Dzień, mimo że październikowy, był słoneczny i ciepły. Przyjaciółki z klasy wybrały się po lekcjach do kina "Pokój". Po zakończonym seansie, jako że było jeszcze widno i ładnie, ulica Lipowa pełna ludzi, dziewczyny żyjąc obejrzanym filmem i nie mogąc w pełni pworócić do rzeczywistości niekinowej, nie miały ochoty wracać do domu. Brat Florci wyruszył gdzieś z kolegami, mama poszła do pracy na drugą zmianę, a poza tym wkrótce nadejdzie dżdżysta jesień i nie będzie tylu okazji na spacery ulicami miasta, więc trzeba było wykorzystać pogodę i nastrój do niekończących rozmów w tym jesiennym złotym anturażu. W pewnym momencie od strony kościoła świętego Rocha dało się słyszeć jakiś szum, podniesione ludzkie głosy, i ni stąd ni zowąd pojawił się tłum, który z każdą chwilą gęstniał. Ludzi przybywało, wlewali się z uliczek uchodzących do Lipowej, która stała się jak szeroko rozlana rzeka ze swoimi niewielkimi dopływami. Co poniektórzy z tłumu zaczęli wznosić okrzyki na cześć Węgrów i Władysława Gomułki. Gdy ta spora grupa ludzi zrównała się z cerkwią św. Mikołaja, i skręciła pod górę, w stronę domu partii, dziewczęta postanowiły się do niej podłączyć, były na tyle ciekawe co się będzie działo, że zapomniały o obejrzanym filmie, i skierowały się za tymi spontanicznymi manifestantami. Powoli zaczął zapadać zmierzch. Pod koniec października ta granica między dniem a nocą staje się wyraźnie ostra i ciemność staje się w mgnieniu oka. Gdzieś wśród zgromadzonych pojawiły się nawet płonące pochodnie. Tłum, zebrawszy się pod domem partii, coraz głośniej skandował hasła, w których najczęściej pojawiały się słowa "Węgrzy", "Gomułka". Nieoopdal siedziby PZPR stały wozy wojskowe wypełnione żołnierzami, po chwili szczelnym kordonem został otoczony ten monumentalny gmach. Manifestanci wypatrzyli gdzieś dowódcę żołnierzy, nastąpiło jakieś zbratanie się ludu z wojskiem. Część demonstrantów uniosła na rękach uśmiechniętego oficera i jęła go podrzucać do góry, a uczestnicy zgromadzenia zaczęli wznosić okrzyki "Wojsko z nami! Wojsko z nami!".
Atmosfera stała się niemal euforyczna, uwolniły się pozytywne emocje, nawet dwie przypadkowe szesnastoletnie dziewczyny poczuły jak przez ich ciała przechodziły dreszcze, czuły, że dzieje się coś ważnego, w czym mają okazję uczestniczyć, i że jest to coś dobrego, zupełnie niecodziennego. W pewnym momencie Florcia poczuła na sobie przeszywające, świdrujęcie spojrzenie pary utkwionych w niej oczu, błyskających gdzieś w oddali. Stojąc na górce, na placu pod domem partii dostrzegła Oswaldka z kolegami. Patrzył na nią groźnie, odległość była jednak na tyle duża, że nie mogli się usłyszeć, przyłożył zatem palec do ust, dając siostrze do zrozumienia, by nic nie mówiła mamie, że się tu spotkali, a następnie gestem dłoni nakazał jej uciekać do domu. Oczywiście bezskutecznie. Dziewczyny nie zamierzały stąd odchodzić, nie w tym momencie. Wokół panowała atmosfera jakiegoś wyraźnie odczuwalnego zbratania, międzyludzkiej solidarności i budzącej się nadziei.
O tej spontanicznej manifestacji następnego dnia wiedziało już całe miasto. W wielu ludzi wstąpiła jakaś wiara w to, że wkrótce odmieni się ich los. Z mamą można było swobodnie rozmawiać o wydarzeniach, które miały miejsce w kraju, a nawet na Węgrzech, ale rodzeństwo ani słowem nie wspomniało o tym, że mniej lub bardziej przypadkowo uczestniczyło w tej głośnej demonstracji pod domem partii. Dość miała Gienia swoich zmartwień.
wschody słońca
czwartek, 17 października 2024
piątek, 11 października 2024
Błyski - część 35
Niespokojny duch, żywy, pełen energii, dość szybko uznał, że Białystok, leżący gdzieś na końcu świata, jest miejscem dla niego za ciasnym, zbyt spokojnym. Wstąpił do Służby Polsce. Nie mogło się to spodobać Genowefie, nie miała zaufania do nowych władz i tworzonych przez nie organizacji. Na zdjęciu z początku lat 50-tych stoi już pełnoletni chłopak, w drelichowej bluzie i drelichowych spodniach, butach za kostkę, przekrzywionej furażerce, poważnie wpatrując się w obiektyw. Wykonane w czasie, gdy w szeregach brygady Służby Poslce pracował przy wznoszeniu Nowej Huty. I w tym samym albumie zatknięta cegiełka kupiona przez Genowefę na wsparcie budowy kościoła w Nowej Hucie. W tej Nowej Hucie, która miała być pierwszym w Polsce miastem bez Boga.
Czas płynął nieubłaganie. Mimo postanowienia wydanego przez sąd rejonowy w Białymstoku o uznaniu Floriana za zmarłego,który - wedle sędziego - miał zginąć w czasie forsowania "Nissy", w dzieciach wciąż jeszcze się tliła nieracjonalna nadzieja. Gdy czasem wspominały o niej mamie, ona tylko wzdychała, odwracała się do okna, i nic nie odpowiadała.
Chłopak był kręcony, Florian zauważył to już wówczas, gdy mieszkali w Warszawie. Później, gdy wrócili na północno-wschodni skraj Wileńszczyzny, nic się pod tym wzglęem nie zmieniło. Ta żywość z wiekiem uwydatniła się jeszcze mocniej, gejzer energii nie był w stanie usiedzieć w jednym miejscu, a matce bez wsparcia męża, nie było łatwo okiełznać tej jego niebywałej żywiołowości. Zapragnął wyruszyć w świat, a matka się nie sprzeciwiała. Dziewczynka, choć też energiczna, łączyła w sobie żywość i spokój, tylko wciąż nie chciała jeść, aż w końcu popadła w anemię. Lekarka przepisała jakiś paskudny tran z darów ze Szwecji. I jeszcze się trafiły te okropne szczepienia przeciw gruźlicy wykonywane przez pielęgniarki ze Szwedzkiego Czerwonego Krzyża w budynku dzisiejszej szkoły podstawowej numer 46 przy ulicy Słonimskiej. Życie jednak nie było takie złe. Można było z mamą chodzić o każdej porze roku po pachnący, chrupiący chleb do piekarni braciszków przy ulicy Słonimskiej. Zapach pieczonego codziennie pieczywa roznosił się po całej okolicy, snuł się po ogrodach, zaglądał do otwartych sieni drewnianych domów i piętrowych kamienic porozrzucanych po wąskich bojarskich uliczkach. Braciszkami nazywano zakonników ze Zgromadzenia Braci Sług Maryi Niepokalanej. W kilkukondygnacyjnym budynku mieściła się też kaplica, w której można było uczestniczyć we mszach w niedzielę. Z ulicy Fabrycznej szło się przez Bojary, od ulicy Sobieskiego droga łagodnie pięła się pod niewysokie wzniesienie tej tajemniczej dzielnicy zabudowanej drewnianymi domkami, przeplatanej murowanymi czynszowymi kamienicami z XIX i początku XX wieku, w towarzystwie nieodłącznych rozległych ogrodów; dalej Próżną, Orlą, by wyjść naprzeciw braciszków. Najwspanialszy ogród rozlkował się przy ulicy Orlej, z dorodnymi wysokimi drzewami, wiekowymi lipami, ukrytym gdzieś w bujnej zieleni wejściem do schronu. Zimą fantastycznie było zjeżdżać z tej górki na sankach, poczynając od Orlej, poprzez Próżną, a kończąc przy Sobieskiego, to była naprawdę imponująca swoją długością trasa zjazdowa.
