sobota, 28 czerwca 2008

Odchodzący Białystok















Z głośnym hukiem ruszyła kampania promocyjna Białegostoku pod nazwą "Wschodzący Białystok". Widziałem już i czytałem w ubiegłym tygodniu 8 - stronicową wkładkę do "Rzeczpospolitej" o takim tytule zawierającą kilka artykułów prezentujących wizerunek miasta. Prawdę mówiąc byłem rozczarowany, myślałem, że będzie to kampania przeprowadzona z rozmachem, a tymczasem teksty zawarte w owej wkładce przypominały notki z przeciętnej broszurki - puste, okrągłe, gładkie zdania, sporo frazesów, trochę pijarowskiej i unijnej nowomowy, słowem forma niewypełniona treścią. Pomysł promowania miasta jest dobry, ale z pewnością najpierw białostoczanie muszą sami zdecydować jak postrzegają swoje miasto, jaka jest jego prawdziwa, pogłębiona tożsamość. Nie wystarczą same fotki murala z bloku przy Zamenhofa, krótki artykulik o twórcy Esperanto, długi opis dokonań grup tanecznych, wywiad z dyrektorem Teatru Lalek, informacja o powstaniu na obrzeżach Białegostoku podstrefy Suwalskiej Strefy Ekonomicznej i prezentacja projektu nowej opery. Zgrabne formułki o wielokulturowości obecnej i przeszłej miasta także nie wystarczą, jeśli białostoczanie nie udowodnią, że ta wielokulturowość jest rzeczywistym powodem ich dumy. A pisanie o tym, że Zamenhof był Polakiem większego sensu nie ma, Ludwik Zamenhof był przede wszystkim Żydem i albo jesteśmy z niego dumni, jako z Żyda, albo nie czyńmy z niego na siłę Polaka, by stał się bardziej akceptowalny dla białostoczan.

Nie warto też zacierać śladów dawnego Białegostoku. To było miasto kosmopolityczne, przez znaczną część wieku XIX bardziej żydowskie niż Polskie, na pewnym etapie jego dziejów Żydzi stanowili nawet 70% mieszkańców. Polaków w tym czasie było niewiele więcej niż Rosjan czy Białorusinów, a do tego dochodzili jeszcze Niemcy, z czasem doszlusowali także Tatarzy. Wreszcie było to miasto - jak pisała w swoich dziennikach Maria Dąbrowska, będąca tu swego czasu przejazdem - zwyczajnie brzydkie, przemysłowe, szare, brudne, z wieloma błotnistymi ulicami, raczej nieprzyjazne. Najwyraźniej pisarka musiała trafić tu jesienią bądź wczesną wiosną i nie miała okazji zobaczyć pięknych wiosennych, letnich czy wczesnojesiennych bujnych, soczystych ogrodów, czy to zielonych czy mieniących się czerwienią, żółcią, brązem, ogrodów wielkich, w których można się zgubić, przysłaniających brud i nędzę robotniczego miasta, ubogich drewnianych chatynek, surowych czerwonoceglanych czynszówek, ogrodów ponad którymi niespodziewanie wyrastały kominy fabryczne. To w końcu te ogrody musiały zainspirować Tuwima, kiedy pisał o białostockich malwach.

Już niewiele nam pozostało z tych ogrodów, szpetnych czynszówek, ubogich drewnianych domków z dwuspadowymi dachami, a ich losem wydaje się nikt nie przejmować. Na pierwszy rzut oka nie są piękne, nie są interesujące, architektonicznie czy estetycznie nie przedstawiają większej wartości, ale to właśnie one przywołują atmosferę dawnego wielokulturowego miasta, to one pobudzają wyobraźnię, to może za ich sprawą doczekamy się kiedyś, jakiegoś dzieła literackiego, którego twórca przepuściwszy przez filtr swojej wyobraźni dostępne mu obrazy miasta, odtworzy jego dawny klimat wierszem czy prozą i powstanie coś na miarę "Polskich kwiatów" Tuwima.

piątek, 27 czerwca 2008

Dziewczynka z zapałkami

Trafia w moje ręce jakiś zaległy wywiad z Kazikiem Staszewskim opublikowany w Rzepowym Plusie Minusie. Zapamiętuję właściwie tylko jedno: "Wkur......a mnie dziewczynka z zapałkami swoją nieporadnością...". Tak to brzmi mniej więcej, dokładnego cytatu przytoczyć w tej chwili nie jestem w stanie, tak czy owak sens jest zachowany. Kazik odpowiada na pytanie dotyczące jego dziecięcych i młodzieńczych lektur.

