów, upał nie mogą być jednak usprawiedliwieniem braku menu, braku zainteresowania klientem. Profesjonalna restauracja musi dbać o to, by klient, który do niej wchodzi nie wyszedł z niej niezadowolony. W której restauracji bym nie był, wszędzie po wejściu kelnerzy starali się nam znaleźć wolne miejsce, przynosili menu. Menu wbrew pozorom jest bardzo ważne - klient ma czas, by się zastanowić, co chce wybrać, ma podane ceny, opis serwowanych potraw, i często gramaturę (choć niestety nie zawsze). Nie można wymagać od niego, że zapamięta wszystkie potrawy, które dana restauracja serwuje, zwłaszcza jeśli ich nazwy brzmią egzotycznie, jak w przypadku kuchni tatarskiej. Nie może być też tak, że o ich cenach dowiaduje się w chwili otrzymania rachunku. Tak więc rozczarowanie, a szkoda, bo potrawy tatarskie są naprawdę smaczne, ważna jest jednak także oprawa w jakiej sie je spożywa, niestety.

Po obiedzie w Kruszynianach, wyruszamy z powrotem w stronę Szudziałowa, dalej jedziemy na północ do Starej Kamionki. Staram się jechać wolniej, by dokładniej móc się przyjrzeć pięknym krajobrazom za oknem, pofałdowanym polom, lasom na horyzoncie, tuż przed Starą Kamionka otwiera się ze wzgórza przepiękny widok - ogromna przestrzeń obramowana wzgórzami, i z każdej strony na horyzoncie lasy. Widok wręcz zapierający dech w piersiach.

Teraz już tylko dojechać do Wierzchlesia, później do puszczy i po podróży w upale i prażącym słońcu, wyczekiwany i zasłużony odpoczynek w cieniu strzelistych sosen w pobliżu Kopnej Góry, moczenie nóg w chłodnym, szemrzącym, czystym jak łza puszczańskim strumieniu, z którego nabieramy wodę do picia, a później już błogie lenistwo...

Brak komentarzy:

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...