Przez Białystok, linią kolejową w stronę niegdyś Wołkowyska, a wtedy już granicy z ZSRR, regularnie przejeżdząły transporty węgla. Składy wypełnione tym drogocennym towarem zawsze zwalniały na wysokości Białostoczka przy wiadukcie, i jechały wolno wzdłuż ulicy Poleskiej, następnie mijały magazyny wojskowe, dalej Dworzec Białystok Fabryczny i kierowały się na wschód. Węgiel wywożono oczywiście do ZSRR. Nastoletni chłopcy z ulicy Wąskiej, Fabrycznej, Sienkiewicza, znali doskonale godziny przejazdów transportów. Zbierali się u wylotu ulicy Wąskiej, zaopatrzeni w mocne, parciane worki, i tylko sobie znanymi sposobami, po kilku wskakiwali na towarowe wagony. Na krótkim odcinku, od ulicy Wąskiej, a jeszcze przed Dworcem Fabrycznym, zrzucali bryły węgla, które po przejechaniu składu, czekający wzdłuż torowiska koledzy zbierali pospiesznie do parcianych worków. Proceder ten był o tyle niebezpieczny, że na końcu każdego takiego składu znajdował się wagon z budką strażnika, który miał strzec przewżonego towaru. Wydaje się, że to naprawdę cud, że nikt z tych przedsiębiorczych chłopaków nie został postrzelony. Jak się okazało, w tych wypadach na węgiel brał także udział Oswaldek. Gdy się Genowefa o tym dowiedziała, kategorycznie zabroniła mu uczestniczenia w tych ryzykownych przedsięwzięciach. Czy skutecznie? Tego już się nie dowiemy. Jej syna kłopoty wręcz kochały. Któregoś razu wybrał się z kolegami do magazynów wojskowych za torami. Jak im się udało dostać na ich teren, tego nie wiadomo. Faktem jest, że znaleźli pozostawiony czy zgubiony przez żołnierza pistolet, który aż się prosił, by zabrać go ze sobą. Z tym niecodziennym trofeum przecięli torowisko, wyszli na ulicę Poleską, i jeden przez drugiego chciał choć przez chwilę potrzymać zdobycz w dłoni. Traf chciał, że nie było jeszcze ciemno, dzień długi, pogodny, ktoś ich zauważył jak sobie podają pistolet z ręki do ręki. Odpowiedni donos szybko powędrował na UB. Jeszcze tego samego dnia wszyscy zostali zabrani przez smutnych panów. Genowefa wracała z pracy do domu, nie zdążyła przekroczyć progu, gdy sąsiadka powiadomiła ją o zabraniu Oswaldka przez funkcjonariuszy na Sobieskiego 2. W tym istniejącym do dziś budynku w 1944 r. ulokowało się NKGB, sowiecka policja polityczna, wyodrębniona z NKWD, i przetrzymywano w nim aresztowanych. W późniejszych latach mieściła się w nim komenda milicji.
Gienia nie zwlekając ani chwili udała się w poszukiwaniu syna. Milicjanci potwierdzili, że jej syn został zatrzymany i będzie przesłuchiwany, nic więcej więcej nie chcieli powiedzieć. Następnego dnia wszyscy chłopcy zostali wypuszczeni, uratował ich wiek i wiarygodne zeznania, jakie musieli złożyć, świadczące o chłopięcej fascynacji przygodami i bronią, a nie polityką. Nie posądzono ich dzięki temu o przynależność do podziemia. A matka w końcu skutecznie przemówiła synowi do rozsądku, bo podobne problemy, przynajmniej tego kalibru, już się nie przytrafiały.
Tego kalibru co prawda nie, ale nie oznacza to, że nie zdarzały się inne trudności. Na ulicy Fabrycznej mieszkał sąsiad, który nie wiedzieć czemu, co by mu się złego w ogrodzie nie wydarzyło, za wszystko obwiniał "te cholerne bachory tej wilniuczki", które tak naprawdę były Bogu ducha winne. Był to starszy już mężczyzna, ze względu na chorą nogę poruszał się o lasce, przy domu miał spory, zadbany sad. Niektóre dzieci, znając jego ułomność, a przede wszystkim skłonność do wpadania we wściekłość, wchodziły przez płot do sadu i zrywały owoce, by sprowokować mężczyznę do miotania przekleństwami, wymachiwania laską, rzucania czym popadło, co tylko mu się nawinęło pod rekę. To w końcu taka doskonała dawka adrenaliny. Rzecz w tym, że dzieci Gieni, w tego rodzaju zabawach nie uczestniczyły, ich stopa nigdy nie stanęła na jego posesji, a on - mimo to - na lewo i prawo rozpowiadał, że znowu "te bachory tej wilniuczki" niszczyły mu ogród. Florcia w końcu zapytała mamę dlaczego sąsiad ich tak nie lubi i stwierdziła, że musi z nim poważnie porozmawiać, ale Genowefa kategorycznie jej zabroniła, tłumacząc, że takie sprawy mogą załatwiać tylko dorośli, tak więc dziewczynka postanowiła, że jak już dorośnie, to zapyta niesprawiedliwego sąsiada, co nim kierowało, co było przyczyną tych krzywdzących pomówień. Postanowienia niestety nie udało się spełnić, bo gdy już dorosła, mężczyzna dokonał żywota.
poniedziałek, 30 września 2024
sobota, 28 września 2024
Błyski - część 32
Pan Brysiewicz własnym sumptem, jeszcze przed wojną, wybudował skromny, choć przyjazny i urokliwy drewniany dom przy ulicy Wąskiej. Ulica Wąska łączyła się z ulicą Poleską naprzeciw magazynów wojskowych i torów kolejowych wiodących niegdyś do Wołkowyska i dalej do Baranowicz. Tę linię kolejową, zapewniającą Białemustokowi, ważnemu wówczas ośrodkowi przemysłu włókienniczego, otwarto w 1886 r. Dzięki niej produkty z fabryk mogły być wysyłane przez Mińsk, Smoleńsk, aż do samej Moskwy, a nawet dalej na wschód. Dom pana Brysiewicza, otoczony obowiązkowo bujnym ogrodem, był miejscem niezwykłym. Znajdowały tu schronienie bezdomne psy, koty, któregoś razu pan Brysiewicz przygarnął ranną kawkę, z przetrąconym skrzydełkiem. Zaopiekował się ptakiem, leczył go, karmił, a gdy zwierzę wydobrzało, otworzył okno i pozwolił jej odlecieć, ale kawka wracała, wracała codziennie, wlatywała do izby przez otwarte okno, witała się, przystawała na stole, pan Brysiewicz do niej mówił, ona swoim kawkowym językiem mu odpowiadała, a następnie odfruwała, by powrócić następnego dnia, i taki rytuał powtarzał się każdego dnia. Córki pana Brysiewicza - Bożena i Klara, przejęły od ojca miłość do zwierząt i ludzi. W domu państwa Brysiewiczów dorośli śmiało sobie poczynali i dyskutowano o polityce. Przychodzili młodzi mężczyźni, siadali w izbie przy oknie, i razem z panem Brysiewiczem naprawiali obuwie, przyjmowali zlecenia od osób prywatnych, by dorobić do niewysokich pensji fabrycznych, a przy pracy nie można było nie rozmawiać. Czasy były wciąż niepwene, jedni liczyli na wybuch kolejnej wojny, która miałaby uwolnić Polskę od kurateli ZSRR, inni uważali, że trzeba się pogodzić z nową rzeczywistością. Całe szczęście nikt o tych rozmowach nie doniósł coraz bardziej ekspansywnemu UB.