Pamiętam, że baśń o dziewczynce z zapałkami odbierałem zupełnie inaczej, chyba nawet płakałem, gdy mama czytała mi ją po raz pierwszy. Do tej pory niektórzy nieporadni ludzie wywołują we mnie współczucie i stan bliski łez.

Najwidoczniej w świecie są potrzebne dwie postawy - i ta reprezentowana przez Kazika i ta przez ludzi płaczliwych. Jedni są od tego, by swoją surowością i niechęcią motywować niezaradnych do większej samodzielności, wykrzesywania w sobie siły, nadziei i energii, a drudzy od tego, by ich nie potępiać, wspierać w każdy możliwy sposób, a tym samym nie odbierając im ich własnego poczucia wartości dodawać wiary w siebie.

Nieporadność nie zawsze jest zawiniona, i ta boli najbardziej.

środa, 25 czerwca 2008

Kilka refleksji po obejrzeniu "Trzech kumpli"

Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łamaniu, szantażowaniu, groźbach wobec wszystkich współpracowników tajnych służb nie w każdym przypadku się potwierdzają. Ketman podobno nawet wychodził z własną inicjatywą w rozpracowywaniu krakowskich środowisk opozycyjnych, a gdy krakowskim ubekom zdarzało się ograniczać jego inwencję z uzasadnieniem, że oni są od myślenia, a on od dostarczania informacji, zraniony w swojej dumie, dzwonił do ich przełożonych w Warszawie ze skargą, że jego działania są sabotowane, utrudniają i uniemożliwiają skuteczną inwigilację opozycji.

Z filmu "Trzech kumpli" wyemitowanego wczoraj i przedwczoraj przez TVN nie dowiadujemy się jakie motywy kierowały Maleszką. Na ponawiane pytania reżyserki dokumentu - "Dlaczego?", odpowiada po kilkakroć: "To doskonałe pytanie." Na inne pytanie "Dlaczego - skoro uważa pan, że Zagajewski był najlepszym poetą - donosił pan na niego?", nie udziela odpowiedzi w ogóle. "Czy dlatego, by nie pisał już wierszy?" .... (milczenie)

Niska zawiść niepewnego siebie człowieka, w głębi duszy uważającego się za gorszego od innych? Pieniądze? Jeden z jego znajomych twierdzi, że podejrzenia wzbudzała ilość książek posiadanych przez Maleszkę, zastanawiało skąd miał środki na regularne zakupy tylu tytułów. Bezinteresowna i psychopatyczna chęć szkodzenia innym i czerpanie z tego tytułu satysfakcji? Poczucie panowania nad losem innych? Wątpliwe byśmy poznali prawdziwe przyczyny, dla których młody student UJ poszedł na współpracę ze służbami specjalnymi i nie wycofał się z niej, nie próbował się wywikłać, a wręcz przeciwnie - donosił niemal z pasją.

Nie przekonują mnie także tłumaczenia, że to nie ludzie są źli, tylko ówczesny system stworzył im ramy do tego, by złymi się stali, bo przecież wielu - mimo identycznych warunków dla wszystkich - donosicielami się nie stało.

Istnieje obecnie tendencja do łatwego usprawiedliwiania każdej, nawet największej podłości, są ludzie, którzy wszystko potrafią uzasadnić, wyjaśnić, a wybaczenie staje się czymś banalnie prostym, jak pstryknięcie palcami. Któż z nas jest bez winy - można często usłyszeć.

