piątek, 20 września 2024

Błyski - część 29

Sanki sunęły się gładko po udeptanym śniegu. Dziewczynka opatulona przez brata w futerko, ciepłą czapkę, gdy mama pracowała w fabryce, jeszcze trochę dosypiając, jechała z Sienkiewicza na Złotą do przedszkola. Zaspany chłopak bez trudnu ciągnął sanki z drobną, szczupłą pasażerką.

- Żebym tylko nie zapomniał jej odebrać po lekcjach. Żebym tylko nie zapomniał...

Czasem zapominał, i trzeba było poczekać nieco dłużej, gdy wszystkie dzieci opuściły już z rodzicami przedszole mieszcące się w kilku salach na parterze kamienicy należącej przed wojną do żydowskiego bankiera. Na szczęście epizod z przedszkolem nie trwał długo. Dziewczynka okropnie wstydziła się swojego imienia, wciskała się zawsze w kąt sali, której okna wychodzą dziś na ulicę Łąkową, i pozostał taras z wyjściem do ogrodu, będącego zapewne ledwie cześcią dawnego ogrodu, z kilkoma rozłożystymi drzewami, dość okazałą sosną na sąsiedniej już posesji, orzechem włoskim i dwoma drzewami owocowymi.

- Jak masz na imię?

- Florentyna mi na chrzcie dano... - cicho, niepewnie odpowiedziała dziewczynka wciśnięta w kąt sali.

- To bardzo ładne imię - powiedziała pani, którą stała się jedynym dobrym wspomnieniem Florci z przedszkola. Wspominała ją po kres swoich dni, przechodząc koło tej szarej, odrapanej już dziś kamienicy na rogu Złotej i Łąkowej.

Ulicą Sienkiewicza maszerowało wojsko na ćwiczenia gdzieś na poligonie zapewne w lesie na Pietraszach, wiosną, latem, jesienią, zimą. Dziewczynka wystawała wówczas przy ulicy i wypatrywała taty, którego tak doskonale pamiętała. Co jakiś czas do rodziny docierały tajemnicze opowieści rozbudzające nadzieję. A to ktoś widział wysokiego mężczyznę, o ciemnych włosach, na dworcu w Białymstoku, który wypytywał o rodzinę przybyłą do Białegostoku z Wileńszczyzny, a to ktoś powrócił z wojny po długim czasie nieobecności, może PCK pomoże, chwytano się każdej możliwości, każdej historii, każdego skrawka nadziei. I tak dziecko wybiegało przed dom na Sienkiewicza i uważnie przyglądało się przechodzącym żołnierzom. A nuż wśród nich będzie tata.

Drewniany dom groził w każdej chwili zawaleniem. Na górce mieszkała starsza kobieta, z pochodzenia Niemka. W XIX w. pojawiła się w Białymstoku spora społeczność niemiecka - fabrykanci, wysoko i mniej wykwalifikowani robotnicy, powstających wówczas licznie fabryk włókienniczych. Na ulicy Wasilkowskiej założono cmentarz ewangelicki, przy Warszawskiej powstał zbór protestancki. Gdzieś niedaleko mieszkała też rodzina volksdeutschów. Początko zostali aresztowani, ale po internwencji znacznej grupy mieszkańców miasta, którzy poświadczali, że otrzymywali od nich wsparcie, podobno nawet ostrzeżenia przed możliwymi aresztowaniami, wszystkich z aresztu zwolniono. Niespotykany akt łaski nowej władzy.

Zabawy z dziećmi z sąsiędnich podwórek w przepastnych ogrodach. Wieczorami czasem rozlegały się strzały. Na pobliskim przejeździe kolejowym w biały dzień zastrzelono działacza komunistycznego. Przy ulicy Wiśniowej w nocy strzelano do funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa.

Naprzeciw domu, po drugiej stronie ulicy, zachowała się kamienica, w której na parterze mieścił się - jeszcze prywatny, zanim rozegrała się "bitwa o handel" - sklep spożywczy, do którego dzieci chodziły z mamą na zakupy.