Na ulicy Fabrycznej mieszkała koleżanka Florci, Bożenki i Klary. Któregoś razu zaprosiła dzieci z ulicy Fabrycznej i Wąskiej na zabawę w domu, bo rodzice gdzieś akurat wyszli. Ale zanim zabawa na dobre się rozpoczęła, dziewczynka wpuściwszy przyjaćiół do domu w pierwszej kolejności zażądała od nich przysięgi, by nikomu nie powiedziały o tym, co im zaraz pokaże. Gdy dzieci solennie się zobowiązały nie puścić pary z ust, otworzyła drzwi ogromnej drewnianej szafy, podstawiła krzesło, wspięła się na nie, i z górnej półki wyciągnęła tajemniczy duży pakunek, odwiązała sznurek, otworzyła wieko, i wyjęła zeń najpierw czapkę jakby wojskową, złożony mundur i - o zgrozo! - pistolet. Później okazało się, że tata dziewczynki pracował gdzieś w magazynach UB, a jak widać przed dziećmi niczego nie uda się ukryć nawet we własnym domu.
Pan Brysiewicz, gdy czasem miewał wolne, gromadził wszystkie dzieci z okolicy i zabierał je na spacery po Białymstoku i okolicy. Miał wielkie zacięcie do historii, ale też poczucie pewnej misji do wykonania. Najpierw zorganizował wyprawę na obrzeża wsi Białostoczek, niedaleko obecnego Nadleśnictwa Dojlidy, w pobliżu tak zwanej szosy obwodowej. Tu, nieopodal drogi, w krzakach koło sosnowego lasu leżały porozrzucane betonowe elementy jakiejś dawnej konstrukcji. Były to pozostałości kaplicy wzniesionej w miejscu, w którym 20 sierpnia 1920 r. bolszewicy w niezwykle okrutny sposób zamordowali szesnastu mieszkańców miasta. Przyprowadziwszy ich na łąkę, ustawili w szeregu, ze związanymi rękami, a następnie kazali biec w stronę pobliskiego lasu, chwilę odczekali, a później konno puścili się za nimi w pościg, gdy ci byli jeszcze daleko od ściany drzew, i dopędzając, z trudem biegnących, przebijali pikami. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, pozostałości tej zburzonej w 1947 r. kaplicy walałay się w krzakach w pasie między ogródkami działkowymi a szosą północno-obowodową. Pan Brysiewicz najwyraźniej uznał to za bardzo ważne, by pokazać dzieciom właśnie to miejsce, po którym już właściwie śladu nie było, a w którym miejscowa ludność - z czasem - zaczęła stawiać drewniany krzyż. Tak się w końcu przekazuje historię z pokolenia na pokolenie. To był już ten czas, kiedy o wojnie polsko-bolszewickiej nie można było ani pisać, ani mówić, ani uczyć na lekcjach historii, chyba że wyłączenie w kontekście polityki imperialnej Piłsudskiego i przegranej Polski.
Innym razem, pan Jan Brysiewicz, z córkami i ich przyjaciółkami, kolegami i koleżankami, wybrał się do lasu Pietrasze. Tym razem za istotne uznał pokazanie dzieciom miejsca, w którym w czasie drugiej wojny Niemcy rozstrzeliwali żydowskich mieszkańców Białegostoku. Wówczas był to teren - w sercu niemałego podmiejskiego kompleksu leśnego - ogrodzony siatką, zabezpieczony przed poszukiwaczami złota. Były niestety takie przypadki, że jacyś lokalni rabusie, hieny cmentarne, rozkopywały zbiorową mogiłę w poszukiwaniu ludzkich szczątek, czaszek, z których można było wyrwać złote zęby. Wojna demoralizuje bez wątpienia, a jednostek bezwzględnych i zdolnych do wszelkich podłości nie zabrknie w żadnym większym skupisku ludzkim. Dziś może się wydawać, że pokazywanie dzieciom miejsc kaźni, egzekucji, w pewnym wieku, może zaburzyć ich rozówj psychiczny, emocjonalny, zranić ich wrażliwość, jednak dzieci urodzone w czasie wojny lub przed jej wybuchem, które widziały jej okrucieństwa na co dzień, były bardziej przygotowane do obioru takiej wiedzy, a dorośli uważali to za niezwykle ważne, by ich potmostwo znało historię swojej rodziny, miejscowości, kraju.
Tymczasem nastały wakacje. Wyjazd Oswaldka i Florci na obóz, na kolonie, nie wchodził w rachubę, wspólny wyjazd na urlop z mamą też był nierealny. Fabryczna pensja jednej osoby nie pozwalała na takie luksusy. Na szczęście przy kaplicy na Poleskiej, którą opiekowały się Siostry Jezusa Miłosiernego, organziowane były co roku półkolonie dla dzieci, których rodzice pracowali. Siostry dbały o to, by dzieci nie pałętały się w tym czasie samotnie. Można było do nich przyjść na cały dzień, a one organizowały gry, zabawy, szykowały śniadania, gotowały obiady, przygotowywały podwieczorki. Zapach i smak obiadów, a przede wszystkim ciast pieczonych przez siostry towarzyszył Florci przez całe jej życie, tak jak i wspomnienia spacerów po łąkach i polach poblskiej wsi Białostoczek, z jej urokliwymi kamiennymi kapliczkami stojącymi przy drodze wiodącej przez wieś - znaczna część z nich zachowała się po dziś dzień.
Na ulicy Fabrycznej mieszkała koleżanka Florci, Bożenki i Klary. Któregoś razu zaprosiła dzieci z ulicy Fabrycznej i Wąskiej na zabawę w domu, bo rodzice gdzieś akurat wyszli. Ale zanim zabawa na dobre się rozpoczęła, dziewczynka wpuściwszy przyjaćiół do domu w pierwszej kolejności zażądała od nich przysięgi, by nikomu nie powiedziały o tym, co im zaraz pokaże. Gdy dzieci solennie się zobowiązały nie puścić pary z ust, otworzyła drzwi ogromnej drewnianej szafy, podstawiła krzesło, wspięła się na nie, i z górnej półki wyciągnęła tajemniczy duży pakunek, odwiązała sznurek, otworzyła wieko, i wyjęła zeń najpierw czapkę jakby wojskową, złożony mundur i - o zgrozo! - pistolet. Później okazało się, że tata dziewczynki pracował gdzieś w magazynach UB, a jak widać przed dziećmi niczego nie uda się ukryć nawet we własnym domu.