Wielką frajdę dziewczynce sprawiało wychodzenie na spotkanie mamy, gdy wracała za widna z pracy w fabryce. Wychodząc na ulicę Sienkiewicza tuż przy Wiśniowej można było z łatwością dostrzec tak dobrze znaną sylwetkę już z daleka, gdzieś przy skrzyżowaniu z Jagienki, i biec co sił w nogach na jej powitanie. Czasem wyjście mamy się opóźniało, a wtedy konieczna się stawała dłuższa wyprawa po mamę do fabryki, by osobiście przyprowadzić ją do domu, aby nic jej się po drodze nie stało. Wystarczyło przejść całą ulicą Fabryczną, pokonać mostek na rzece Białej, a później już tylko poczekać przy bramie starej kamienicy, wiodącej na fabryczne podwórze. Aż w końcu nadszedł czas, by wyrosnąć z dziecięcych zabaw, dojrzeć i spróbować choć trochę wydorośleć. Brat był gdzieś w dalekim świecie, a dziewczynka - na kolejny etap swojego życia - wybrała naukę w technikum ekonomicznym przy Warszawskiej, mieszczącym się w okazałej XIX-wiecznej kamienicy Trębickiego.
Czas płynął nieubłaganie. Mimo postanowienia wydanego przez sąd rejonowy w Białymstoku o uznaniu Floriana za zmarłego,który - wedle sędziego - miał zginąć w czasie forsowania "Nissy", w dzieciach wciąż jeszcze się tliła nieracjonalna nadzieja. Gdy czasem wspominały o niej mamie, ona tylko wzdychała, odwracała się do okna, i nic nie odpowiadała.
Chłopak był kręcony, Florian zauważył to już wówczas, gdy mieszkali w Warszawie. Później, gdy wrócili na północno-wschodni skraj Wileńszczyzny, nic się pod tym wzglęem nie zmieniło. Ta żywość z wiekiem uwydatniła się jeszcze mocniej, gejzer energii nie był w stanie usiedzieć w jednym miejscu, a matce bez wsparcia męża, nie było łatwo okiełznać tej jego niebywałej żywiołowości. Zapragnął wyruszyć w świat, a matka się nie sprzeciwiała. Dziewczynka, choć też energiczna, łączyła w sobie żywość i spokój, tylko wciąż nie chciała jeść, aż w końcu popadła w anemię. Lekarka przepisała jakiś paskudny tran z darów ze Szwecji. I jeszcze się trafiły te okropne szczepienia przeciw gruźlicy wykonywane przez pielęgniarki ze Szwedzkiego Czerwonego Krzyża w budynku dzisiejszej szkoły podstawowej numer 46 przy ulicy Słonimskiej. Życie jednak nie było takie złe. Można było z mamą chodzić o każdej porze roku po pachnący, chrupiący chleb do piekarni braciszków przy ulicy Słonimskiej. Zapach pieczonego codziennie pieczywa roznosił się po całej okolicy, snuł się po ogrodach, zaglądał do otwartych sieni drewnianych domów i piętrowych kamienic porozrzucanych po wąskich bojarskich uliczkach. Braciszkami nazywano zakonników ze Zgromadzenia Braci Sług Maryi Niepokalanej. W kilkukondygnacyjnym budynku mieściła się też kaplica, w której można było uczestniczyć we mszach w niedzielę. Z ulicy Fabrycznej szło się przez Bojary, od ulicy Sobieskiego droga łagodnie pięła się pod niewysokie wzniesienie tej tajemniczej dzielnicy zabudowanej drewnianymi domkami, przeplatanej murowanymi czynszowymi kamienicami z XIX i początku XX wieku, w towarzystwie nieodłącznych rozległych ogrodów; dalej Próżną, Orlą, by wyjść naprzeciw braciszków. Najwspanialszy ogród rozlkował się przy ulicy Orlej, z dorodnymi wysokimi drzewami, wiekowymi lipami, ukrytym gdzieś w bujnej zieleni wejściem do schronu. Zimą fantastycznie było zjeżdżać z tej górki na sankach, poczynając od Orlej, poprzez Próżną, a kończąc przy Sobieskiego, to była naprawdę imponująca swoją długością trasa zjazdowa.
Wielką frajdę dziewczynce sprawiało wychodzenie na spotkanie mamy, gdy wracała za widna z pracy w fabryce. Wychodząc na ulicę Sienkiewicza tuż przy Wiśniowej można było z łatwością dostrzec tak dobrze znaną sylwetkę już z daleka, gdzieś przy skrzyżowaniu z Jagienki, i biec co sił w nogach na jej powitanie. Czasem wyjście mamy się opóźniało, a wtedy konieczna się stawała dłuższa wyprawa po mamę do fabryki, by osobiście przyprowadzić ją do domu, aby nic jej się po drodze nie stało. Wystarczyło przejść całą ulicą Fabryczną, pokonać mostek na rzece Białej, a później już tylko poczekać przy bramie starej kamienicy, wiodącej na fabryczne podwórze. Aż w końcu nadszedł czas, by wyrosnąć z dziecięcych zabaw, dojrzeć i spróbować choć trochę wydorośleć. Brat był gdzieś w dalekim świecie, a dziewczynka - na kolejny etap swojego życia - wybrała naukę w technikum ekonomicznym przy Warszawskiej, mieszczącym się w okazałej XIX-wiecznej kamienicy Trębickiego.
wtorek, 1 października 2024
Błyski - część 34
Na ulicy Sienkiewicza, tuż przy placu Wyzwolenia, w drewnianym domu z oknami wychodzącymi na ruchliwą ulicę i ogrodem ciągnącym się w stronę ulicy Fabrycznej, mieszkało rodzeństwo - dwie dziewczęta i jeden chłopiec, w nastoletnim wieku wszyscy, najstarsza siostra, średni brat i młodsza siostra. Wspierali się wzajemnie, wszyscy wokół wiedzieli o ich żydowskim pochodzeniu, całą wojnę przetrwali w Białymstoku, po aryjskiej stronie. Nikomu natomiast nie było wiadomo, co się stało z ich rodzicami, czy znaleźli się w getcie i tam stracili życie, czy ukrywali się po stronie aryjskiej i ktoś ich wydał. Całą trójkę niemal zawsze widywano razem, opiekuńczych, troskliwych, zamyślonych i wyciszonych. Aż w końcu, na początku lat 50-tych, zniknęli. Chłopaka jeszcze później ktoś gdzieś w innych częściach miastach widział, ale po dziewczynach ślad zaginął. Najstarsza siostra, wysoka, postawna, z grubym rudym warkoczem i ciemnowłosa, krucha młodsza dziewczynka, nie chodziły już ulicą Sienkiewicza.
Na rogu ulicy Sienkiewicza i Złotej, w okazałym drewnianym domu, schowanym nieco w przepastnym ogrodzie dochodzącym do ulicy Łąkowej, mieszkał dorożkarz z rodziną. Przeżyli wojnę w ZSRR, zdążyli uciec przed Niemcami, a po wojnie wrócili do Białegostoku. I oni także, jak wielu innych Żydów, którym udało się przetrwać gehennę drugiej wojny, skorzystali z pierwszej nadarzającej się sposobności i na początku lat 50-tych wyjechali do Izraela, a w kązdym razie zniknęli z Białegostoku.
