poniedziałek, 5 września 2011

Krynica Zdrój - sierpień 2011 r.

Krynica Zdrój w sezonie jest jak Polska w pigułce. Zjeżdżają tu kuracjusze i turyści z całej Polski, z Pomorza, północnego Mazowsza, Podlasia, śląska, Lubelszczyzny. Deptak, ulice rozbrzmiewają wszelkimi możliwymi akcentami, które nietrudno od siebie odróżnić. Udało mi się już romzawiać z przybyszami chyba z wszystkich regionów kraju. Ławka na deptaku, w parku, łąka na Górze Parkowej, pijalnie wód mineralnych, podupadłe nieco kafejki, bar, restauracja. A różnorodność przekonań, światopoglądów większa niż w Warszawie z Krakowem razem wziętych, nie mówiąc już o dusznym, obecnie coraz wyraźniej platformerskim Białymstoku. Od polityki uciec także nie sposób. Wcześniej czy później nasz przypadkowy romzówca na ławce w parku, na deptaku, nawet na łące na Górze Parkowej, albo osoba dosiadajaca się w pijalni, do tematów politycznych nawiąże. Ciekawe są także przypadkowo zasłyszane rozmowy, na przykład oto taka: "- Słyszałaś, jak krzyczeli do premiera? - 'Nie jesteś kibicem!' - Skurwysyństwo! Oni im stadiony budują, a ci skurwiele nie potrafią się odwdzięczyć."

Poza tym cały przekrój społeczny i pełna gama zachowań, tak charakterystycznych w tym kraju, począwszy od bezinteresonwnej życzliwości, a skończywszy na kompletnej bezmyślności. Sporo samotnych staruszków, popijających wody mineralne z plastikowych kubeczków, albo glininaych dzbanków, wspierających się na drewninaych laskach, samotnych i smutnych; obwieszonych pleckami studentów wędrujących po górach, traktujących Krynicę, jako bazę wypadową; opalonych pięćdziesięcoletnich playboyów ze złotymi łancuchami i bransoletami, włóczących się po deptaku, a wieczorami biegających z dancingu na dancing w poszukiwaniu łatwej zdobyczy; pięcdziesięcioletnie panie z brzuszkami, zbrązowiałe bardziej od lampy kwarcowej niż od górskiego słońca, w krótkich spódnicach i szpilkach, mocno odsłaniające nieposłuszne im już ciało, komentujące na ławce na deptaku każdą przechodzącą kobietę, a im kobieta zgrabniejsza, młodsza, tym większą wzbudzająca niechęć i zawiść, słowa cedzą z emfazą, wolno, w jakiejś pseudointeligenckiej manierze rodem z tandetnego programu TV, usilnie udające kogoś kim nie są; starsze małżeństwa spacerujące w milczeniu; starająca się być - do granic możliwości - uprzejmą żona z mrukliwym meżem, który na propozycję zjedzenia ciastka, wypicia kawy, odpowiada nieartykułowanymi dźwiękami wyrażającymi irytację i znudzenie. I ludzie zupełnie zwyczajni, niczym się nie wyróżniający, szczerze uprzejmi, życzliwi, uśmiechnięci. Do tego jeszcze miłośnicy Festiwalu im. Jana Kiepury, operujący językiem wziętym porosto z plakatów, potrafiący o "Mazowszu" powiedzieć jedynie: "Ambasador polskiej kultury na świecie" (slogan reklamowy); i miejscowy staruszek, popijający kolejne już piwo, chcący i potrafiący już chyba tylko opowiadać o swoich alkoholowych wyczynach.

Tygiel prawdziwy, mimo wszystko można odetchnąć pełną piersią, w atmosferze prawdziwej różnorodności, mimo wszystkich absurdów, bezmyślności, czasem agresji i głupoty, a dzięki niekłamanej uprzejmości, życzliwości, otwartości, chęci i gotowości do rozmowy z nieznajomymi.

I przerażająca perspektywa konieczności powrotu do dusznego, ciasnego Białegostoku, skrajnie upartyjnionego i politycznego, w którym wszystko coraz bardziej zaczyna zależeć od mniej lub bardziej cwaniackiego posła i jego świty oraz ich prymitywnych sztuczek, których nie sposób nawet nazwać piarem. Czego można się spodziewać po mieście, w któym największym pracodawcą stała się partia rządząca? Konformizm wydaje się być dużo bardziej powszechny i opłacalny niż w PRL.

Brak komentarzy:

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...