Pan Brysiewicz, gdy czasem miewał wolne, gromadził wszystkie dzieci z okolicy i zabierał je na spacery po Białymstoku i okolicy. Miał wielkie zacięcie do historii, ale też poczucie pewnej misji do wykonania. Najpierw zorganizował wyprawę na obrzeża wsi Białostoczek, niedaleko obecnego Nadleśnictwa Dojlidy, w pobliżu tak zwanej szosy obwodowej. Tu, nieopodal drogi, w krzakach koło sosnowego lasu leżały porozrzucane betonowe elementy jakiejś dawnej konstrukcji. Były to pozostałości kaplicy wzniesionej w miejscu, w którym 20 sierpnia 1920 r. bolszewicy w niezwykle okrutny sposób zamordowali szesnastu mieszkańców miasta. Przyprowadziwszy ich na łąkę, ustawili w szeregu, ze związanymi rękami, a następnie kazali biec w stronę pobliskiego lasu, chwilę odczekali, a później konno puścili się za nimi w pościg, gdy ci byli jeszcze daleko od ściany drzew, i dopędzając, z trudem biegnących, przebijali pikami. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, pozostałości tej zburzonej w 1947 r. kaplicy walałay się w krzakach w pasie między ogródkami działkowymi a szosą północno-obowodową. Pan Brysiewicz najwyraźniej uznał to za bardzo ważne, by pokazać dzieciom właśnie to miejsce, po którym już właściwie śladu nie było, a w którym miejscowa ludność - z czasem - zaczęła stawiać drewniany krzyż. Tak się w końcu przekazuje historię z pokolenia na pokolenie. To był już ten czas, kiedy o wojnie polsko-bolszewickiej nie można było ani pisać, ani mówić, ani uczyć na lekcjach historii, chyba że wyłączenie w kontekście polityki imperialnej Piłsudskiego i przegranej Polski.
Innym razem, pan Jan Brysiewicz, z córkami i ich przyjaciółkami, kolegami i koleżankami, wybrał się do lasu Pietrasze. Tym razem za istotne uznał pokazanie dzieciom miejsca, w którym w czasie drugiej wojny Niemcy rozstrzeliwali żydowskich mieszkańców Białegostoku. Wówczas był to teren - w sercu niemałego podmiejskiego kompleksu leśnego - ogrodzony siatką, zabezpieczony przed poszukiwaczami złota. Były niestety takie przypadki, że jacyś lokalni rabusie, hieny cmentarne, rozkopywały zbiorową mogiłę w poszukiwaniu ludzkich szczątek, czaszek, z których można było wyrwać złote zęby. Wojna demoralizuje bez wątpienia, a jednostek bezwzględnych i zdolnych do wszelkich podłości nie zabrknie w żadnym większym skupisku ludzkim. Dziś może się wydawać, że pokazywanie dzieciom miejsc kaźni, egzekucji, w pewnym wieku, może zaburzyć ich rozówj psychiczny, emocjonalny, zranić ich wrażliwość, jednak dzieci urodzone w czasie wojny lub przed jej wybuchem, które widziały jej okrucieństwa na co dzień, były bardziej przygotowane do obioru takiej wiedzy, a dorośli uważali to za niezwykle ważne, by ich potmostwo znało historię swojej rodziny, miejscowości, kraju.
Tymczasem nastały wakacje. Wyjazd Oswaldka i Florci na obóz, na kolonie, nie wchodził w rachubę, wspólny wyjazd na urlop z mamą też był nierealny. Fabryczna pensja jednej osoby nie pozwalała na takie luksusy. Na szczęście przy kaplicy na Poleskiej, którą opiekowały się Siostry Jezusa Miłosiernego, organziowane były co roku półkolonie dla dzieci, których rodzice pracowali. Siostry dbały o to, by dzieci nie pałętały się w tym czasie samotnie. Można było do nich przyjść na cały dzień, a one organizowały gry, zabawy, szykowały śniadania, gotowały obiady, przygotowywały podwieczorki. Zapach i smak obiadów, a przede wszystkim ciast pieczonych przez siostry towarzyszył Florci przez całe jej życie, tak jak i wspomnienia spacerów po łąkach i polach poblskiej wsi Białostoczek, z jej urokliwymi kamiennymi kapliczkami stojącymi przy drodze wiodącej przez wieś - znaczna część z nich zachowała się po dziś dzień.
piątek, 27 września 2024
Błyski - część 31
Najokropniejszą częścią drewnianego domu przy Sienkiewicza była sień, dość obszerna i ciemna, zwłaszcza jak się za wchodzącym zawierały drzwi. Z sieni schodki prowadziły na górkę, na której mieszkała staruszka Niemka, i dwie pary drzwi do mieszkań na parterze. Każdy krok na podłodze, każdy krok na schodach powodował, że skrzypiały wszystkie deski wokół, i można było odnieść wrażenie, że wraz z idącym poruszał się cały dom. I najstraszniejsze były samotne powroty wieczorami, kiedy to nawet wolno zamykające się drzwi nie wpuszczały do sieni smugi słońca, a jedynie ciemność, a czasem padający ukośnie deszcz czy zawiewający zimą puszysty śnieg. Tymi ciemnymi wieczorami dziewczynka miała wrażenie, że ktoś ją w tej sieni obserwuje, dziwne poczucie czyjejś obecności, budzące lęk, i starała się jak najszybciej dostać do mieszkanka, nawet, jeżeli miałoby być puste, to po pokonaniu tej - jak się wydawało - długiej drogi przez sień, dające poczucie spokoju i bezpieczeństwa.
Traf chciał, że był to letni dzień. Florcia wracała ze szkoły, i jak zwykle otworzywszy drzwi jej oczom ukazało się przepastne pomieszczenie oddzielające drzwi od mieszkań na parterze. Już chwytała klamkę, by wejść do izdebki, gdy nieoczekiwanie poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Kogoś kogo nie dostrzegła w tych ciemnościach. Dłoń się zacisnęła na ramieniu i dziewczynka zakrzyknęła wniebogłosy i krzyczeć nie przestawała.
- Cicho głupia! Cicho! To ja, Oswaldek!
Z góry szybkim krokiem zaczęła schodzić staruszka Niemka, zaniepokojna usłaszanym przeraźliwym wrzaskiem.
- Co się tu dzieje?! Co wy wyprawiacie?!
- Nic, nic, my tylko wracamy do domu - odpowiedział przestraszony Oswaldek, obawiając się trochę konsekwencji swojego pomysłu.
O zdarzeniu tym, po powrocie z pracy, dowiedziała się Genowefa. Znajac doskonale swoje dzieci, od razu się domyśliła, że to starszy braciszek, chciał zrobić psikusa siostrzyczce. I udało mu się. A wiedziała też o tym, że Florcia panicznie bała się tej sieni.
- Pani Szpakowa, a ja nie dziwię się, że dziecko boi się tędy chodzić. Tu jeszcze przed pierwszą wojną powiesił się carski oficer, a dzieci czują i widzą więcej - powiedziała w czasie jednej z rozmów z Gienią Niemka.
Następna przygoda z sienią była już ostatnią w historii tego domu, który wraz z innymi okolicznymi przeznaczony był do rozbiórki. Po lekcjach Florcia często wychodziała z domu, by sptokać się z koleżankami z ulicy Sienkiewicza, pobawić w czarodziejskich ogrodach, jakich wokół było bez liku. Zamknąwszy drzwi mieszkanka i zbliżając się do drzwi wyjściowych, usłyszała za sobą ni stąd ni zowąd ogromny huk. Tuż za nią zawaliła się część sufitu zbudowanego z kolejowych podkładów. Dziewczynka poczuła momentalnie jakieś delikatne ukłucia w obie łydki. Okazało się, że były to odpryski z owych podkładów, które spadając na ziemię połamały się i uwolniły dziesiątki, może setki drobnych drzazg, z których część wbiła się w odkryte nogi dziecka. Po chwili pojawiły się na nich małe kropelki krwi.