Któregoś dnia Florcia musiała zostać sama w domu. Dzień był deszczowy, szybko zrobiło się ciemno, mama miała nocną zmianę w fabryce, brat nie wrócił ze szkoły, najpewniej gdzieś poszedł z kolegami. Woda lała się z nieba. Niespodziewanie ktoś zaczął się kręcić wokół domu, szczelnie ubrany, w kapturze nasuniętym na głowę tak, że nie było widać twarzy. Podchodził do okien i stukał w nie, z każdą chwilą coraz natarczywiej. Dziewczynka zgasiła palącą się lampkę. Niepokój, strach zaczeły narastać, mama wróci nad ranem, a brat nie wiadomo kiedy. Postać chodziła od okna do okna i nie przestawała w nie stukać. Przypomniały się dziecku opowieści snute przez dorosłych o Cyganach, co to porywają dzieci. Nerwy były już napięte do granic możliwości. I zupełnie nieoczkiwanie w izdebce, za stołem, pojawiła się inna postać - jakby dziecięca, o jasnych kędziorach, w niebieskiej bluzeczce lub sukience, którą dziewczynka widziała od pasa w górę, przyglądająca się jej uważnie zza drewnianego stołu, przyjaznym spojrzeniem, z łagodnym uśmiechem, nie wypowiadająca nawet słowa. Sama jej obecność wyciszyła i i uspokiła Florcię skutecznie. Po chwili stukanie w okna ustało, a deszcz przestał padać, paniczny strach minął w mgnieniu oka. Niedługo też, po tym całym zdarzeniu, wrócił do domu brat.

poniedziałek, 16 września 2024

Błyski - część 28

6 marca 2023 roku, dwa dni po wypadku, kiedy naćpany i wytatuowany facet w czapce z daszkiem nasuniętej na oczy, starnował nas fordem focusem na legionowskich numerach, gdy staliśmy na czerwonym świetle, pół kilomtera od domu, dochodząc do siebie po doznaniu lekkiego skręcenia szyi, tuż przed południem, po raz kolejny - na przestrzeni ostatnich kilku lat - wpisałem do internetowej bazy straty.pl hasło "Florian Szpak". Rok wcześniej pisałem do Biura Poszukiwań PCK, ponad 70 lat wcześniej do PCK pisała Genowefa, jakiś czaś później Florentyna. Wolny dzień sprzyjał internetowym poszukiwaniom. Tym razem jednak zmiast pustej strony podświetlił się rezultat wyszukiwania: "Florian Szpak, data śmierci 1945-03-12". Dreszcz emocji. Kliknięcie na nazwisko, otwiera się kolejna podstrona: "Dane osobowe: nazwisko - Szpak, imię - Florian, data śmierci: 1945-03-12. Informacje o prześladowaniach: nieustalony rodzaj represji. Ostatnie informacje o poszukiwanym: żołnierz frontowy ze wschodu, zmarł w szpitalu w Siedlcach. Źródło: Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej. Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Warszawie, IPN BU 3049/237 s. 161. Formularze do ksiąg zgonów z okresu okupacji. Powiat siedlecki. USC Siedlce.".

- Mamo! Znalazłem Dziadka!

- Jakiego Dziadka? O czym ty mówisz?

- Dziadka Floriana. Floriana Szpaka.

- Gdzie?

- W internecie. W bazie straty.pl

Głośno odczytałem wyszukane informacje. Dnia 6 marca 2023 roku dowiedzieliśmy się, że Florian zmarł 12 marca 1945 r., w szpitalu w Siedlcach. Po mamy policzkach popłynęły szczęśliwe łzy. 4 marca, w dziewiątą rocznicę śmierci taty, oboje przeżyliśmy wypadek, w wyniku, którego mamie nic się nie stało mimo, że siedziała z tytułu, a ja mimo wrażenia - w momencie wyjątkowo silnego uderzenia - że za chwilę jego siła urwie mi głowę, skończyłem z zaledwie lekkim skręceniem szyi, które nie kwalifikowało się nawet na kołnierz ortopedyczny. Policjanci, którzy przybyli na miejsce wypadku po kilku godzinach, widząc rozbity tył naszego auta, i uszkodzone auto sprawcy, porzucone, bo wytatuowany facet zbiegł pieszo ze swoją partnerką, zgodnie stwierdzili, że to właściwie cud, że nic się nam nie stało. A teraz, dwa dni po tym wypadku, kolejny jakby cud, kilka dni przed 78 rocznicą śmierci Floriana, samotnie, w szpitalu w Siedlcach.

Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, to wpisać do wyszukiwarki hasło "kancelaria cmentarza w Siedlcach", zadzwonić, zapytać, podać imię, nazwisko, datę urodzenia, miejsce śmierci, okoliczności. W google momentalnie pojawiły się dane Kancelarii Zarządu Cmentarzy Katolickich w Siedlcach, adres, numer telefonu. Przy ulicy Piłsudskiego, obok kościoła pod wezwaniem świętego Stanisława Biskupa Męczennika, a więc mojego patrona z bierzmowania, tuż obok ulicy Floriańskiej, wszystko ścieśnione na niewielkiej przestrzeni obok siebie. Chwytam za telefon, wybieram numer, sądząc po głosie odbiera młody mężczyzna, pokrótce opisuję sprawę, prosi bym zadzwonił za dwadzieścia minut, bo ma w tej chwili interesantów. Rozłączam się. Nie mija piętnaście minut, ktoś do mnie dzwoni. Oddzwania jak się okazuje ksiądz z kancelarii, zapamiętał dane Floriana, które w pośpiechu wymieniłem, i zdążył już sprawdzić, Florian Szpak, urodzony w 1902 r. w Adamowcach, pochowany na wniosek szpitala 12 marca 1945 roku na Cmentarzu Janowskim w Siedlcach. A zatem skoro pochowany 12 marca, to musiał umrzeć wcześniej, może 9 marca, trzy dni przed dniem pochówku.

- Niech pan przyjedzie do kancelarii w dogodnym dla siebie terminie, zrobię panu kserokopię wpisu z księgi parafialnej.

Nie wiemy jaka była pogoda dnia 12 marca 1945 r., mszę pogrzebową odprawił ksiądz, pewnie razem z organistą odprowadził zmarłego na Cmentarz Janowski. Czy ktoś poza nimi uczestniczył w pochówku?

- Wie pan, to musiałby być cud, żeby ten grób się zachował. Od 1945 r. nikt się nim nie opiekował, nie opłacał.

Wszystkie informacje zaczęły się ukladać w spójną całość. To dlatego w 1946 roku ktoś Genowefie w Mordach powiedział, że pamięta żołnierza o czarnych włosach, niebeiskich oczach, wysokiego, który pod koniec pobytu w tej miejscowości nie był już w stanie chodzić. Mówił też o tym Jan i pan Pietuszko. Został wraz z innymi chorymi żołnierzami w Mordach, a po pewnym czasie trafił do szpitala w pobliskich Siedlcach - obie miejscjwości dzieli od siebie odległość 20 kilometrów - i w nim dokonał żywota. Ale tego w roku 1946 Genowefie już nie udało się ustalić. Pojechała sama z Białegostoku do Mord, wypytywała przypadkowo spotykane osoby o swego męża. Nikt nie wiedział co się z nim stało, nikt nie powiedział, że wysłano go do siedleckiego szpitala. Nad samotną matką zlitował się miejscowy kolejarz, razem ze swoją żoną pomagał jej zbierać informacje o zaginionym, przygarnęli ją na kilka nocy pod swój dach i żachnęli się, gdy chciała im zapłacić za gościnę.

Na początku lat 50-tych białostocki sąd rejonowy wydał postanowienie o uznaniu Floriana za zmarłego. Z bumagi wynikało, że zginął w 1945 r. przy forsowaniu Nysy Łużyckiej, przy czym błędnie zapisano nazwę rzeki - Nissy. Zapewne wydawał je sowiecki funkcjonariusz w polskim mundurze. Później jeszcze do PCK pisała Genowefa, a po pewnym odstępie czasu Florcia, niestety żadnych informacji nie uzyskały. Ile zaś były warte sądowe ustalenia pokazał rok 2023.