Droga Florci do szkoły numer 5, mieszczącej się w kamienicy z czerwonej cegły przy obecnej ulicy Pałacowej, wiodła przez pusty jeszcze wówczas plac, na którym jeszcze przed wojną stała cerkiew Zmartwychwstania Pańskiego, rozebrana w 1938 r. Otwarta przestrzeń na górce, była istnym wichrowym wzgórzem. Wracając pewnego zimowego dnia ze szkoły do domu, na samym środku placu, zerwał się wyjątkowo silny wiatr, nawiewający śnieg niemal z każdej strony, kręcił, wył, dusił, nie pozwalał zrobić kroku i wtłaczał ogromne płatki śniegu w oczy, w usta, nos. Dziecko musiało się mocno zapierać, by nie pozwolić się tym mocnym podmuchom wywrócić. Z trudem utrzymując się w pozycji stojącej, dziewczynka zaczynała tracić oddech. Wokół wirowały płatki śniegu, tym razem nie mające nic wspólnego z bajkową świąteczną, zimową atmosferą, lecz złośliwe i złowrogie. Wyglądało to tak, jakby wiatr do spółki ze śniegiem zmówiły się, by nie pozwolić dziecku wrócić do domu. Nie mogąc już złapać tchu Florcia poczuła jak ktoś chwycił ją za ramiona, odwrócił w swoją stronę, przytulił i całym swoim ciałej osłonił od wiatru.
Postać, która się niespodziewanie pojawiła w ten ciemny, zimowy wieczór, na tej otwartej rozległej przestrzeni, w końcu też przemówiła:
- Pamiętaj dziecko, że jak zaczniesz się dusić, to odwróć się w przeciwną stronę do kierunku wiatru.
- Ale ten wiatr wiał z każdej strony...
Młoda kobieta, która wychynęła nie wiadomo skąd, podprowadziła dziewczynkę za rękę do nieodległej ulicy Fabrycznej, której niska, ale dość zwarta zabudowa dawała już jakąś osłonę od tego niezwykle porywistego wiatru. A do domu był już stąd rzut kamieniem.
Podobna w swym duchu przygoda przytrafiła się dziewczynce na tej samej drodze, choć w nieco innym miejscu. Matematyka nie była mocną stroną Florci. Raz w ramach pracy domowej, trafiło jej się zadanie, którego za skarby świata nie była w stanie rozwiązać. Genowefa nie potrafiła pomóc córeczce, nie był też w stanie jej pomóc starszy brat. Musiała zatem pójść na lekcje z nieodrobioną pracą domową. Droga do szkoły niemiłosiernie się dłużyła, między ulicą Łąkową a Sobieskiego, na posesji, na której dziś stoi hospicjum, nad powierzchnią ziemi wystawała betonowa część schronu. Dziewczynka wdrapała się na tę konstrukcję i ze spuszczoną głową kroczyła po niej w tę i z powrotem. Biła się z myślami, czy powinna w ogóle tego dnia iść do szkoły. Ulicą Starobojarską przechodziła starsza kobieta, zobaczywszy samotne dziecko, ze smutną miną i spuszczoną głową, kręcącą się w kółko bez celu, zainteresowała się i podeszła do Florci.
- Dlaczego się tak smucisz? Nie powinnaś być już w szkole? Coś się stało?
- Nie odrobiłam lekcji z matematyki.
- To nic strasznego. A skąd wiesz, że dostaniesz złą ocenę, może pani dziś nie będzie? Poza tym, zawsze jak nie umiesz odrobić lekcji, możesz pójść do pani i powiedzieć jej, że choć próbowałaś, starałaś się, to nie wiedziałaś, jak rozwiązać zadanie. No chodź, idziemy. Gdzie jest twoja szkoła?
- To szkoła numer pięć.
- To chodź, pójdziemy razem, ja też idę w tamtą stronę.
I poszły ulicą Starobojarską w strone ulicy Słonimskiej, wtedy jeszcze zabudowaną niewysokimi kamienicami i parterowymi domami, z nieodłącznymi w tej części miasta ogrodami. I jakież było zdziwienie Florci, gdy okazało się na miejscu, że pani z matematyki tego dnia nie przyszła, a przy pierwszej nadarzającej się okazji, dziewczynka podeszła do nauczycielki i wytłumaczyła, że choć się starała, to nie była w stanie rozwiązać tego zadania.
Na rogu ulicy Sienkiewicza i Złotej, w okazałym drewnianym domu, schowanym nieco w przepastnym ogrodzie dochodzącym do ulicy Łąkowej, mieszkał dorożkarz z rodziną. Przeżyli wojnę w ZSRR, zdążyli uciec przed Niemcami, a po wojnie wrócili do Białegostoku. I oni także, jak wielu innych Żydów, którym udało się przetrwać gehennę drugiej wojny, skorzystali z pierwszej nadarzającej się sposobności i na początku lat 50-tych wyjechali do Izraela, a w kązdym razie zniknęli z Białegostoku.
Droga Florci do szkoły numer 5, mieszczącej się w kamienicy z czerwonej cegły przy obecnej ulicy Pałacowej, wiodła przez pusty jeszcze wówczas plac, na którym jeszcze przed wojną stała cerkiew Zmartwychwstania Pańskiego, rozebrana w 1938 r. Otwarta przestrzeń na górce, była istnym wichrowym wzgórzem. Wracając pewnego zimowego dnia ze szkoły do domu, na samym środku placu, zerwał się wyjątkowo silny wiatr, nawiewający śnieg niemal z każdej strony, kręcił, wył, dusił, nie pozwalał zrobić kroku i wtłaczał ogromne płatki śniegu w oczy, w usta, nos. Dziecko musiało się mocno zapierać, by nie pozwolić się tym mocnym podmuchom wywrócić. Z trudem utrzymując się w pozycji stojącej, dziewczynka zaczynała tracić oddech. Wokół wirowały płatki śniegu, tym razem nie mające nic wspólnego z bajkową świąteczną, zimową atmosferą, lecz złośliwe i złowrogie. Wyglądało to tak, jakby wiatr do spółki ze śniegiem zmówiły się, by nie pozwolić dziecku wrócić do domu. Nie mogąc już złapać tchu Florcia poczuła jak ktoś chwycił ją za ramiona, odwrócił w swoją stronę, przytulił i całym swoim ciałej osłonił od wiatru.
Postać, która się niespodziewanie pojawiła w ten ciemny, zimowy wieczór, na tej otwartej rozległej przestrzeni, w końcu też przemówiła:
- Pamiętaj dziecko, że jak zaczniesz się dusić, to odwróć się w przeciwną stronę do kierunku wiatru.
- Ale ten wiatr wiał z każdej strony...
Młoda kobieta, która wychynęła nie wiadomo skąd, podprowadziła dziewczynkę za rękę do nieodległej ulicy Fabrycznej, której niska, ale dość zwarta zabudowa dawała już jakąś osłonę od tego niezwykle porywistego wiatru. A do domu był już stąd rzut kamieniem.