Komisja uznała, że dom już nie nadaje się do zamieszkania. Genowefa wraz z dziećmi otrzymała nową izdebkę z kuchnią na pobliskiej ulicy, równoległej do Sienkiewicza, również w starym drewnianym domu, w stanie niewiele lepszym od tego poprzedniego, ale nie było wyjścia, gdzieś zamieszkać było trzeba. Sytuację, jak zwykle, ratował wielki, tajemniczy ogród, z dorodnymi jabłoniami, wiśniami, śliwami, gruszami, pachnącymi pełnią lata.
Traf chciał, że był to letni dzień. Florcia wracała ze szkoły, i jak zwykle otworzywszy drzwi jej oczom ukazało się przepastne pomieszczenie oddzielające drzwi od mieszkań na parterze. Już chwytała klamkę, by wejść do izdebki, gdy nieoczekiwanie poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Kogoś kogo nie dostrzegła w tych ciemnościach. Dłoń się zacisnęła na ramieniu i dziewczynka zakrzyknęła wniebogłosy i krzyczeć nie przestawała.
- Cicho głupia! Cicho! To ja, Oswaldek!
Z góry szybkim krokiem zaczęła schodzić staruszka Niemka, zaniepokojna usłaszanym przeraźliwym wrzaskiem.
- Co się tu dzieje?! Co wy wyprawiacie?!
- Nic, nic, my tylko wracamy do domu - odpowiedział przestraszony Oswaldek, obawiając się trochę konsekwencji swojego pomysłu.
O zdarzeniu tym, po powrocie z pracy, dowiedziała się Genowefa. Znajac doskonale swoje dzieci, od razu się domyśliła, że to starszy braciszek, chciał zrobić psikusa siostrzyczce. I udało mu się. A wiedziała też o tym, że Florcia panicznie bała się tej sieni.
- Pani Szpakowa, a ja nie dziwię się, że dziecko boi się tędy chodzić. Tu jeszcze przed pierwszą wojną powiesił się carski oficer, a dzieci czują i widzą więcej - powiedziała w czasie jednej z rozmów z Gienią Niemka.
Następna przygoda z sienią była już ostatnią w historii tego domu, który wraz z innymi okolicznymi przeznaczony był do rozbiórki. Po lekcjach Florcia często wychodziała z domu, by sptokać się z koleżankami z ulicy Sienkiewicza, pobawić w czarodziejskich ogrodach, jakich wokół było bez liku. Zamknąwszy drzwi mieszkanka i zbliżając się do drzwi wyjściowych, usłyszała za sobą ni stąd ni zowąd ogromny huk. Tuż za nią zawaliła się część sufitu zbudowanego z kolejowych podkładów. Dziewczynka poczuła momentalnie jakieś delikatne ukłucia w obie łydki. Okazało się, że były to odpryski z owych podkładów, które spadając na ziemię połamały się i uwolniły dziesiątki, może setki drobnych drzazg, z których część wbiła się w odkryte nogi dziecka. Po chwili pojawiły się na nich małe kropelki krwi.
Komisja uznała, że dom już nie nadaje się do zamieszkania. Genowefa wraz z dziećmi otrzymała nową izdebkę z kuchnią na pobliskiej ulicy, równoległej do Sienkiewicza, również w starym drewnianym domu, w stanie niewiele lepszym od tego poprzedniego, ale nie było wyjścia, gdzieś zamieszkać było trzeba. Sytuację, jak zwykle, ratował wielki, tajemniczy ogród, z dorodnymi jabłoniami, wiśniami, śliwami, gruszami, pachnącymi pełnią lata.
poniedziałek, 23 września 2024
Błyski - część 30
Dziecko zapamiętało, że mama pojechała szukać na pewno ulicy Wroniej. Wzięła dziewczynkę ze sobą, chłopiec został pod opieką Jana w Białymstoku. Warszawa była wówczas morzem gruzów. Skąd się wzięła ulica Wronia? Kiedyś mieszkając na Żytniej, odszukałem ulicę Wronią i nabrałem przekonania, że musiała ona prowadzić do nieistniejącego już Placu Kazimierza Wielkiego, przy którym Genowefa z Florianem mieszkali przez krótki czas, po wyprowadzce z ulicy Towarowej. Genowefa zapewne miała nadzieje, że zachowała się kamienica, w której pozostawili skromne mieszkanko. Ale wokół były jedynie gruzowiska. Florcia utkwiły w pamięci wieczorne wędrówki z mamą, w czasie których gdzieś w oddali w pozostałościach kamienic, które już właściwie nie miały prawa istnieć, gdzie urywały się klatki schodowe, piętra, pokoje, kuchnie, korytarze, nie stąd, ni zowąd, pojawiały się światełka jakby zawieszone w powietrzu. Gdzieś ktoś w ocalałej kuchni, czy pokoju, siedział przy posiłku przy stole, jakby jakąś magiczną mocą unosząc się w powietrzu na tle czerniejącego nieba.
- Nie potrzebuje pani noclegu? - zapytała elegancka kobieta w średnim wieku.
Florcia z przestrachem spojrzała na ową kobietę. Była wysoka, energiczna, jakby nerwowa, i źle jej patrzyło z oczu. Genowefa zawahała się, bo zbliżała się już noc, pociąg do Białegostoku niedawno odjechał. Perspektywa noclegu na dworcu kolejowym trochę przerażała. Wiedziała, że gdzieś na Dąbrówce w Warszawie mieszkała pani Chabrowa, Chabrowa po mężu, przed wojną wyjechała z Wileńszczyzny za pracą do Warszawy, tu poznała przyszłego męża, założyła rodzinę, wilniuczki znały się jeszcze od czasów przedwojennych, tylko jak ją odszukać na tej Dąbrówce po zmierzchu?
- To co, nie potrzebuje pani tego noclegu?! - dopytywała po raz kolejny poirytowana kobieta.
Genowefa zawahała się. Florcia ściśnęła mocno dłoń mamy, nieufnie wpatrując się w nagabującą je kobietę. Coś się dziecku w tej dorosłej nie podobało. Zaczęła ciągnąć mamę za rekę:
- Mamo, chodź, idziemy!
- Przecież nie będzie pani słuchać dziecka! - coraz agresywniej napierała nagabywaczka.
- Mamo, chodź, idziemy!
Kobieta spiorunowała Florcię przeszywającym, wściekłym, do szczętu złym spojrzeniem. Ale Genowefa uległa prośbom kilkuletniej córeczki. Postanowiła szukać pani Charbrowej, pojadą do Dąbrówki, i kogoś zapytają, może ktoś pomoże, a jeśli nie, to wrócą i nie będzie wyjścia, przenocują na dworcu, a nad ranem wrócą do Białegostoku.
Wiedzione jakąś dobrą ręką odszukały przy pomocy napotkanych osób panią Chabrową, szczęśliwie przenocwały w domu jej i jej męża. A następnego dnia wyruszyły w drogę na północny wschód.