Pamiętam jak swego czasu pewien znajomy psychiatra z zachwytem opowiadał o słynnym koledze z branży - o ile się nie mylę - Bercie Hellingerze, który miałby potrafić uzasadnić każdą ludzką nikczemność i zmyć winę z największego nawet oprawcy.

Usprawiedliwianie ludzkich małości, człowieczej podłości, ma świadczyć o jakiejś życiowej mądrości, rozsądku, trzeźwym i życiowym podejściu do spraw trudnych.

Wydaje się, że taki klimat panujący w naszym życiu publicznym - ale pewnie nie tylko w naszym polskim - odpowiada za fatalny stan relacji międzyludzkich, za najniższy w Europie stopnień zaufania społecznego między Polakami, za tolerowanie donosicielstwa w pracy, pomawiania, oszczerstw, bezinteresownego szkodzenia innym, a częstokroć - jak wynika z moich własnych doświadczeń, ale i doświadczeń wielu moich znajomych - także promowania osób, które wykazują się gorliwością w szkodzeniu innym, pomawianiu, donoszeniu.

Ten wszechobecny cynizm naszego życia publicznego jest nie do zniesienia, nie tylko w miejscu pracy, ale także w życiu prywatnym. Absurdem są przecież sytuacje, w których dobrzy znajomi nie ufają sobie wzajemnie i potrafią to jeszcze otwarcie manifestować, a mimo to potrzebują być razem, potrzebują drugiego człowieka, choć wiedzą dobrze o tym, że ufać mu nie można. Czy to nie jest już paranoja?

Przy takim stanie nieufności, jaki panuje w naszym kraju, sądzę, że nie ma co liczyć na zbudowanie uczciwego, zdrowego klimatu w życiu publicznym. Czy możliwy jest cud na miarę Irlandii w polskiej gospodarce, gdy ludźmi kieruje podejrzliwość? Czy możliwe jest prawidłowego funkcjonowanie wielu firm, instytucji, organizacji pozarządowych, uczelni, przy niemożności czy nieumiejętności prawdziwej kooperacji, która bez zaufania obejść się nie może?

poniedziałek, 23 czerwca 2008

Podróż do Zwierek


Widok w drodze między Bogdańcem a Halickimi. Zdjęcie wykonane w drodze powrotnej ze Zwierek.



Brzozowy zagajnik przy drodze ze Zwierek do Zagruszan.


Cerkiew prawosławna w Zwierkach.


Ilekroć bym nie jechał do Zwierek, zawsze zastanawiam się, w którym miejscu w 1690 roku mieszkańcy wsi znaleźli zwłoki 6 - letniego dziecka - Gabriela (Gawriła), który w 1820 roku został kanonizowany przez Cerkiew Prawosławną. Wieś ta sama, prawdopodobnie w tym samym miejscu co ponad 300 lat temu, krajobraz niezmieniony, zapewne tylko lasów nieco ubyło. Czy mijane babcie albo panowie sączący piwo pod sklepem są rodowitymi mieszkańcami Zwierek? Czy ich przodkowie żyli tu w 1690 roku? Może niektórzy z mijanych ludzi są potomkami rodziny Świętego? Może babcia idąca o lasce, o łagodnych rysach twarzy, uśmiechająca się dobrotliwie, może jej znajome siedzące na ławeczce przy drewnianym domu?

Piotr i Anastazja Gowdel - tak mieli się nazywać rodzice chłopca, ludzie pobożni, dobrzy i pokorni. Chłopiec od najmłodszych lat także miał się wyróżniać wyjątkową dobrocią, łagodnością i ogromną pokorą. Sporo czasu spędzał z prawosławnym duchownym, któremu zadawał mnóstwo pytań dotyczących wiary.

Któregoś razu Anastazja wyszła w pole, by zanieść obiad ciężko pracującemu Piotrowi, chłopiec został sam w chałupie. Któż mógłby przypuszczać, że do domu wkradnie się dzierżawca wsi Zwierki, który akurat przybył z Białegostoku. To prawdopodobnie on dokonał mordu na 6 - letnim dziecku, a zwłoki porzucił na skraju lasu niedaleko wsi.