Podobna w swym duchu przygoda przytrafiła się dziewczynce na tej samej drodze, choć w nieco innym miejscu. Matematyka nie była mocną stroną Florci. Raz w ramach pracy domowej, trafiło jej się zadanie, którego za skarby świata nie była w stanie rozwiązać. Genowefa nie potrafiła pomóc córeczce, nie był też w stanie jej pomóc starszy brat. Musiała zatem pójść na lekcje z nieodrobioną pracą domową. Droga do szkoły niemiłosiernie się dłużyła, między ulicą Łąkową a Sobieskiego, na posesji, na której dziś stoi hospicjum, nad powierzchnią ziemi wystawała betonowa część schronu. Dziewczynka wdrapała się na tę konstrukcję i ze spuszczoną głową kroczyła po niej w tę i z powrotem. Biła się z myślami, czy powinna w ogóle tego dnia iść do szkoły. Ulicą Starobojarską przechodziła starsza kobieta, zobaczywszy samotne dziecko, ze smutną miną i spuszczoną głową, kręcącą się w kółko bez celu, zainteresowała się i podeszła do Florci.
- Dlaczego się tak smucisz? Nie powinnaś być już w szkole? Coś się stało?
- Nie odrobiłam lekcji z matematyki.
- To nic strasznego. A skąd wiesz, że dostaniesz złą ocenę, może pani dziś nie będzie? Poza tym, zawsze jak nie umiesz odrobić lekcji, możesz pójść do pani i powiedzieć jej, że choć próbowałaś, starałaś się, to nie wiedziałaś, jak rozwiązać zadanie. No chodź, idziemy. Gdzie jest twoja szkoła?
- To szkoła numer pięć.
- To chodź, pójdziemy razem, ja też idę w tamtą stronę.
I poszły ulicą Starobojarską w strone ulicy Słonimskiej, wtedy jeszcze zabudowaną niewysokimi kamienicami i parterowymi domami, z nieodłącznymi w tej części miasta ogrodami. I jakież było zdziwienie Florci, gdy okazało się na miejscu, że pani z matematyki tego dnia nie przyszła, a przy pierwszej nadarzającej się okazji, dziewczynka podeszła do nauczycielki i wytłumaczyła, że choć się starała, to nie była w stanie rozwiązać tego zadania.
poniedziałek, 30 września 2024
Błyski - część 33
Przez Białystok, linią kolejową w stronę niegdyś Wołkowyska, a wtedy już granicy z ZSRR, regularnie przejeżdząły transporty węgla. Składy wypełnione tym drogocennym towarem zawsze zwalniały na wysokości Białostoczka przy wiadukcie, i jechały wolno wzdłuż ulicy Poleskiej, następnie mijały magazyny wojskowe, dalej Dworzec Białystok Fabryczny i kierowały się na wschód. Węgiel wywożono oczywiście do ZSRR. Nastoletni chłopcy z ulicy Wąskiej, Fabrycznej, Sienkiewicza, znali doskonale godziny przejazdów transportów. Zbierali się u wylotu ulicy Wąskiej, zaopatrzeni w mocne, parciane worki, i tylko sobie znanymi sposobami, po kilku wskakiwali na towarowe wagony. Na krótkim odcinku, od ulicy Wąskiej, a jeszcze przed Dworcem Fabrycznym, zrzucali bryły węgla, które po przejechaniu składu, czekający wzdłuż torowiska koledzy zbierali pospiesznie do parcianych worków. Proceder ten był o tyle niebezpieczny, że na końcu każdego takiego składu znajdował się wagon z budką strażnika, który miał strzec przewżonego towaru. Wydaje się, że to naprawdę cud, że nikt z tych przedsiębiorczych chłopaków nie został postrzelony. Jak się okazało, w tych wypadach na węgiel brał także udział Oswaldek. Gdy się Genowefa o tym dowiedziała, kategorycznie zabroniła mu uczestniczenia w tych ryzykownych przedsięwzięciach. Czy skutecznie? Tego już się nie dowiemy. Jej syna kłopoty wręcz kochały. Któregoś razu wybrał się z kolegami do magazynów wojskowych za torami. Jak im się udało dostać na ich teren, tego nie wiadomo. Faktem jest, że znaleźli pozostawiony czy zgubiony przez żołnierza pistolet, który aż się prosił, by zabrać go ze sobą. Z tym niecodziennym trofeum przecięli torowisko, wyszli na ulicę Poleską, i jeden przez drugiego chciał choć przez chwilę potrzymać zdobycz w dłoni. Traf chciał, że nie było jeszcze ciemno, dzień długi, pogodny, ktoś ich zauważył jak sobie podają pistolet z ręki do ręki. Odpowiedni donos szybko powędrował na UB. Jeszcze tego samego dnia wszyscy zostali zabrani przez smutnych panów. Genowefa wracała z pracy do domu, nie zdążyła przekroczyć progu, gdy sąsiadka powiadomiła ją o zabraniu Oswaldka przez funkcjonariuszy na Sobieskiego 2. W tym istniejącym do dziś budynku w 1944 r. ulokowało się NKGB, sowiecka policja polityczna, wyodrębniona z NKWD, i przetrzymywano w nim aresztowanych. W późniejszych latach mieściła się w nim komenda milicji.
Gienia nie zwlekając ani chwili udała się w poszukiwaniu syna. Milicjanci potwierdzili, że jej syn został zatrzymany i będzie przesłuchiwany, nic więcej więcej nie chcieli powiedzieć. Następnego dnia wszyscy chłopcy zostali wypuszczeni, uratował ich wiek i wiarygodne zeznania, jakie musieli złożyć, świadczące o chłopięcej fascynacji przygodami i bronią, a nie polityką. Nie posądzono ich dzięki temu o przynależność do podziemia. A matka w końcu skutecznie przemówiła synowi do rozsądku, bo podobne problemy, przynajmniej tego kalibru, już się nie przytrafiały.
Tego kalibru co prawda nie, ale nie oznacza to, że nie zdarzały się inne trudności. Na ulicy Fabrycznej mieszkał sąsiad, który nie wiedzieć czemu, co by mu się złego w ogrodzie nie wydarzyło, za wszystko obwiniał "te cholerne bachory tej wilniuczki", które tak naprawdę były Bogu ducha winne. Był to starszy już mężczyzna, ze względu na chorą nogę poruszał się o lasce, przy domu miał spory, zadbany sad. Niektóre dzieci, znając jego ułomność, a przede wszystkim skłonność do wpadania we wściekłość, wchodziły przez płot do sadu i zrywały owoce, by sprowokować mężczyznę do miotania przekleństwami, wymachiwania laską, rzucania czym popadło, co tylko mu się nawinęło pod rekę. To w końcu taka doskonała dawka adrenaliny. Rzecz w tym, że dzieci Gieni, w tego rodzaju zabawach nie uczestniczyły, ich stopa nigdy nie stanęła na jego posesji, a on - mimo to - na lewo i prawo rozpowiadał, że znowu "te bachory tej wilniuczki" niszczyły mu ogród. Florcia w końcu zapytała mamę dlaczego sąsiad ich tak nie lubi i stwierdziła, że musi z nim poważnie porozmawiać, ale Genowefa kategorycznie jej zabroniła, tłumacząc, że takie sprawy mogą załatwiać tylko dorośli, tak więc dziewczynka postanowiła, że jak już dorośnie, to zapyta niesprawiedliwego sąsiada, co nim kierowało, co było przyczyną tych krzywdzących pomówień. Postanowienia niestety nie udało się spełnić, bo gdy już dorosła, mężczyzna dokonał żywota.