Jakiś czas po tej wyprawie, do izdebki w domu przy ulicy Sienkiewicza w Białymstoku, na pogaduszki do Genowefy wpadła sąsiadka. Przniosła jakaś gazetę, w której wyczytała o działającej w Warszawie szajce, która na dwrocu kolejowym werbowała przyjezdnych na noclegi, a następnie ich rabowała, mordowała, a ludzkie organy przerabiano na wędliny, kiełbasy. Nigdy nie udało mi się znaleźć informacji o takiej grupie działającej w Warszawie tuż po wojnie, ale biorąc pod uwagę czas powojenny, demoralizację jaką niesie ze sobą wojna, żądzę zysku, a też okrucieństwo wszelkich zorgnizowanych grup przestępczych niezależnie od czasów, w jakich przyszło im działać, wykluczyć tego nie można. Dziecko zapamiętało doskonale tę kobietę o wyjątkowo złych oczach, i wizytę sąsiadki, która przyszła do mamy z taką informacją wyczytaną gdzieś w gazecie, i słowa mamy tuż po wyjściu owej sąsiadki:
- Mój ty mały aniele stróżu.
- Nie potrzebuje pani noclegu? - zapytała elegancka kobieta w średnim wieku.
Florcia z przestrachem spojrzała na ową kobietę. Była wysoka, energiczna, jakby nerwowa, i źle jej patrzyło z oczu. Genowefa zawahała się, bo zbliżała się już noc, pociąg do Białegostoku niedawno odjechał. Perspektywa noclegu na dworcu kolejowym trochę przerażała. Wiedziała, że gdzieś na Dąbrówce w Warszawie mieszkała pani Chabrowa, Chabrowa po mężu, przed wojną wyjechała z Wileńszczyzny za pracą do Warszawy, tu poznała przyszłego męża, założyła rodzinę, wilniuczki znały się jeszcze od czasów przedwojennych, tylko jak ją odszukać na tej Dąbrówce po zmierzchu?
- To co, nie potrzebuje pani tego noclegu?! - dopytywała po raz kolejny poirytowana kobieta.
Genowefa zawahała się. Florcia ściśnęła mocno dłoń mamy, nieufnie wpatrując się w nagabującą je kobietę. Coś się dziecku w tej dorosłej nie podobało. Zaczęła ciągnąć mamę za rekę:
- Mamo, chodź, idziemy!
- Przecież nie będzie pani słuchać dziecka! - coraz agresywniej napierała nagabywaczka.
- Mamo, chodź, idziemy!
Kobieta spiorunowała Florcię przeszywającym, wściekłym, do szczętu złym spojrzeniem. Ale Genowefa uległa prośbom kilkuletniej córeczki. Postanowiła szukać pani Charbrowej, pojadą do Dąbrówki, i kogoś zapytają, może ktoś pomoże, a jeśli nie, to wrócą i nie będzie wyjścia, przenocują na dworcu, a nad ranem wrócą do Białegostoku.
Wiedzione jakąś dobrą ręką odszukały przy pomocy napotkanych osób panią Chabrową, szczęśliwie przenocwały w domu jej i jej męża. A następnego dnia wyruszyły w drogę na północny wschód.
Jakiś czas po tej wyprawie, do izdebki w domu przy ulicy Sienkiewicza w Białymstoku, na pogaduszki do Genowefy wpadła sąsiadka. Przniosła jakaś gazetę, w której wyczytała o działającej w Warszawie szajce, która na dwrocu kolejowym werbowała przyjezdnych na noclegi, a następnie ich rabowała, mordowała, a ludzkie organy przerabiano na wędliny, kiełbasy. Nigdy nie udało mi się znaleźć informacji o takiej grupie działającej w Warszawie tuż po wojnie, ale biorąc pod uwagę czas powojenny, demoralizację jaką niesie ze sobą wojna, żądzę zysku, a też okrucieństwo wszelkich zorgnizowanych grup przestępczych niezależnie od czasów, w jakich przyszło im działać, wykluczyć tego nie można. Dziecko zapamiętało doskonale tę kobietę o wyjątkowo złych oczach, i wizytę sąsiadki, która przyszła do mamy z taką informacją wyczytaną gdzieś w gazecie, i słowa mamy tuż po wyjściu owej sąsiadki:
- Mój ty mały aniele stróżu.
piątek, 20 września 2024
Błyski - część 29
Sanki sunęły się gładko po udeptanym śniegu. Dziewczynka opatulona przez brata w futerko, ciepłą czapkę, gdy mama pracowała w fabryce, jeszcze trochę dosypiając, jechała z Sienkiewicza na Złotą do przedszkola. Zaspany chłopak bez trudnu ciągnął sanki z drobną, szczupłą pasażerką.
- Żebym tylko nie zapomniał jej odebrać po lekcjach. Żebym tylko nie zapomniał...
Czasem zapominał, i trzeba było poczekać nieco dłużej, gdy wszystkie dzieci opuściły już z rodzicami przedszole mieszcące się w kilku salach na parterze kamienicy należącej przed wojną do żydowskiego bankiera. Na szczęście epizod z przedszkolem nie trwał długo. Dziewczynka okropnie wstydziła się swojego imienia, wciskała się zawsze w kąt sali, której okna wychodzą dziś na ulicę Łąkową, i pozostał taras z wyjściem do ogrodu, będącego zapewne ledwie cześcią dawnego ogrodu, z kilkoma rozłożystymi drzewami, dość okazałą sosną na sąsiedniej już posesji, orzechem włoskim i dwoma drzewami owocowymi.
- Jak masz na imię?
- Florentyna mi na chrzcie dano... - cicho, niepewnie odpowiedziała dziewczynka wciśnięta w kąt sali.
- To bardzo ładne imię - powiedziała pani, którą stała się jedynym dobrym wspomnieniem Florci z przedszkola. Wspominała ją po kres swoich dni, przechodząc koło tej szarej, odrapanej już dziś kamienicy na rogu Złotej i Łąkowej.
Ulicą Sienkiewicza maszerowało wojsko na ćwiczenia gdzieś na poligonie zapewne w lesie na Pietraszach, wiosną, latem, jesienią, zimą. Dziewczynka wystawała wówczas przy ulicy i wypatrywała taty, którego tak doskonale pamiętała. Co jakiś czas do rodziny docierały tajemnicze opowieści rozbudzające nadzieję. A to ktoś widział wysokiego mężczyznę, o ciemnych włosach, na dworcu w Białymstoku, który wypytywał o rodzinę przybyłą do Białegostoku z Wileńszczyzny, a to ktoś powrócił z wojny po długim czasie nieobecności, może PCK pomoże, chwytano się każdej możliwości, każdej historii, każdego skrawka nadziei. I tak dziecko wybiegało przed dom na Sienkiewicza i uważnie przyglądało się przechodzącym żołnierzom. A nuż wśród nich będzie tata.
Drewniany dom groził w każdej chwili zawaleniem. Na górce mieszkała starsza kobieta, z pochodzenia Niemka. W XIX w. pojawiła się w Białymstoku spora społeczność niemiecka - fabrykanci, wysoko i mniej wykwalifikowani robotnicy, powstających wówczas licznie fabryk włókienniczych. Na ulicy Wasilkowskiej założono cmentarz ewangelicki, przy Warszawskiej powstał zbór protestancki. Gdzieś niedaleko mieszkała też rodzina volksdeutschów. Początko zostali aresztowani, ale po internwencji znacznej grupy mieszkańców miasta, którzy poświadczali, że otrzymywali od nich wsparcie, podobno nawet ostrzeżenia przed możliwymi aresztowaniami, wszystkich z aresztu zwolniono. Niespotykany akt łaski nowej władzy.
Zabawy z dziećmi z sąsiędnich podwórek w przepastnych ogrodach. Wieczorami czasem rozlegały się strzały. Na pobliskim przejeździe kolejowym w biały dzień zastrzelono działacza komunistycznego. Przy ulicy Wiśniowej w nocy strzelano do funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa.