Rodzice wróciwszy do domu i nie zastawszy w nim syna, wyruszyli na jego poszukiwania, pomagała im cała wieś. Dopiero pod wieczór któryś z sąsiadów spostrzegł w polu siedzącą w kręgu sforę bezpańskich psów. Gdy zbliżył się do nich wraz z innymi ludźmi, zwierzęta rozpierzchły się, a przybyłym ukazał się makabryczny widok - ciało nieżyjącego już chłopca, które jednak było nienaruszone przez zwierzęta. Wedle opowieści owa sfora psów miała strzec zwłok świętego młodzieńca przed dzikimi zwierzętami, by go nie rozszarpały. W Zwierkach i okolicznych wsiach zaczęto to poczytywać jako cud. Przekonanie to wzmocniło kolejne zdarzenie, mające miejsce kilkadziesiąt lat później, gdy mieszkańcy wsi kopali grób na pobliskim cmentarzu, niechcący naruszyli mogiłę Gabriela i zauważyli ciało nietknięte rozkładem, tak jakby chłopiec był pochowany dzień wcześniej. Duchowni prawosławni zdecydowali wówczas o przeniesieniu zwłok Gabriela do cerkwi w Zabłudowie. A tu miał się dokonać kolejny cud, podczas pożaru miasta wraz z całą zabudową spłonęła także cerkiew, zniszczeniu nie uległo jedynie ciało chłopca, nadpaliła sie tylko jedna dłoń, na której po pewnym czasie skóra miała się zagoić.

Od tej pory do Zabłudowa zaczęły ściągać tłumy pielgrzymów, już nawet z odległych miejscowości. Gabriel został kanonizowany. Jego szczątki znajdowały różne miejsca spoczynku, a to w Słucku, a to w Grodnie, by ostatecznie na początku lat 90 - tych trafić do cerkwi w Białymstoku.

Sam nie jestem wyznawcą prawosławia, nie jestem też historykiem, ani teologiem, więc być może do mojej opowieści zakradły się jakieś błędy rzeczowe, które mam nadzieje będą mi wybaczone przez moich prawosławnych braci. Post ten nie rości sobie pretensji do bycia rozprawką naukową.

Zainteresowanych historią odsyłam do ciekawego artykułu K.A. Awdiejewej opublikowanego w czasopiśmie "Pastyr".

Nie jestem też osobą głęboko religijną, różnie bywa z moja wiarą, ale jest coś szczególnego w Zwierkach, co każe mi do nich wracać po wielokroć i rozmyślać o 6 - letnim chłopcu, który został Świętym.

niedziela, 22 czerwca 2008

Spotkanie

- Chciałam być kiedyś prokuratorem. Właściwie jeszcze nie jest za późno, by zdawać na aplikację. Wiesz jaki jest zakres egzaminu na aplikację prokuratorską?
- Nie wiem, ale możesz wpisać do wyszukiwarki hasło "aplikacja prokuratorska" i wyświetlą ci się strony z zagadnieniami z egzaminów z ostatnich lat. Ja nie chciałbym być prokuratorem, więc nigdy się tym nie interesowałem.
- Dlaczego nie chciałbyś?
- Silna hierarchizacja, nie nadaję się do takiej pracy. Poza tym, co byś zrobiła, gdybyś dostała telefon z góry i twój przełożony kazał ci znaleźć haka na osobę niewygodną, gdybyś miała napisać akt oskarżenia wobec osoby zupełnie niewinnej, mając tego całkowitą świadomość? Nie mówię, że tak jest wszędzie, że tak być musi, ale gdyby się tak zdarzyło, to co byś zrobiła?
- Napisałabym...