piątek, 13 września 2024

Błyski - część 27

Bujny ogród, drzewa owcowe - wiśnie, śliwy, jabłonie, grządki warzywne, kwietne, malwy pod oknami, maliny, krzewy porzeczek, wysokie trawy, prawie tak jak w Adamowcach, tylko dom dużo większy i dużo starszy, właściwie w każdej chwili zagrożony runięciem. Genowefa nie zwlekając rozpoczęła poszukiwania pracy, Oswaldkowi trzeba było znaleźć szkołę, Florci jeszcze przedszkole, ale rzeczą najważniejszą było dowiedzieć się co się dzieje z Florianem. Jan powiedział, że rozstali się w Mordach koło Siedlec. Gdy z panem Pietuszko odjeżdżali do Białegostoku, Florian już chorował, nie mógł chodzić, a czasu minęło sporo od dnia, w którym widzieli się po raz ostatni. By wyruszyć do Mord potrzebne były środki finansowe na podróż, były on też niezbędne do zaspokajania codziennych życiowych potrzeb. Konieczne zatem stało się sprzedanie krówki Wilniuczki, jak ją nazywała Genowefa. Zwierzątko, które przebyło razem z nimi tak długą i znojną podróż, nabył rolnik z Bagnówki. Dziś Bagnówka jest dzielnicą Białegostoku, wówczas była podmiejską wsią tuż za Wygodą, nie tak znowuż odległą od ulicy Sienkiewicza, choć kilka dobrych kilometrów te miejsca od siebie dzieliło. Rozłąka z wiernym zwierzęciem nie odbyła się bez łez, najmocniej przeżyły ją dzieci, ale i Genowefa nie potrafiła ukryć swoich uczuć, choć starała się jak mogła trzymać fason przed córeczką i synem.

Następnego dnia po dokonanej transakcji, o poranku, do mieszkanka przybyszów z Wileńszczyzny wkroczyła sąsiadka głośno oznajmiając:

- Pani Szpakowa, pani Szpakowa, pani krówka stoi w ogrodzie!

Jakaż była radość i zdziwienie trojga. Wszyscy w jednej chwili wybiegli na podwórko i spostrzegli stojącą jakby nigdy nic Wilniuczkę, skubiącą sobie spokojnie soczystą trawę. Okazało się, że zwierzę samo, w sobie tylko znany sposób, wróciło do swoich prawowitych - jak uważało - gospodarzy, najwyraźniej zapamiętało drogę, którą prowadził je nabywca i korzystając z wolności na bagnowskim pastwisku postanowiło powrócić do tych, których na swój zwierzęcy sposób kochało, i przez których musiało się też czuć kochane. Radość nie trwała jednak długo, Genowefa po chwili namysłu stwierdziła, że sprzedaż została dokonana, otrzymała żądaną cenę, pieniędzy nie mogła zwrócić, i po krótkotrwałej euforii musiała przekonać dzieci, że krówkę trzeba będzie odprowadzić do nowego gospodarza. Pierwsze prawdziwe i trudne rozstanie, bolesna nauka rezygnacji, może nawet ofiary i poświęcenia, a zarazem dotrzymywania umów i uczciwości, radości, po której nastaje ból i smutek. Dla sześcioletniej dziewczynki i trzynastoletniego chłopaka to zdarzenie stanowiło naprawdę trudnę lekcję życia.

Dość sprawnie udało się Genowefie znaleźć pracę w fabryce włókienniczej przy ulicy Włókienniczej, dawniej Białostockiej. Białystok w czasie zaborów stał się drugim po Łodzi istotnym ośrodkiem przemysłu włókienniczego. Część fabryk włókienniczych, powstałych w XIX w., funkcjonowała jeszcze przez długie lata po zakończeniu drugiej wojny. Praca była ciężka, na zmiany. W czasie nocnej zmiany, dzieci musiały zostawać same w domu. Oswaldkowi udało się znaleźć szkołę, a Florci przedszkole przy ulicy Złotej, mieszczące się w murowanej kamienicy, istniejącej po dziś dzień. Wszystko powoli zaczęło się układać. Brakowało jedynie męża i ojca. Trzydzeistopięcioletniej kobiecie, samotnie wychowującej dwójkę dzieci, pracującej fizycznie w fabryce w dzień, w nocy, nie było łatwo związać koniec z końcem, lecz wiedziała, że musi odszukać schorowanego Floriana. Nie miała od niego żadnych wieści, ani ona, ani brat. Pewnego dnia zostawiła dzieci pod opieką Jana i jego żony Wincenty, a sama udała się w drogę do Mord, gdzie po raz ostatni był Florian widziany. Dziś odległość 130 kilomtetrów dzieląca Białystok od Mord jest śmiesznie łatwą do pokonania, lecz w czasach powojennych była to cała wyprawa.