Naprzeciw domu, po drugiej stronie ulicy, zachowała się kamienica, w której na parterze mieścił się - jeszcze prywatny, zanim rozegrała się "bitwa o handel" - sklep spożywczy, do którego dzieci chodziły z mamą na zakupy.
Któregoś dnia Florcia musiała zostać sama w domu. Dzień był deszczowy, szybko zrobiło się ciemno, mama miała nocną zmianę w fabryce, brat nie wrócił ze szkoły, najpewniej gdzieś poszedł z kolegami. Woda lała się z nieba. Niespodziewanie ktoś zaczął się kręcić wokół domu, szczelnie ubrany, w kapturze nasuniętym na głowę tak, że nie było widać twarzy. Podchodził do okien i stukał w nie, z każdą chwilą coraz natarczywiej. Dziewczynka zgasiła palącą się lampkę. Niepokój, strach zaczeły narastać, mama wróci nad ranem, a brat nie wiadomo kiedy. Postać chodziła od okna do okna i nie przestawała w nie stukać. Przypomniały się dziecku opowieści snute przez dorosłych o Cyganach, co to porywają dzieci. Nerwy były już napięte do granic możliwości. I zupełnie nieoczkiwanie w izdebce, za stołem, pojawiła się inna postać - jakby dziecięca, o jasnych kędziorach, w niebieskiej bluzeczce lub sukience, którą dziewczynka widziała od pasa w górę, przyglądająca się jej uważnie zza drewnianego stołu, przyjaznym spojrzeniem, z łagodnym uśmiechem, nie wypowiadająca nawet słowa. Sama jej obecność wyciszyła i i uspokiła Florcię skutecznie. Po chwili stukanie w okna ustało, a deszcz przestał padać, paniczny strach minął w mgnieniu oka. Niedługo też, po tym całym zdarzeniu, wrócił do domu brat.
- Żebym tylko nie zapomniał jej odebrać po lekcjach. Żebym tylko nie zapomniał...
Czasem zapominał, i trzeba było poczekać nieco dłużej, gdy wszystkie dzieci opuściły już z rodzicami przedszole mieszcące się w kilku salach na parterze kamienicy należącej przed wojną do żydowskiego bankiera. Na szczęście epizod z przedszkolem nie trwał długo. Dziewczynka okropnie wstydziła się swojego imienia, wciskała się zawsze w kąt sali, której okna wychodzą dziś na ulicę Łąkową, i pozostał taras z wyjściem do ogrodu, będącego zapewne ledwie cześcią dawnego ogrodu, z kilkoma rozłożystymi drzewami, dość okazałą sosną na sąsiedniej już posesji, orzechem włoskim i dwoma drzewami owocowymi.
- Jak masz na imię?
- Florentyna mi na chrzcie dano... - cicho, niepewnie odpowiedziała dziewczynka wciśnięta w kąt sali.
- To bardzo ładne imię - powiedziała pani, którą stała się jedynym dobrym wspomnieniem Florci z przedszkola. Wspominała ją po kres swoich dni, przechodząc koło tej szarej, odrapanej już dziś kamienicy na rogu Złotej i Łąkowej.
Ulicą Sienkiewicza maszerowało wojsko na ćwiczenia gdzieś na poligonie zapewne w lesie na Pietraszach, wiosną, latem, jesienią, zimą. Dziewczynka wystawała wówczas przy ulicy i wypatrywała taty, którego tak doskonale pamiętała. Co jakiś czas do rodziny docierały tajemnicze opowieści rozbudzające nadzieję. A to ktoś widział wysokiego mężczyznę, o ciemnych włosach, na dworcu w Białymstoku, który wypytywał o rodzinę przybyłą do Białegostoku z Wileńszczyzny, a to ktoś powrócił z wojny po długim czasie nieobecności, może PCK pomoże, chwytano się każdej możliwości, każdej historii, każdego skrawka nadziei. I tak dziecko wybiegało przed dom na Sienkiewicza i uważnie przyglądało się przechodzącym żołnierzom. A nuż wśród nich będzie tata.
Drewniany dom groził w każdej chwili zawaleniem. Na górce mieszkała starsza kobieta, z pochodzenia Niemka. W XIX w. pojawiła się w Białymstoku spora społeczność niemiecka - fabrykanci, wysoko i mniej wykwalifikowani robotnicy, powstających wówczas licznie fabryk włókienniczych. Na ulicy Wasilkowskiej założono cmentarz ewangelicki, przy Warszawskiej powstał zbór protestancki. Gdzieś niedaleko mieszkała też rodzina volksdeutschów. Początko zostali aresztowani, ale po internwencji znacznej grupy mieszkańców miasta, którzy poświadczali, że otrzymywali od nich wsparcie, podobno nawet ostrzeżenia przed możliwymi aresztowaniami, wszystkich z aresztu zwolniono. Niespotykany akt łaski nowej władzy.
Zabawy z dziećmi z sąsiędnich podwórek w przepastnych ogrodach. Wieczorami czasem rozlegały się strzały. Na pobliskim przejeździe kolejowym w biały dzień zastrzelono działacza komunistycznego. Przy ulicy Wiśniowej w nocy strzelano do funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa.
Naprzeciw domu, po drugiej stronie ulicy, zachowała się kamienica, w której na parterze mieścił się - jeszcze prywatny, zanim rozegrała się "bitwa o handel" - sklep spożywczy, do którego dzieci chodziły z mamą na zakupy.
Któregoś dnia Florcia musiała zostać sama w domu. Dzień był deszczowy, szybko zrobiło się ciemno, mama miała nocną zmianę w fabryce, brat nie wrócił ze szkoły, najpewniej gdzieś poszedł z kolegami. Woda lała się z nieba. Niespodziewanie ktoś zaczął się kręcić wokół domu, szczelnie ubrany, w kapturze nasuniętym na głowę tak, że nie było widać twarzy. Podchodził do okien i stukał w nie, z każdą chwilą coraz natarczywiej. Dziewczynka zgasiła palącą się lampkę. Niepokój, strach zaczeły narastać, mama wróci nad ranem, a brat nie wiadomo kiedy. Postać chodziła od okna do okna i nie przestawała w nie stukać. Przypomniały się dziecku opowieści snute przez dorosłych o Cyganach, co to porywają dzieci. Nerwy były już napięte do granic możliwości. I zupełnie nieoczkiwanie w izdebce, za stołem, pojawiła się inna postać - jakby dziecięca, o jasnych kędziorach, w niebieskiej bluzeczce lub sukience, którą dziewczynka widziała od pasa w górę, przyglądająca się jej uważnie zza drewnianego stołu, przyjaznym spojrzeniem, z łagodnym uśmiechem, nie wypowiadająca nawet słowa. Sama jej obecność wyciszyła i i uspokiła Florcię skutecznie. Po chwili stukanie w okna ustało, a deszcz przestał padać, paniczny strach minął w mgnieniu oka. Niedługo też, po tym całym zdarzeniu, wrócił do domu brat.