Przez chwilę siedzimy w milczeniu, z popołudniowym słońcem świecącym prosto w oczy. Przed nami uwijają sie panowie demontujący scenę po jakimś festynie. Obok spora grupa młodych ludzi w wieku gimnazjalnym, w większości dziewcząt, do których dosiada się sporo od nich starszy mężczyzna, ewidentnie niepełnosprawny umysłowo. Dziewczyny nieco przerażone przesiadają się na inne ławki, ich koledzy w napięciu wyczekują na rozwój sytuacji, czują się niepewnie, nie wiedzą co ze sobą począć, czy stanąć w obronie koleżanek, czy sytuacja jeszcze tego nie wymaga. Właściwie ich adorator nie posunął się jeszcze za daleko, wyciągnął jedynie dłoń do każdej z nich, przedstawił się i próbował nawiązać rozmowę. Uśmiecha się, jest miły i najwyraźniej podobają mu się młodsze od niego o kilkanaście lat dziewczęta. Młodzi ludzie nie kpią sobie z niego, chętnie podają mu ręce i przedstawiają się, ale są też wyraźnie nieufni.

- To ten sam chłopak, który pojawiał się w tym parku, gdy studiowaliśmy, pamiętam go - mówi E.

Wtedy E. nie chciała być jeszcze prokuratorem i była pewna, że nikt i nic jej nie zmusi do postępowanie wbrew sobie.

niedziela, 15 czerwca 2008

Podróż do Pasynek


Krajobraz w pobliżu Pasynek, przy drodze do Zagruszan.



Droga do Pasynek, od strony Zabłudowa.



Widok z drogi Pasynki - Zabłudów.



Widok z drogi Pasynki - Zabłudów.



Droga z Pasynek do Zabłudowa.



Gdy się dobrze wpatrzeć w zdjęcie, widać pośrodku drewniany wiatrak, niestety już bez skrzydeł.



Krzyż katolicki przy drodze z Pasynek do Zabłudowa.


Krzyż prawosławny przy drodze z Pasynek do Zabłudowa postawiony w 1933 roku. Inskrypcja na kamieniu wygrawerowana cyrylicą.



Dwa krzyże, od lewej - prawosławny, z prawej - katolicki. Ekumenizm w praktyce. Tak to przynajmniej chcę postrzegać, bo prawda może być zupełnie inna, stawianie krzyży katolickich i prawosławnych obok siebie nie musiało i niestety nadal nie musi świadczyć o zgodnym współżyciu mieszkańców tej samej wsi, ale różnych wyznań lub różnych narodowości, mimo nieraz zachowanych pozorów przyjaznej i spokojnej koegzystencji. Podskórne konflikty tliły się i wybuchały z całą siłą przy nadarzających się okazjach, jak na przykład II wojna, kiedy to zdarzało się, że sąsiedzi obu wyznań występowali przeciw sobie. Stawianie symboli obu wiar, tak naprawdę bliskich sobie, miało i ma na celu przede wszystkim zamanifestowanie swojej obecności na tych ziemiach, i kto wie czy nie były i nie są tak naprawdę stawiane przeciw sobie.

Podobnie bywa ze świątyniami, przy cerkwi musi powstać kościół, przy kościele cerkiew, jako podkreślenie swojej obecności, a nie jako wyraz ekumenizmu czy rzeczywistej potrzeby.

Wracając zaś do owych krzyży - moja interpretacja jest dynamiczna, dostosowana do obecnej rzeczywistości i wielce możliwe, że odstaje od założeń tych, którzy je stawiali, i nawet, jeśli zostały one postawione przeciw sobie (choć tak być wcale nie musiało, i chcę wierzyć, że nie było), to wolę je odczytywać, jako wyraz szczerej i głębokiej chęci życia w zgodzie.


Widok na skraju Pasynek, w głębi widoczny wiatrak.



Klekoczący bocian na lampie w Pasynkach.



Brukowana droga przez Pasynki.



Brukowana droga przez Pasynki - w stronę Zagruszan.




Widok na Zagórki z szosy Białystok - Zabłudów na granicy Białegostoku, tuż przed Kurianami.