piątek, 6 września 2024

Błyski - część 26

Z Krakowa trzeba było jechać do Łodzi. W Łodzi przy Piotrkowskiej rozlokował się Państwowy Urząd Repatriacyjny, w którym należało załatwić wszelkie formalności związane z przyjazdem do nowej Polski. Dzięki wsparciu UNRRY (UNRRA - United Nations Relief and Rehabilitation Administration - Administracja Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy; organizacja niosąca pomoc krajom spustoszonym przez wojnę) PUR pomagał finansowo i materialnie tym wszystkim, którzy wyjechali lub zostali wysiedleni z ziem wcielonych do ZSRR. Nie był to jeszcze czas nasilonych represji wobec ludności cywilnej, nowa władza nie mogła i nie była w stanie walczyć na wielu frontach jednocześnie. Genowefa uważała, że będąc już na terytorium Polski, w samym jej sercu, jej i dzieciom nic już nie zagraża, nie ma tu priedsiedatieli w skórzanych płaszczach zamachujących się ręką dzierzącą pistolet, nie ma wszechobecnego NKWD, podejrzanych Serafinów. Dowiedziała się natomiast, że rodzony brat Floriana został zwolniony z wojska i skierowany do pracy w straży banku w Białymstoku. Otrzymał służbowe mieszkanie, w którym zamieszkał z żoną i dwójką dzieci. Białystok był na ten czas dobrą lokalizacją, oczywiście przejściową. Nigdy nie robił na Genowefie dobrego wrażenia, znała to miasto jedynie zza okien pociągu. Jadąc z Wilna do Warszawy, pociąg zatrzymywał się na stacji w Białymstoku. Sprawiał wrażenie miasta ponurego, typowo fabrycznego. Nigdy wcześniej nie mieli w nim krewnych, znajomych, żadnych spraw do załatwienia. Ale teraz okoliczności sprawiły, że stał się miejscem idealnym do zamieszkania. Raz, że brat Floriana mógłby im pomóc, a dwa - będzie stąd już blisko do Wilna, i gdy sytuacja w Polsce i na świecie się unormuje, można będzie sprawnie i szybko powrócić do Adamowców. Zatem - kierunek Białystok. Z pomocą PUR i UNRRY.

Znowu stukot kół, długa jazda pociągiem, przez zburzoną Warszawę, i przyjazd nad ranem do Białegostoku. Dwoje dzieci, tobołki, worek z mąką, a w nim posrebrzany krucyfiks, żywot świętej Genowefy zwinięty w rulon, i wierna, łagodna krówka. Trzeba było jeszcze tylko przemaszerować przez gruzowiska do urzędu na Warszawskiej, tam okazać dokumenty i czekać na przydział jakiegoś dachu nad głową. Na ulicy Warszawskiej mieścił się też w przedwojennej kamienicy bank, do pracy w którym skierowano Jana. Okazała kamienica i obok, w podwórzu, piętrowy budynek mieszkalny dla pracowników banku. Tuż za nim zielone i pachnące owocami, warzywami i ziołami późnego lata ogrody ciągnące się do rzeki Białej. Białystok był wówczas miastem zrujnowanym, podobnie jak Warszawa zniszczonym w ponad osiemdziesięciu procentach. Ocalaly nieliczne kamienice i część drewnianej zabudowy. Trasa tej dziwnej wędrówki wiodła więc przez zwaliska gruzów, przetykane murowanymi i drewnianymi ocaleńcami, ogrodami, drzewami, łapczywie wdzierającą się - gdzie się tylko dało - bujną zielenią traw, krzaków, polnych i łąkowych kwiatów.

Ówczesna administracja cywilna działała mimo wszystko sprawnie. Nie zachowały się żadne opowieści o konieczności koczowania gdzieś pod gołym niebem. Niepełna rodzina z odległych Adamowców otrzymała skromną izdebkę z kuchnią w drewnianym domu wzniesionym z podkładów kolejowych może pod koniec XIX, a może na początku XX w., przy ulicy Sienkiewicza. Dziś w tym miejscu rozłożył się całkiem przyjemny skwer z okazałymi drzewami, w cieniu których można szukać ochłody w upalne dni, a za plecami mieć Muzeum Pamięci Sybiru w dawnych magazynach wojskowych. Tuż po wojnie stały tu drewniane domy w otoczeniu sporych ogrodów. Nieopodal, w jednym z takich ogrodów, leżał wysoki komin huty szkła, zbombardowanej w lipcu 1944 r. przez sowietów, podobno omyłkowo, mieli bombardować inną hutę, przy ulicy Ryskiej, a trafili w tę niewielką, prywatną. Duży teren zielony na terenie posesji zapewniał pożywienie krówce. W pozostałych izbach mieszkali przedwojenni jeszcze mieszkańcy tego domu. Należało teraz powoli, stopniowo ułożyć życie, zdobyć jakieś wiadomości o Florianie, co się z nim dzieje, gdzie jest, znaleźć pracę i nauczyć się żyć od nowa.