Gienia nie zwlekając ani chwili udała się w poszukiwaniu syna. Milicjanci potwierdzili, że jej syn został zatrzymany i będzie przesłuchiwany, nic więcej więcej nie chcieli powiedzieć. Następnego dnia wszyscy chłopcy zostali wypuszczeni, uratował ich wiek i wiarygodne zeznania, jakie musieli złożyć, świadczące o chłopięcej fascynacji przygodami i bronią, a nie polityką. Nie posądzono ich dzięki temu o przynależność do podziemia. A matka w końcu skutecznie przemówiła synowi do rozsądku, bo podobne problemy, przynajmniej tego kalibru, już się nie przytrafiały.
Tego kalibru co prawda nie, ale nie oznacza to, że nie zdarzały się inne trudności. Na ulicy Fabrycznej mieszkał sąsiad, który nie wiedzieć czemu, co by mu się złego w ogrodzie nie wydarzyło, za wszystko obwiniał "te cholerne bachory tej wilniuczki", które tak naprawdę były Bogu ducha winne. Był to starszy już mężczyzna, ze względu na chorą nogę poruszał się o lasce, przy domu miał spory, zadbany sad. Niektóre dzieci, znając jego ułomność, a przede wszystkim skłonność do wpadania we wściekłość, wchodziły przez płot do sadu i zrywały owoce, by sprowokować mężczyznę do miotania przekleństwami, wymachiwania laską, rzucania czym popadło, co tylko mu się nawinęło pod rekę. To w końcu taka doskonała dawka adrenaliny. Rzecz w tym, że dzieci Gieni, w tego rodzaju zabawach nie uczestniczyły, ich stopa nigdy nie stanęła na jego posesji, a on - mimo to - na lewo i prawo rozpowiadał, że znowu "te bachory tej wilniuczki" niszczyły mu ogród. Florcia w końcu zapytała mamę dlaczego sąsiad ich tak nie lubi i stwierdziła, że musi z nim poważnie porozmawiać, ale Genowefa kategorycznie jej zabroniła, tłumacząc, że takie sprawy mogą załatwiać tylko dorośli, tak więc dziewczynka postanowiła, że jak już dorośnie, to zapyta niesprawiedliwego sąsiada, co nim kierowało, co było przyczyną tych krzywdzących pomówień. Postanowienia niestety nie udało się spełnić, bo gdy już dorosła, mężczyzna dokonał żywota.
sobota, 28 września 2024
Błyski - część 32
Pan Brysiewicz własnym sumptem, jeszcze przed wojną, wybudował skromny, choć przyjazny i urokliwy drewniany dom przy ulicy Wąskiej. Ulica Wąska łączyła się z ulicą Poleską naprzeciw magazynów wojskowych i torów kolejowych wiodących niegdyś do Wołkowyska i dalej do Baranowicz. Tę linię kolejową, zapewniającą Białemustokowi, ważnemu wówczas ośrodkowi przemysłu włókienniczego, otwarto w 1886 r. Dzięki niej produkty z fabryk mogły być wysyłane przez Mińsk, Smoleńsk, aż do samej Moskwy, a nawet dalej na wschód. Dom pana Brysiewicza, otoczony obowiązkowo bujnym ogrodem, był miejscem niezwykłym. Znajdowały tu schronienie bezdomne psy, koty, któregoś razu pan Brysiewicz przygarnął ranną kawkę, z przetrąconym skrzydełkiem. Zaopiekował się ptakiem, leczył go, karmił, a gdy zwierzę wydobrzało, otworzył okno i pozwolił jej odlecieć, ale kawka wracała, wracała codziennie, wlatywała do izby przez otwarte okno, witała się, przystawała na stole, pan Brysiewicz do niej mówił, ona swoim kawkowym językiem mu odpowiadała, a następnie odfruwała, by powrócić następnego dnia, i taki rytuał powtarzał się każdego dnia. Córki pana Brysiewicza - Bożena i Klara, przejęły od ojca miłość do zwierząt i ludzi. W domu państwa Brysiewiczów dorośli śmiało sobie poczynali i dyskutowano o polityce. Przychodzili młodzi mężczyźni, siadali w izbie przy oknie, i razem z panem Brysiewiczem naprawiali obuwie, przyjmowali zlecenia od osób prywatnych, by dorobić do niewysokich pensji fabrycznych, a przy pracy nie można było nie rozmawiać. Czasy były wciąż niepwene, jedni liczyli na wybuch kolejnej wojny, która miałaby uwolnić Polskę od kurateli ZSRR, inni uważali, że trzeba się pogodzić z nową rzeczywistością. Całe szczęście nikt o tych rozmowach nie doniósł coraz bardziej ekspansywnemu UB.
Na ulicy Fabrycznej mieszkała koleżanka Florci, Bożenki i Klary. Któregoś razu zaprosiła dzieci z ulicy Fabrycznej i Wąskiej na zabawę w domu, bo rodzice gdzieś akurat wyszli. Ale zanim zabawa na dobre się rozpoczęła, dziewczynka wpuściwszy przyjaćiół do domu w pierwszej kolejności zażądała od nich przysięgi, by nikomu nie powiedziały o tym, co im zaraz pokaże. Gdy dzieci solennie się zobowiązały nie puścić pary z ust, otworzyła drzwi ogromnej drewnianej szafy, podstawiła krzesło, wspięła się na nie, i z górnej półki wyciągnęła tajemniczy duży pakunek, odwiązała sznurek, otworzyła wieko, i wyjęła zeń najpierw czapkę jakby wojskową, złożony mundur i - o zgrozo! - pistolet. Później okazało się, że tata dziewczynki pracował gdzieś w magazynach UB, a jak widać przed dziećmi niczego nie uda się ukryć nawet we własnym domu.
Pan Brysiewicz, gdy czasem miewał wolne, gromadził wszystkie dzieci z okolicy i zabierał je na spacery po Białymstoku i okolicy. Miał wielkie zacięcie do historii, ale też poczucie pewnej misji do wykonania. Najpierw zorganizował wyprawę na obrzeża wsi Białostoczek, niedaleko obecnego Nadleśnictwa Dojlidy, w pobliżu tak zwanej szosy obwodowej. Tu, nieopodal drogi, w krzakach koło sosnowego lasu leżały porozrzucane betonowe elementy jakiejś dawnej konstrukcji. Były to pozostałości kaplicy wzniesionej w miejscu, w którym 20 sierpnia 1920 r. bolszewicy w niezwykle okrutny sposób zamordowali szesnastu mieszkańców miasta. Przyprowadziwszy ich na łąkę, ustawili w szeregu, ze związanymi rękami, a następnie kazali biec w stronę pobliskiego lasu, chwilę odczekali, a później konno puścili się za nimi w pościg, gdy ci byli jeszcze daleko od ściany drzew, i dopędzając, z trudem biegnących, przebijali pikami. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, pozostałości tej zburzonej w 1947 r. kaplicy walałay się w krzakach w pasie między ogródkami działkowymi a szosą północno-obowodową. Pan Brysiewicz najwyraźniej uznał to za bardzo ważne, by pokazać dzieciom właśnie to miejsce, po którym już właściwie śladu nie było, a w którym miejscowa ludność - z czasem - zaczęła stawiać drewniany krzyż. Tak się w końcu przekazuje historię z pokolenia na pokolenie. To był już ten czas, kiedy o wojnie polsko-bolszewickiej nie można było ani pisać, ani mówić, ani uczyć na lekcjach historii, chyba że wyłączenie w kontekście polityki imperialnej Piłsudskiego i przegranej Polski.