Miejsca tak bliskie od Białegostoku, ale jeszcze do niedawna zupełnie mi nieznane. Na horyzoncie ciemnozielone lasy, świeża zieleń jasnych pól, najprawdziwsze wsie z drewnianymi domami o dwuspadowych dachach, brukowane drogi przez wieś, bocianie gniazda na słupach trakcji elektrycznej, a to wszystko nie dalej niż 10 km od Białegostoku.

Starszy pan, który prowadzi konia z pastwiska i ochoczo z uśmiechem odpowiada nam dzień dobry. Starsza pani przyglądająca się z zainteresowaniem, która przystanęła w drodze do wybujałego ogrodu tuż za domem.

Starszy pan jadący na rowerze pozdrawia mnie pierwszy, co mnie zawstydza. W swojej miejskiej arogancji i rezerwie wobec nieznajomych ludzi okazałem się bufonem dając sie uprzedzić w pozdrowieniu człowiekowi, od którego jestem młodszy o kilkadziesiąt lat.

Dwójka dzieci jadących na rowerach ze starszą siostrą, urodziwą może osiemnastolatką, nieśmiało się uśmiechającą i uciekającą spojrzeniem to w bok, to w ziemię. Maluchy również nam mówią dzień dobry.

A to wszystko w scenerii intensywnego, choć wieczornego już słońca, bujnej zieleni i cudownego zapachu prawdziwej wsi.

Są różne sposoby zagłuszania nachodzącego nie stąd ni zowąd smutku, można go stłamsić przy głośnej muzyce w klubie, zupełnie standardowo, ale skutecznie; można dobrym alkoholem, byle nie za często, ale nic nie daje takiej energii i nadziei, jak ta dzisiejsza wycieczka.

środa, 11 czerwca 2008

Nadludzie z Polski

Nie po raz pierwszy zdarzyło mi się wysłuchać wielu gorzkich słów o zachowaniu Polaków za granicą, które mogłyby wskazywać na swego rodzaju syndrom postkolonialny dawnych mieszkańców metropolii, choć nie jest to do końca właściwe określenie, bo w końcu np. Słowacja znajdowała się pod panowaniem polskim tylko za rządów Bolesława Chrobrego o czym też nie wszyscy pewnie wiedzą, i chwała Bogu!

Swego czasu w dodatku do "Rzeczpospolitej" - Plus - Minus był publikowany cykl artykułów o tym, jak nas postrzegają sąsiedzi. Najmocniej utkwił mi w pamięci artykuł opisujący spostrzeżenia Słowaków na nasz temat, a w nim wypowiedzi pewnej słowackiej ekspedientki i pewnego Słowaka - mieszkańca jednego z miast obleganych naonczas przez polskich turystów. Ekspedientka opowiadała o tym, jak to pewnego razu do sklepu, w którym pracowała zawitała polska wycieczka, a wśród jej uczestników znalazła się pewna kobieta, która podeszła do lady i zażądała (tak!, nie poprosiła, lecz zażądała) wszystkich alkoholi stojących na jednej z półek. A ponieważ wcześniej nie zdarzali się podobni klienci, zdumiona sprzedawczyni, chcąc się upewnić, czy aby na pewno dobrze zrozumiała żądanie, zapytała czy ma podać wszystkie alkohole z owej półki. To pytanie miało tak rozsierdzić rzeczoną klientkę, że zaczęła krzyczeć na Bogu ducha winną Słowaczkę, obrzucając ją przy okazji niezbyt miłymi epitetami.

Natomiast wspomniany wyżej Słowak miał być świadkiem licznych aroganckich zachowań ze strony nienaturalnie głośnych, niekulturalnych, aroganckich, poobwieszanych drogimi aparatami, w markowych drogich sportowych butach polskich turystów wylewających się z autokarów, by obejrzeć średniowieczny zamek w jego urokliwym miasteczku. A był to czas, kiedy Słowacja należała do jednego z najuboższych krajów w naszym regionie, natomiast my zaczęliśmy się gwałtownie bogacić (druga połowa lat 90 - tych).