czwartek, 5 września 2024

Błyski - część 25

Szarpnęło wagonem i zaczęło się hamowanie. Albo kolejny nieoczekiwany postój albo kontrola i granica. Po wielu dniach monotonnej jazdy należało się spodziewać najtrudniejszego momentu podróży. Pociąg stanął w polu, otworzyły się drzwi drewnianych wagonów, z których wysypał się tłum ludzi. W zasięgu wzroku pojawili się skośnoocy żołnierze w szynelach, budionnówkach z czerwonymi pięcioramiennymi gwiazdami, w dłoniach paski, a na nich karabiny z zatkniętymi bagnetami. Czyli to jednak już. Granica. Dzieci odczuwały i rozumiały grozę sytuacji. Jeszcze silniej czuła ją i rozumiała Genowefa. Ufność we wstawiennictwo Matki z Ostrej Bramy musiała jednak przeważyć, nie było innego wyjścia, nie istniała też droga odwrotu.

Dzień był słoneczny i ciepły. Rozpoczęło się sprawdzanie dokumentów. Zanosiło się na wyjątkowo długi i pełen nerwów postój. Sowieci w swoim wykonywaniu obowiązków byli całkowicie nieprzewidywalni - albo nad wyraz dociekliwi i precyzyjni albo skrajnie niedbali i niedokładni. Dokumenty nie były sfałszowane, nie były podrabiane, należały jedynie do całkowicie obcych im osób, zbliżonych jedynie wiekowo, z którymi nie łączyło ich żadne pokrewieństwo, a podobieństwo fizyczne w rysach twarzy nie było uderzające. Jakby na to nie patrzeć, jednak oszustwo, gdyby zostało wykryte, droga byłaby jedna - daleko na wschód, być może nawet do łagru. Przyszła na nich kolej. Genowefa z duszą na ramieniu, mgiełką przed oczami, na nogach z waty, stała resztkami sił, podtrzymywana jakąś niewidzialną siłą, gdy sołdat wpatrywał się w dokumenty. Jego twarz bez wyrazu, nieobliczalna. Minuty ciągnące się w nieskończoność. Matko Boska Ostrobramska, ratuj!

Uratowała.

Gdy wydawało się, że już po wszystkim, że można wracać do wagonów, nagle powietrze przeszył nieludzki krzyk. Odruchowo głowy zebranych odwróciły się w stronę, z której dobiegł ten przeszywający serce i duszę dźwięk. Skośnoocy żołdacy w budionnówkach rozdzielali dwie kobiety - młodszą, w wieku lat około dwudziestu - trzydziestu, i starszą - na oko lat około sześćdziesięciu. Kobiety nie pozowalały się rozłączyć, krzyczały, płakały, chwytały się dłońmi, co tylko rozwścieczyło oprawców, którzy zaczęli je okładać kolbami karabinów, po całym ciele, jak przedmioty wywrócili je na ziemię i bili kolbami po głowach. Tryskająca krew wymieszana z łzami rozmazała się na ich twarzach tak, że nie było widać oczu, ust, rysów twarzy. Ten obraz zapadł małej Florci tak silnie w pamięć, że nie była w stanie od niego się uwolnić do końca swoich dni. Ale wówczas Genowefa momentalnie odwróciła dziewczynkę plecami do tej okrutnej sceny, wtuliła w siebie, mocno przycisnęła jej główkę osłaniając ją dłońmi.