Innym razem, pan Jan Brysiewicz, z córkami i ich przyjaciółkami, kolegami i koleżankami, wybrał się do lasu Pietrasze. Tym razem za istotne uznał pokazanie dzieciom miejsca, w którym w czasie drugiej wojny Niemcy rozstrzeliwali żydowskich mieszkańców Białegostoku. Wówczas był to teren - w sercu niemałego podmiejskiego kompleksu leśnego - ogrodzony siatką, zabezpieczony przed poszukiwaczami złota. Były niestety takie przypadki, że jacyś lokalni rabusie, hieny cmentarne, rozkopywały zbiorową mogiłę w poszukiwaniu ludzkich szczątek, czaszek, z których można było wyrwać złote zęby. Wojna demoralizuje bez wątpienia, a jednostek bezwzględnych i zdolnych do wszelkich podłości nie zabrknie w żadnym większym skupisku ludzkim. Dziś może się wydawać, że pokazywanie dzieciom miejsc kaźni, egzekucji, w pewnym wieku, może zaburzyć ich rozówj psychiczny, emocjonalny, zranić ich wrażliwość, jednak dzieci urodzone w czasie wojny lub przed jej wybuchem, które widziały jej okrucieństwa na co dzień, były bardziej przygotowane do obioru takiej wiedzy, a dorośli uważali to za niezwykle ważne, by ich potmostwo znało historię swojej rodziny, miejscowości, kraju.
Tymczasem nastały wakacje. Wyjazd Oswaldka i Florci na obóz, na kolonie, nie wchodził w rachubę, wspólny wyjazd na urlop z mamą też był nierealny. Fabryczna pensja jednej osoby nie pozwalała na takie luksusy. Na szczęście przy kaplicy na Poleskiej, którą opiekowały się Siostry Jezusa Miłosiernego, organziowane były co roku półkolonie dla dzieci, których rodzice pracowali. Siostry dbały o to, by dzieci nie pałętały się w tym czasie samotnie. Można było do nich przyjść na cały dzień, a one organizowały gry, zabawy, szykowały śniadania, gotowały obiady, przygotowywały podwieczorki. Zapach i smak obiadów, a przede wszystkim ciast pieczonych przez siostry towarzyszył Florci przez całe jej życie, tak jak i wspomnienia spacerów po łąkach i polach poblskiej wsi Białostoczek, z jej urokliwymi kamiennymi kapliczkami stojącymi przy drodze wiodącej przez wieś - znaczna część z nich zachowała się po dziś dzień.
Na ulicy Fabrycznej mieszkała koleżanka Florci, Bożenki i Klary. Któregoś razu zaprosiła dzieci z ulicy Fabrycznej i Wąskiej na zabawę w domu, bo rodzice gdzieś akurat wyszli. Ale zanim zabawa na dobre się rozpoczęła, dziewczynka wpuściwszy przyjaćiół do domu w pierwszej kolejności zażądała od nich przysięgi, by nikomu nie powiedziały o tym, co im zaraz pokaże. Gdy dzieci solennie się zobowiązały nie puścić pary z ust, otworzyła drzwi ogromnej drewnianej szafy, podstawiła krzesło, wspięła się na nie, i z górnej półki wyciągnęła tajemniczy duży pakunek, odwiązała sznurek, otworzyła wieko, i wyjęła zeń najpierw czapkę jakby wojskową, złożony mundur i - o zgrozo! - pistolet. Później okazało się, że tata dziewczynki pracował gdzieś w magazynach UB, a jak widać przed dziećmi niczego nie uda się ukryć nawet we własnym domu.
Pan Brysiewicz, gdy czasem miewał wolne, gromadził wszystkie dzieci z okolicy i zabierał je na spacery po Białymstoku i okolicy. Miał wielkie zacięcie do historii, ale też poczucie pewnej misji do wykonania. Najpierw zorganizował wyprawę na obrzeża wsi Białostoczek, niedaleko obecnego Nadleśnictwa Dojlidy, w pobliżu tak zwanej szosy obwodowej. Tu, nieopodal drogi, w krzakach koło sosnowego lasu leżały porozrzucane betonowe elementy jakiejś dawnej konstrukcji. Były to pozostałości kaplicy wzniesionej w miejscu, w którym 20 sierpnia 1920 r. bolszewicy w niezwykle okrutny sposób zamordowali szesnastu mieszkańców miasta. Przyprowadziwszy ich na łąkę, ustawili w szeregu, ze związanymi rękami, a następnie kazali biec w stronę pobliskiego lasu, chwilę odczekali, a później konno puścili się za nimi w pościg, gdy ci byli jeszcze daleko od ściany drzew, i dopędzając, z trudem biegnących, przebijali pikami. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, pozostałości tej zburzonej w 1947 r. kaplicy walałay się w krzakach w pasie między ogródkami działkowymi a szosą północno-obowodową. Pan Brysiewicz najwyraźniej uznał to za bardzo ważne, by pokazać dzieciom właśnie to miejsce, po którym już właściwie śladu nie było, a w którym miejscowa ludność - z czasem - zaczęła stawiać drewniany krzyż. Tak się w końcu przekazuje historię z pokolenia na pokolenie. To był już ten czas, kiedy o wojnie polsko-bolszewickiej nie można było ani pisać, ani mówić, ani uczyć na lekcjach historii, chyba że wyłączenie w kontekście polityki imperialnej Piłsudskiego i przegranej Polski.
Innym razem, pan Jan Brysiewicz, z córkami i ich przyjaciółkami, kolegami i koleżankami, wybrał się do lasu Pietrasze. Tym razem za istotne uznał pokazanie dzieciom miejsca, w którym w czasie drugiej wojny Niemcy rozstrzeliwali żydowskich mieszkańców Białegostoku. Wówczas był to teren - w sercu niemałego podmiejskiego kompleksu leśnego - ogrodzony siatką, zabezpieczony przed poszukiwaczami złota. Były niestety takie przypadki, że jacyś lokalni rabusie, hieny cmentarne, rozkopywały zbiorową mogiłę w poszukiwaniu ludzkich szczątek, czaszek, z których można było wyrwać złote zęby. Wojna demoralizuje bez wątpienia, a jednostek bezwzględnych i zdolnych do wszelkich podłości nie zabrknie w żadnym większym skupisku ludzkim. Dziś może się wydawać, że pokazywanie dzieciom miejsc kaźni, egzekucji, w pewnym wieku, może zaburzyć ich rozówj psychiczny, emocjonalny, zranić ich wrażliwość, jednak dzieci urodzone w czasie wojny lub przed jej wybuchem, które widziały jej okrucieństwa na co dzień, były bardziej przygotowane do obioru takiej wiedzy, a dorośli uważali to za niezwykle ważne, by ich potmostwo znało historię swojej rodziny, miejscowości, kraju.