Samemu wielokrotnie zdarzało mi się obserwować podobne zachowania Polaków na Słowacji, na Węgrzech, wyniosłe, naburmuszone miny, pogardliwe odnoszenie się np. do personelu restauracji, i wiele innych śmieszności.

Natomiast w ubiegłą niedzielą pewna znajoma moich rodziców, opowiedziała mi o niedawno poznanej przez nią w Druskiennikach młodej dziewczynie z mieszanej rodziny - litewsko - polsko - białoruskiej, która prowadziła jeden z tamtejszych pensjonatów. Jak wiadomo po wejściu Polski do strefy Schengen niemal cała polska brać, którą na to stać, rozjeżdża się tłumnie na długie weekendy do krajów będących członkami UE, które są względnie tanie, w tym m.in. na Litwę. A tam dopiero można sobie pohulać, odreagowując wszystkie swoje kompleksy, bo gdzież indziej, jeśli nie właśnie w krajach, które pozornie są od nas uboższe. Litwę poza tym traktujemy, jako swego rodzaju naszą byłą posiadłość czy kolonię. Tam dopiero można pozadzierać nosa, bo już w Niemczech, Wielkiej Brytanii od razu nam go utrą, tam stajemy się potulni, mili, kulturalni, znamy języki, dajemy się poznać jako solidni, rzetelni i wykwalifikowani pracownicy, tak, że cała Europa się nami zachwyca, jacy to jesteśmy mobilni i przydatni, a my w tym czasie musimy tłamsić to nasze poczucie niższości wykonując prace, których nie chcą wykonywać obywatele krajów nas goszczących. Na zewnątrz uśmiech, a wewnątrz wszystko kipi. Nawet ci, którzy nie jeżdżą na Zachód, odczuwają wstyd i dyskomfort za swoich rodaków, a że niestety istnieje w życiu społecznym zjawisko, które nazywa się "hierarchią dziobania" odbijamy sobie na narodach, które z jakichś przyczyn - zupełnie zresztą nieuzasadnionych - postrzegamy za gorsze od nas, tj. na Litwinach, Słowakach, Białorusinach, Rosjanach, Ukraińcach czy Rumunach.

Wracając zaś do opowieści znajomej rodziców - owa Litwinka z mieszanej rodziny miała się strasznie uskarżać na przybyszów z Polski, zwłaszcza na warszawiaków, którzy wedle jej słów mieli być trudni w kontakcie, aroganccy i zarozumiali, dużo bardziej niż goście z innych części Polski.

I nie w tym rzecz, by się pastwić nad warszawiakami - co czynią często mieszkańcy wszystkich pozostałych części Polski - bo sam znam wielu nadzwyczaj miłych, kulturalnych i uczynnych mieszkańców stolicy, ale by zwrócić uwagę na pewne niepokojące zjawisko całkowicie nieuzasadnionego poczucia wyższości jakiejś grupy Polaków, która je otwarcie manifestuje wobec przedstawicieli innych nacji, o ile tylko może sobie na to pozwolić, a które tak naprawdę jest tylko i wyłącznie próbą zagłuszenia własnych kompleksów. Szkoda jednak, że cierpi na tym wizerunek całego narodu, bo o generalizację nadzwyczaj łatwo.

wtorek, 10 czerwca 2008

Zdjęcia z niedzielnej wyprawy - dodatek do notki "Niedzielna podróż"


Meczet w Kruszynianach, różne przewodniki podają różne okresy odnośnie jego powstania, według niektórych wzniesiono go w XVIII wieku, wedle innych na początku wieku XIX. Faktem bezspornym jest natomiast to, że Kruszyniany nadane zostały Tatarom w zamian za zaległy żołd przez króla Jana III Sobieskiego w 1679 roku.




Mizar w Kruszynianach.


Na większości nagrobków wykonanych w XIX wieku widnieją inskrypcje w języku rosyjskim. Umieszczanie inskrypcji polskich, zwłaszcza po upadku Powstania Styczniowego było surowo wzbronione przez władze carskie.