Po niedługim czasie pociąg ruszył dalej, już tylko metry dzieliły go od nowej Polski. Po miesiącu wyczerpującej fizycznie i psychicznie podróży dotarł do Krakowa. Genowefa nie zamierzała osiedlać się w Krakowie. W Adamowcach został dom i gospodarstwo, bracia pozostali w Krukwoszczyźnie, im - tak jak i wielu innym - wydawało się, że to całe zamieszanie z granicami jest tymczasowe, nie było ich na liście do wywózki, nie widzieli więc żadnego powodu, by opuszczać swoje rodzinne strony. W myślach Gieni zarysował się natomiast plan, by poszukać miejsca do życia gdzieś bliżej granicy, bliżej Wilna, bliżej Adamowców.

środa, 4 września 2024

Błyski - część 24

Wiadomo, że były to bydlęce wagony i był to długi skład ciągnięty przez dwie lokomotywy. Dni jeszcze utrzymwały się ciepłe i długie. Dziewczynka zapamiętała postój w Wilnie. Z dworca kolejowego był już tylko rzut kamieniem do Ostrej Bramy. Mama wzięła córeczkę za rękę i poszły razem tak dobrze znanymi Genowefie uliczkami. Nikt wówczas nie zakładał, że będzie to wyjazd na zawsze, wszystko wokół wydawało się tymczasowe, przejściowe, chaotyczne, trzeba się było ratować przed wywózką w głąb państwa molocha, ale sytuacja się przecież ustabilizuje, wszystko wróci do normy i będzie można powrócić do Adamowców, a później przyjeżdżać do Matki, co w Ostrej świeci bramie, tyle razy, ile tylko dusza zapragnie. Trzeba jedynie przetrwać ten czas zamętu, wojennej zawieruchy, szaleństwa wywózek, zmiany granic, rozdzielania rodzin.

- Mamo, to w końcu ile jest tych Matek Boskich?

- Jedna dziecko, jedna.

- Ale przecież w Wilnie, w Częstochowie, w Warszawie...

- To nic, Matka Boska jest jedna, tylko w każdym miejscu inaczej ubrana.

Ta w pozłacanej sukience, z promieniami i gwiazdkami wokół głowy, w okazałej koronie, z dłońmi skrzyżowanymi na piersi, o zamyślonym wyrazie twarzy, spoglądająca z troską i uważnością na klęczącą przed Nią sześcioletnią Florcię, przypadła dziecku do gustu najbardziej i tak już pozostanie.

Czasu nie było za dużo, nigdy nie wiadomo, jak długo skład będzie stał na stacji. Pierwszeństwo miały pociągi wojskowe. Wojna się już niby skończyła, ale ruch w jedną i drugą stronę trwał w najlepsze. Wywożenie wszelkiego rodzaju łupów wojennych musiało przebiegać sprawnie, transporty cywilne nie miały w tym powojennym ruchu większego znaczenia.

Zdążyły w samą porę. Oswaldek dzielnie pilnował dobytku. Pociąg ruszył na południowy zachód. Jechali dalej, nie znając właściwie celu tej wymuszonej podróży.

Postoje zdarzały się przeważnie w szczerym polu. Był to czas na wykarmienie przewożonych zwierząt na łakąch przylegających do torów. Nikt nigdy nie określał czasu takiego postoju. Trzeba było się wzajemnie pilnować, by ktoś nie odszedł za daleko, by zwierzęta się nie rozproszyły, i by kogoś z towarzyszy tej wędrówki nie pozostawić na pastwę losu, bo jak się w końcu później odnaleźć?

Miarowy stukot kół wagonów, uchylone lekko drzwi, by wymieniać powietrze, jazda w dzień, jazda nocą, i obawa, by jednak ktoś się nie zorientował, że jadą na nieswoich dokumentach, by nikt do tych przeklętych papierów nie zaglądał. Ale przecież jakaś kontrola musi być, sowieci w końcu przesunęli granicę, i gdy będą wjeżdzać do tej nowej Polski, ktoś dokumenty na pewno będzie sprawdzał. Z każdym dniem lęk narastał, z każdą godziną, minutą zbliżali się nieuchronnie do tej widmowej granicy. Kiedyż ona w końcu się pojawi? Mieć już ją za sobą, być w tej innej Polsce, nie w Adamwocach, nie w Wilnie, nie wiadomo gdzie, ale jednak u siebie.

Błyski - część 29

Sanki sunęły się gładko po udeptanym śniegu. Dziewczynka opatulona przez brata w futerko, ciepłą czapkę, gdy mama pracowała w fabryce, jeszc...