Tymczasem nastały wakacje. Wyjazd Oswaldka i Florci na obóz, na kolonie, nie wchodził w rachubę, wspólny wyjazd na urlop z mamą też był nierealny. Fabryczna pensja jednej osoby nie pozwalała na takie luksusy. Na szczęście przy kaplicy na Poleskiej, którą opiekowały się Siostry Jezusa Miłosiernego, organziowane były co roku półkolonie dla dzieci, których rodzice pracowali. Siostry dbały o to, by dzieci nie pałętały się w tym czasie samotnie. Można było do nich przyjść na cały dzień, a one organizowały gry, zabawy, szykowały śniadania, gotowały obiady, przygotowywały podwieczorki. Zapach i smak obiadów, a przede wszystkim ciast pieczonych przez siostry towarzyszył Florci przez całe jej życie, tak jak i wspomnienia spacerów po łąkach i polach poblskiej wsi Białostoczek, z jej urokliwymi kamiennymi kapliczkami stojącymi przy drodze wiodącej przez wieś - znaczna część z nich zachowała się po dziś dzień.
piątek, 27 września 2024
Błyski - część 31
Najokropniejszą częścią drewnianego domu przy Sienkiewicza była sień, dość obszerna i ciemna, zwłaszcza jak się za wchodzącym zawierały drzwi. Z sieni schodki prowadziły na górkę, na której mieszkała staruszka Niemka, i dwie pary drzwi do mieszkań na parterze. Każdy krok na podłodze, każdy krok na schodach powodował, że skrzypiały wszystkie deski wokół, i można było odnieść wrażenie, że wraz z idącym poruszał się cały dom. I najstraszniejsze były samotne powroty wieczorami, kiedy to nawet wolno zamykające się drzwi nie wpuszczały do sieni smugi słońca, a jedynie ciemność, a czasem padający ukośnie deszcz czy zawiewający zimą puszysty śnieg. Tymi ciemnymi wieczorami dziewczynka miała wrażenie, że ktoś ją w tej sieni obserwuje, dziwne poczucie czyjejś obecności, budzące lęk, i starała się jak najszybciej dostać do mieszkanka, nawet, jeżeli miałoby być puste, to po pokonaniu tej - jak się wydawało - długiej drogi przez sień, dające poczucie spokoju i bezpieczeństwa.
Traf chciał, że był to letni dzień. Florcia wracała ze szkoły, i jak zwykle otworzywszy drzwi jej oczom ukazało się przepastne pomieszczenie oddzielające drzwi od mieszkań na parterze. Już chwytała klamkę, by wejść do izdebki, gdy nieoczekiwanie poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Kogoś kogo nie dostrzegła w tych ciemnościach. Dłoń się zacisnęła na ramieniu i dziewczynka zakrzyknęła wniebogłosy i krzyczeć nie przestawała.
- Cicho głupia! Cicho! To ja, Oswaldek!
Z góry szybkim krokiem zaczęła schodzić staruszka Niemka, zaniepokojna usłaszanym przeraźliwym wrzaskiem.
- Co się tu dzieje?! Co wy wyprawiacie?!
- Nic, nic, my tylko wracamy do domu - odpowiedział przestraszony Oswaldek, obawiając się trochę konsekwencji swojego pomysłu.
O zdarzeniu tym, po powrocie z pracy, dowiedziała się Genowefa. Znajac doskonale swoje dzieci, od razu się domyśliła, że to starszy braciszek, chciał zrobić psikusa siostrzyczce. I udało mu się. A wiedziała też o tym, że Florcia panicznie bała się tej sieni.
- Pani Szpakowa, a ja nie dziwię się, że dziecko boi się tędy chodzić. Tu jeszcze przed pierwszą wojną powiesił się carski oficer, a dzieci czują i widzą więcej - powiedziała w czasie jednej z rozmów z Gienią Niemka.
Następna przygoda z sienią była już ostatnią w historii tego domu, który wraz z innymi okolicznymi przeznaczony był do rozbiórki. Po lekcjach Florcia często wychodziała z domu, by sptokać się z koleżankami z ulicy Sienkiewicza, pobawić w czarodziejskich ogrodach, jakich wokół było bez liku. Zamknąwszy drzwi mieszkanka i zbliżając się do drzwi wyjściowych, usłyszała za sobą ni stąd ni zowąd ogromny huk. Tuż za nią zawaliła się część sufitu zbudowanego z kolejowych podkładów. Dziewczynka poczuła momentalnie jakieś delikatne ukłucia w obie łydki. Okazało się, że były to odpryski z owych podkładów, które spadając na ziemię połamały się i uwolniły dziesiątki, może setki drobnych drzazg, z których część wbiła się w odkryte nogi dziecka. Po chwili pojawiły się na nich małe kropelki krwi.
Komisja uznała, że dom już nie nadaje się do zamieszkania. Genowefa wraz z dziećmi otrzymała nową izdebkę z kuchnią na pobliskiej ulicy, równoległej do Sienkiewicza, również w starym drewnianym domu, w stanie niewiele lepszym od tego poprzedniego, ale nie było wyjścia, gdzieś zamieszkać było trzeba. Sytuację, jak zwykle, ratował wielki, tajemniczy ogród, z dorodnymi jabłoniami, wiśniami, śliwami, gruszami, pachnącymi pełnią lata.
Traf chciał, że był to letni dzień. Florcia wracała ze szkoły, i jak zwykle otworzywszy drzwi jej oczom ukazało się przepastne pomieszczenie oddzielające drzwi od mieszkań na parterze. Już chwytała klamkę, by wejść do izdebki, gdy nieoczekiwanie poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Kogoś kogo nie dostrzegła w tych ciemnościach. Dłoń się zacisnęła na ramieniu i dziewczynka zakrzyknęła wniebogłosy i krzyczeć nie przestawała.
- Cicho głupia! Cicho! To ja, Oswaldek!
Z góry szybkim krokiem zaczęła schodzić staruszka Niemka, zaniepokojna usłaszanym przeraźliwym wrzaskiem.
- Co się tu dzieje?! Co wy wyprawiacie?!
- Nic, nic, my tylko wracamy do domu - odpowiedział przestraszony Oswaldek, obawiając się trochę konsekwencji swojego pomysłu.
O zdarzeniu tym, po powrocie z pracy, dowiedziała się Genowefa. Znajac doskonale swoje dzieci, od razu się domyśliła, że to starszy braciszek, chciał zrobić psikusa siostrzyczce. I udało mu się. A wiedziała też o tym, że Florcia panicznie bała się tej sieni.
- Pani Szpakowa, a ja nie dziwię się, że dziecko boi się tędy chodzić. Tu jeszcze przed pierwszą wojną powiesił się carski oficer, a dzieci czują i widzą więcej - powiedziała w czasie jednej z rozmów z Gienią Niemka.
Następna przygoda z sienią była już ostatnią w historii tego domu, który wraz z innymi okolicznymi przeznaczony był do rozbiórki. Po lekcjach Florcia często wychodziała z domu, by sptokać się z koleżankami z ulicy Sienkiewicza, pobawić w czarodziejskich ogrodach, jakich wokół było bez liku. Zamknąwszy drzwi mieszkanka i zbliżając się do drzwi wyjściowych, usłyszała za sobą ni stąd ni zowąd ogromny huk. Tuż za nią zawaliła się część sufitu zbudowanego z kolejowych podkładów. Dziewczynka poczuła momentalnie jakieś delikatne ukłucia w obie łydki. Okazało się, że były to odpryski z owych podkładów, które spadając na ziemię połamały się i uwolniły dziesiątki, może setki drobnych drzazg, z których część wbiła się w odkryte nogi dziecka. Po chwili pojawiły się na nich małe kropelki krwi.
Komisja uznała, że dom już nie nadaje się do zamieszkania. Genowefa wraz z dziećmi otrzymała nową izdebkę z kuchnią na pobliskiej ulicy, równoległej do Sienkiewicza, również w starym drewnianym domu, w stanie niewiele lepszym od tego poprzedniego, ale nie było wyjścia, gdzieś zamieszkać było trzeba. Sytuację, jak zwykle, ratował wielki, tajemniczy ogród, z dorodnymi jabłoniami, wiśniami, śliwami, gruszami, pachnącymi pełnią lata.
poniedziałek, 23 września 2024
Błyski - część 30
Dziecko zapamiętało, że mama pojechała szukać na pewno ulicy Wroniej. Wzięła dziewczynkę ze sobą, chłopiec został pod opieką Jana w Białymstoku. Warszawa była wówczas morzem gruzów. Skąd się wzięła ulica Wronia? Kiedyś mieszkając na Żytniej, odszukałem ulicę Wronią i nabrałem przekonania, że musiała ona prowadzić do nieistniejącego już Placu Kazimierza Wielkiego, przy którym Genowefa z Florianem mieszkali przez krótki czas, po wyprowadzce z ulicy Towarowej. Genowefa zapewne miała nadzieje, że zachowała się kamienica, w której pozostawili skromne mieszkanko. Ale wokół były jedynie gruzowiska. Florcia utkwiły w pamięci wieczorne wędrówki z mamą, w czasie których gdzieś w oddali w pozostałościach kamienic, które już właściwie nie miały prawa istnieć, gdzie urywały się klatki schodowe, piętra, pokoje, kuchnie, korytarze, nie stąd, ni zowąd, pojawiały się światełka jakby zawieszone w powietrzu. Gdzieś ktoś w ocalałej kuchni, czy pokoju, siedział przy posiłku przy stole, jakby jakąś magiczną mocą unosząc się w powietrzu na tle czerniejącego nieba.