Kilkusetletnia, okazała i piękna sosna na mizarze w Kruszynianach.



Puszczański strumień niedaleko polany w Kopnej Górze (Puszcza Knyszyńska) toczący zbawienną lodowatą i krystalicznie czystą wodę, w której szukamy orzeźwienia i chłodzimy nasze wody mineralne. Przed odejściem nabieramy jeszcze źródlanej wody do jednej z butelek.


Anonimowa mogiła tuż przy polanie w Kopnej Górze.

poniedziałek, 9 czerwca 2008

Wyprawa sprzed tygodnia. Gródek - Cisówka - zalew Siemianówka


Droga w pobliżu Cisówki. Tuż za lasem na horyzoncie jest już granica z Białorusią.




Na wprost na horyzoncie - las przy granicy z Białorusią, jadąc w lewo drogą na pierwszym planie można dotrzeć do Cisówki, w prawo - do zalewu Siemianówka i torów kolejowych.



Tory niedaleko stacji Cisówka, jeszcze kilometr, może dwa, w stronę lasu na horyzoncie i jest już granica z Białorusią.



Kościół katolicki w Gródku. Przyjeżdżamy o kilkanaście minut za późno, świątynia jest już zamknięta.




Cerkiew prawosławna w Gródku. Tuż po zakończonej mszy udaje nam się wejść do środka, wewnątrz unosi się jeszcze aromatyczny zapach kadzideł, przez wysoko umieszczone nieduże okna sączy się rozproszone światło słoneczne, wszystko to daje wrażenie wnętrza tonącego w delikatnej mgle.



Zalew w Gródku. Całkiem urokliwe miejsce, zwłaszcza zagajnik na horyzoncie z licznymi lśniącymi bielą brzozami.



Tory niedaleko stacji Cisówka, otwierające drogę do Polski, za plecami w odległości kilometra, może dwóch jest już granica z Białorusią.



Urokliwy opuszczony domek w pobliżu stacji kolejowej Cisówka, z tabliczką "Magazyn DT" nad drzwiami; gdyby nie dach z eternitu mógłby sprawiać wrażenie domu Baby Jagi lub Leśnego Licha.



Poczekalnia ze starego drewnianego wagonu na stacji kolejowej Cisówka (prawdopodobnie Cisówka, bo wokół nie ma żadnych tablic, być może tylko miejscowi znają nazwę tej stacji).



Peron na stacji Cisówka (?), dwie mocno sfatygowane ławki, ale wydeptana trawa, łupinki pestek słonecznikowych i walające się pety wskazują na to, że czasem komuś zdarza się z tej stacji dokądś odjeżdżać. Na horyzoncie las, a tuż za nim granica.



Zalew Siemianówka, niedaleko grobli i tamy w Bondarach. 11 km długości, 4,5 km szerokości, maksymalna głębokość 7 metrów. Zbiornik powstał w czasach PRLu kosztem zalania sześciu bodaj wiosek, których mieszkańców wyeksmitowano do szpetnych peerelowskich bloków w Bondarach. Pożytek z zalewu jest niewielki, brak dobrego podejścia do wody, deficyt piaszczystych plaż, zarastające brzegi, mętna, mulista woda, przyciągają głównie wędkarzy. Starsi ludzie mieszkający w blokach pamiętający swoje skromne, drewniane zagrody, nie mogą odżałować swych przytulnych sadyb, malowniczych pól, wijących się między nimi piaszczystych dróg, brzozowych zagajników, samotnych pnących się ku niebu jałowców, malinowych chruśniaków, chylących się ku ziemi przydrożnych drewnianych krzyży, zaprzyjaźnionych psów, kotów, krówek i koni, wszystkiego tego, czego do bloku zabrać nie można było i czego quasimiejskie wygody nie są im w stanie zrekompensować; pozostały im tylko wspomnienia, długie spacery, ławeczki pod blokami i głęboki smutek wyraźnie wyrysowany na twarzach.

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...