- Nie potrzebuje pani noclegu? - zapytała elegancka kobieta w średnim wieku.
Florcia z przestrachem spojrzała na ową kobietę. Była wysoka, energiczna, jakby nerwowa, i źle jej patrzyło z oczu. Genowefa zawahała się, bo zbliżała się już noc, pociąg do Białegostoku niedawno odjechał. Perspektywa noclegu na dworcu kolejowym trochę przerażała. Wiedziała, że gdzieś na Dąbrówce w Warszawie mieszkała pani Chabrowa, Chabrowa po mężu, przed wojną wyjechała z Wileńszczyzny za pracą do Warszawy, tu poznała przyszłego męża, założyła rodzinę, wilniuczki znały się jeszcze od czasów przedwojennych, tylko jak ją odszukać na tej Dąbrówce po zmierzchu?
- To co, nie potrzebuje pani tego noclegu?! - dopytywała po raz kolejny poirytowana kobieta.
Genowefa zawahała się. Florcia ściśnęła mocno dłoń mamy, nieufnie wpatrując się w nagabującą je kobietę. Coś się dziecku w tej dorosłej nie podobało. Zaczęła ciągnąć mamę za rekę:
- Mamo, chodź, idziemy!
- Przecież nie będzie pani słuchać dziecka! - coraz agresywniej napierała nagabywaczka.
- Mamo, chodź, idziemy!
Kobieta spiorunowała Florcię przeszywającym, wściekłym, do szczętu złym spojrzeniem. Ale Genowefa uległa prośbom kilkuletniej córeczki. Postanowiła szukać pani Charbrowej, pojadą do Dąbrówki, i kogoś zapytają, może ktoś pomoże, a jeśli nie, to wrócą i nie będzie wyjścia, przenocują na dworcu, a nad ranem wrócą do Białegostoku.
Wiedzione jakąś dobrą ręką odszukały przy pomocy napotkanych osób panią Chabrową, szczęśliwie przenocwały w domu jej i jej męża. A następnego dnia wyruszyły w drogę na północny wschód.
Jakiś czas po tej wyprawie, do izdebki w domu przy ulicy Sienkiewicza w Białymstoku, na pogaduszki do Genowefy wpadła sąsiadka. Przniosła jakaś gazetę, w której wyczytała o działającej w Warszawie szajce, która na dwrocu kolejowym werbowała przyjezdnych na noclegi, a następnie ich rabowała, mordowała, a ludzkie organy przerabiano na wędliny, kiełbasy. Nigdy nie udało mi się znaleźć informacji o takiej grupie działającej w Warszawie tuż po wojnie, ale biorąc pod uwagę czas powojenny, demoralizację jaką niesie ze sobą wojna, żądzę zysku, a też okrucieństwo wszelkich zorgnizowanych grup przestępczych niezależnie od czasów, w jakich przyszło im działać, wykluczyć tego nie można. Dziecko zapamiętało doskonale tę kobietę o wyjątkowo złych oczach, i wizytę sąsiadki, która przyszła do mamy z taką informacją wyczytaną gdzieś w gazecie, i słowa mamy tuż po wyjściu owej sąsiadki:
- Mój ty mały aniele stróżu.
- Nie potrzebuje pani noclegu? - zapytała elegancka kobieta w średnim wieku.
Florcia z przestrachem spojrzała na ową kobietę. Była wysoka, energiczna, jakby nerwowa, i źle jej patrzyło z oczu. Genowefa zawahała się, bo zbliżała się już noc, pociąg do Białegostoku niedawno odjechał. Perspektywa noclegu na dworcu kolejowym trochę przerażała. Wiedziała, że gdzieś na Dąbrówce w Warszawie mieszkała pani Chabrowa, Chabrowa po mężu, przed wojną wyjechała z Wileńszczyzny za pracą do Warszawy, tu poznała przyszłego męża, założyła rodzinę, wilniuczki znały się jeszcze od czasów przedwojennych, tylko jak ją odszukać na tej Dąbrówce po zmierzchu?
- To co, nie potrzebuje pani tego noclegu?! - dopytywała po raz kolejny poirytowana kobieta.
Genowefa zawahała się. Florcia ściśnęła mocno dłoń mamy, nieufnie wpatrując się w nagabującą je kobietę. Coś się dziecku w tej dorosłej nie podobało. Zaczęła ciągnąć mamę za rekę:
- Mamo, chodź, idziemy!
- Przecież nie będzie pani słuchać dziecka! - coraz agresywniej napierała nagabywaczka.
- Mamo, chodź, idziemy!
Kobieta spiorunowała Florcię przeszywającym, wściekłym, do szczętu złym spojrzeniem. Ale Genowefa uległa prośbom kilkuletniej córeczki. Postanowiła szukać pani Charbrowej, pojadą do Dąbrówki, i kogoś zapytają, może ktoś pomoże, a jeśli nie, to wrócą i nie będzie wyjścia, przenocują na dworcu, a nad ranem wrócą do Białegostoku.
Wiedzione jakąś dobrą ręką odszukały przy pomocy napotkanych osób panią Chabrową, szczęśliwie przenocwały w domu jej i jej męża. A następnego dnia wyruszyły w drogę na północny wschód.
Jakiś czas po tej wyprawie, do izdebki w domu przy ulicy Sienkiewicza w Białymstoku, na pogaduszki do Genowefy wpadła sąsiadka. Przniosła jakaś gazetę, w której wyczytała o działającej w Warszawie szajce, która na dwrocu kolejowym werbowała przyjezdnych na noclegi, a następnie ich rabowała, mordowała, a ludzkie organy przerabiano na wędliny, kiełbasy. Nigdy nie udało mi się znaleźć informacji o takiej grupie działającej w Warszawie tuż po wojnie, ale biorąc pod uwagę czas powojenny, demoralizację jaką niesie ze sobą wojna, żądzę zysku, a też okrucieństwo wszelkich zorgnizowanych grup przestępczych niezależnie od czasów, w jakich przyszło im działać, wykluczyć tego nie można. Dziecko zapamiętało doskonale tę kobietę o wyjątkowo złych oczach, i wizytę sąsiadki, która przyszła do mamy z taką informacją wyczytaną gdzieś w gazecie, i słowa mamy tuż po wyjściu owej sąsiadki:
- Mój ty mały aniele stróżu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Błyski - część 36
Dzień, mimo że październikowy, był słoneczny i ciepły. Przyjaciółki z klasy wybrały się po lekcjach do kina "Pokój". Po zakończony...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...
-
Rok 1932 minął pod znakiem wznoszenia nowego domu w Adamowcach. Podstawowym budulcem na tych terenach było drewno, murowane budowle na wsiac...