poniedziałek, 16 września 2024
Błyski - część 28
6 marca 2023 roku, dwa dni po wypadku, kiedy naćpany i wytatuowany facet w czapce z daszkiem nasuniętej na oczy, starnował nas fordem focusem na legionowskich numerach, gdy staliśmy na czerwonym świetle, pół kilomtera od domu, dochodząc do siebie po doznaniu lekkiego skręcenia szyi, tuż przed południem, po raz kolejny - na przestrzeni ostatnich kilku lat - wpisałem do internetowej bazy straty.pl hasło "Florian Szpak". Rok wcześniej pisałem do Biura Poszukiwań PCK, ponad 70 lat wcześniej do PCK pisała Genowefa, jakiś czaś później Florentyna. Wolny dzień sprzyjał internetowym poszukiwaniom. Tym razem jednak zmiast pustej strony podświetlił się rezultat wyszukiwania: "Florian Szpak, data śmierci 1945-03-12". Dreszcz emocji. Kliknięcie na nazwisko, otwiera się kolejna podstrona: "Dane osobowe: nazwisko - Szpak, imię - Florian, data śmierci: 1945-03-12. Informacje o prześladowaniach: nieustalony rodzaj represji. Ostatnie informacje o poszukiwanym: żołnierz frontowy ze wschodu, zmarł w szpitalu w Siedlcach. Źródło: Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej. Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Warszawie, IPN BU 3049/237 s. 161. Formularze do ksiąg zgonów z okresu okupacji. Powiat siedlecki. USC Siedlce.".
- Mamo! Znalazłem Dziadka!
- Jakiego Dziadka? O czym ty mówisz?
- Dziadka Floriana. Floriana Szpaka.
- Gdzie?
- W internecie. W bazie straty.pl
Głośno odczytałem wyszukane informacje. Dnia 6 marca 2023 roku dowiedzieliśmy się, że Florian zmarł 12 marca 1945 r., w szpitalu w Siedlcach. Po mamy policzkach popłynęły szczęśliwe łzy. 4 marca, w dziewiątą rocznicę śmierci taty, oboje przeżyliśmy wypadek, w wyniku, którego mamie nic się nie stało mimo, że siedziała z tytułu, a ja mimo wrażenia - w momencie wyjątkowo silnego uderzenia - że za chwilę jego siła urwie mi głowę, skończyłem z zaledwie lekkim skręceniem szyi, które nie kwalifikowało się nawet na kołnierz ortopedyczny. Policjanci, którzy przybyli na miejsce wypadku po kilku godzinach, widząc rozbity tył naszego auta, i uszkodzone auto sprawcy, porzucone, bo wytatuowany facet zbiegł pieszo ze swoją partnerką, zgodnie stwierdzili, że to właściwie cud, że nic się nam nie stało. A teraz, dwa dni po tym wypadku, kolejny jakby cud, kilka dni przed 78 rocznicą śmierci Floriana, samotnie, w szpitalu w Siedlcach.
Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, to wpisać do wyszukiwarki hasło "kancelaria cmentarza w Siedlcach", zadzwonić, zapytać, podać imię, nazwisko, datę urodzenia, miejsce śmierci, okoliczności. W google momentalnie pojawiły się dane Kancelarii Zarządu Cmentarzy Katolickich w Siedlcach, adres, numer telefonu. Przy ulicy Piłsudskiego, obok kościoła pod wezwaniem świętego Stanisława Biskupa Męczennika, a więc mojego patrona z bierzmowania, tuż obok ulicy Floriańskiej, wszystko ścieśnione na niewielkiej przestrzeni obok siebie. Chwytam za telefon, wybieram numer, sądząc po głosie odbiera młody mężczyzna, pokrótce opisuję sprawę, prosi bym zadzwonił za dwadzieścia minut, bo ma w tej chwili interesantów. Rozłączam się. Nie mija piętnaście minut, ktoś do mnie dzwoni. Oddzwania jak się okazuje ksiądz z kancelarii, zapamiętał dane Floriana, które w pośpiechu wymieniłem, i zdążył już sprawdzić, Florian Szpak, urodzony w 1902 r. w Adamowcach, pochowany na wniosek szpitala 12 marca 1945 roku na Cmentarzu Janowskim w Siedlcach. A zatem skoro pochowany 12 marca, to musiał umrzeć wcześniej, może 9 marca, trzy dni przed dniem pochówku.
- Niech pan przyjedzie do kancelarii w dogodnym dla siebie terminie, zrobię panu kserokopię wpisu z księgi parafialnej.
Nie wiemy jaka była pogoda dnia 12 marca 1945 r., mszę pogrzebową odprawił ksiądz, pewnie razem z organistą odprowadził zmarłego na Cmentarz Janowski. Czy ktoś poza nimi uczestniczył w pochówku?
- Wie pan, to musiałby być cud, żeby ten grób się zachował. Od 1945 r. nikt się nim nie opiekował, nie opłacał.
Wszystkie informacje zaczęły się ukladać w spójną całość. To dlatego w 1946 roku ktoś Genowefie w Mordach powiedział, że pamięta żołnierza o czarnych włosach, niebeiskich oczach, wysokiego, który pod koniec pobytu w tej miejscowości nie był już w stanie chodzić. Mówił też o tym Jan i pan Pietuszko. Został wraz z innymi chorymi żołnierzami w Mordach, a po pewnym czasie trafił do szpitala w pobliskich Siedlcach - obie miejscjwości dzieli od siebie odległość 20 kilometrów - i w nim dokonał żywota. Ale tego w roku 1946 Genowefie już nie udało się ustalić. Pojechała sama z Białegostoku do Mord, wypytywała przypadkowo spotykane osoby o swego męża. Nikt nie wiedział co się z nim stało, nikt nie powiedział, że wysłano go do siedleckiego szpitala. Nad samotną matką zlitował się miejscowy kolejarz, razem ze swoją żoną pomagał jej zbierać informacje o zaginionym, przygarnęli ją na kilka nocy pod swój dach i żachnęli się, gdy chciała im zapłacić za gościnę.
Na początku lat 50-tych białostocki sąd rejonowy wydał postanowienie o uznaniu Floriana za zmarłego. Z bumagi wynikało, że zginął w 1945 r. przy forsowaniu Nysy Łużyckiej, przy czym błędnie zapisano nazwę rzeki - Nissy. Zapewne wydawał je sowiecki funkcjonariusz w polskim mundurze. Później jeszcze do PCK pisała Genowefa, a po pewnym odstępie czasu Florcia, niestety żadnych informacji nie uzyskały. Ile zaś były warte sądowe ustalenia pokazał rok 2023.
- Mamo! Znalazłem Dziadka!
- Jakiego Dziadka? O czym ty mówisz?
- Dziadka Floriana. Floriana Szpaka.
- Gdzie?
- W internecie. W bazie straty.pl
Głośno odczytałem wyszukane informacje. Dnia 6 marca 2023 roku dowiedzieliśmy się, że Florian zmarł 12 marca 1945 r., w szpitalu w Siedlcach. Po mamy policzkach popłynęły szczęśliwe łzy. 4 marca, w dziewiątą rocznicę śmierci taty, oboje przeżyliśmy wypadek, w wyniku, którego mamie nic się nie stało mimo, że siedziała z tytułu, a ja mimo wrażenia - w momencie wyjątkowo silnego uderzenia - że za chwilę jego siła urwie mi głowę, skończyłem z zaledwie lekkim skręceniem szyi, które nie kwalifikowało się nawet na kołnierz ortopedyczny. Policjanci, którzy przybyli na miejsce wypadku po kilku godzinach, widząc rozbity tył naszego auta, i uszkodzone auto sprawcy, porzucone, bo wytatuowany facet zbiegł pieszo ze swoją partnerką, zgodnie stwierdzili, że to właściwie cud, że nic się nam nie stało. A teraz, dwa dni po tym wypadku, kolejny jakby cud, kilka dni przed 78 rocznicą śmierci Floriana, samotnie, w szpitalu w Siedlcach.
Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, to wpisać do wyszukiwarki hasło "kancelaria cmentarza w Siedlcach", zadzwonić, zapytać, podać imię, nazwisko, datę urodzenia, miejsce śmierci, okoliczności. W google momentalnie pojawiły się dane Kancelarii Zarządu Cmentarzy Katolickich w Siedlcach, adres, numer telefonu. Przy ulicy Piłsudskiego, obok kościoła pod wezwaniem świętego Stanisława Biskupa Męczennika, a więc mojego patrona z bierzmowania, tuż obok ulicy Floriańskiej, wszystko ścieśnione na niewielkiej przestrzeni obok siebie. Chwytam za telefon, wybieram numer, sądząc po głosie odbiera młody mężczyzna, pokrótce opisuję sprawę, prosi bym zadzwonił za dwadzieścia minut, bo ma w tej chwili interesantów. Rozłączam się. Nie mija piętnaście minut, ktoś do mnie dzwoni. Oddzwania jak się okazuje ksiądz z kancelarii, zapamiętał dane Floriana, które w pośpiechu wymieniłem, i zdążył już sprawdzić, Florian Szpak, urodzony w 1902 r. w Adamowcach, pochowany na wniosek szpitala 12 marca 1945 roku na Cmentarzu Janowskim w Siedlcach. A zatem skoro pochowany 12 marca, to musiał umrzeć wcześniej, może 9 marca, trzy dni przed dniem pochówku.
- Niech pan przyjedzie do kancelarii w dogodnym dla siebie terminie, zrobię panu kserokopię wpisu z księgi parafialnej.
Nie wiemy jaka była pogoda dnia 12 marca 1945 r., mszę pogrzebową odprawił ksiądz, pewnie razem z organistą odprowadził zmarłego na Cmentarz Janowski. Czy ktoś poza nimi uczestniczył w pochówku?
- Wie pan, to musiałby być cud, żeby ten grób się zachował. Od 1945 r. nikt się nim nie opiekował, nie opłacał.
Wszystkie informacje zaczęły się ukladać w spójną całość. To dlatego w 1946 roku ktoś Genowefie w Mordach powiedział, że pamięta żołnierza o czarnych włosach, niebeiskich oczach, wysokiego, który pod koniec pobytu w tej miejscowości nie był już w stanie chodzić. Mówił też o tym Jan i pan Pietuszko. Został wraz z innymi chorymi żołnierzami w Mordach, a po pewnym czasie trafił do szpitala w pobliskich Siedlcach - obie miejscjwości dzieli od siebie odległość 20 kilometrów - i w nim dokonał żywota. Ale tego w roku 1946 Genowefie już nie udało się ustalić. Pojechała sama z Białegostoku do Mord, wypytywała przypadkowo spotykane osoby o swego męża. Nikt nie wiedział co się z nim stało, nikt nie powiedział, że wysłano go do siedleckiego szpitala. Nad samotną matką zlitował się miejscowy kolejarz, razem ze swoją żoną pomagał jej zbierać informacje o zaginionym, przygarnęli ją na kilka nocy pod swój dach i żachnęli się, gdy chciała im zapłacić za gościnę.
Na początku lat 50-tych białostocki sąd rejonowy wydał postanowienie o uznaniu Floriana za zmarłego. Z bumagi wynikało, że zginął w 1945 r. przy forsowaniu Nysy Łużyckiej, przy czym błędnie zapisano nazwę rzeki - Nissy. Zapewne wydawał je sowiecki funkcjonariusz w polskim mundurze. Później jeszcze do PCK pisała Genowefa, a po pewnym odstępie czasu Florcia, niestety żadnych informacji nie uzyskały. Ile zaś były warte sądowe ustalenia pokazał rok 2023.
piątek, 13 września 2024
Błyski - część 27
Bujny ogród, drzewa owcowe - wiśnie, śliwy, jabłonie, grządki warzywne, kwietne, malwy pod oknami, maliny, krzewy porzeczek, wysokie trawy, prawie tak jak w Adamowcach, tylko dom dużo większy i dużo starszy, właściwie w każdej chwili zagrożony runięciem. Genowefa nie zwlekając rozpoczęła poszukiwania pracy, Oswaldkowi trzeba było znaleźć szkołę, Florci jeszcze przedszkole, ale rzeczą najważniejszą było dowiedzieć się co się dzieje z Florianem. Jan powiedział, że rozstali się w Mordach koło Siedlec. Gdy z panem Pietuszko odjeżdżali do Białegostoku, Florian już chorował, nie mógł chodzić, a czasu minęło sporo od dnia, w którym widzieli się po raz ostatni. By wyruszyć do Mord potrzebne były środki finansowe na podróż, były on też niezbędne do zaspokajania codziennych życiowych potrzeb. Konieczne zatem stało się sprzedanie krówki Wilniuczki, jak ją nazywała Genowefa. Zwierzątko, które przebyło razem z nimi tak długą i znojną podróż, nabył rolnik z Bagnówki. Dziś Bagnówka jest dzielnicą Białegostoku, wówczas była podmiejską wsią tuż za Wygodą, nie tak znowuż odległą od ulicy Sienkiewicza, choć kilka dobrych kilometrów te miejsca od siebie dzieliło. Rozłąka z wiernym zwierzęciem nie odbyła się bez łez, najmocniej przeżyły ją dzieci, ale i Genowefa nie potrafiła ukryć swoich uczuć, choć starała się jak mogła trzymać fason przed córeczką i synem.
Następnego dnia po dokonanej transakcji, o poranku, do mieszkanka przybyszów z Wileńszczyzny wkroczyła sąsiadka głośno oznajmiając:
- Pani Szpakowa, pani Szpakowa, pani krówka stoi w ogrodzie!
Jakaż była radość i zdziwienie trojga. Wszyscy w jednej chwili wybiegli na podwórko i spostrzegli stojącą jakby nigdy nic Wilniuczkę, skubiącą sobie spokojnie soczystą trawę. Okazało się, że zwierzę samo, w sobie tylko znany sposób, wróciło do swoich prawowitych - jak uważało - gospodarzy, najwyraźniej zapamiętało drogę, którą prowadził je nabywca i korzystając z wolności na bagnowskim pastwisku postanowiło powrócić do tych, których na swój zwierzęcy sposób kochało, i przez których musiało się też czuć kochane. Radość nie trwała jednak długo, Genowefa po chwili namysłu stwierdziła, że sprzedaż została dokonana, otrzymała żądaną cenę, pieniędzy nie mogła zwrócić, i po krótkotrwałej euforii musiała przekonać dzieci, że krówkę trzeba będzie odprowadzić do nowego gospodarza. Pierwsze prawdziwe i trudne rozstanie, bolesna nauka rezygnacji, może nawet ofiary i poświęcenia, a zarazem dotrzymywania umów i uczciwości, radości, po której nastaje ból i smutek. Dla sześcioletniej dziewczynki i trzynastoletniego chłopaka to zdarzenie stanowiło naprawdę trudnę lekcję życia.
Dość sprawnie udało się Genowefie znaleźć pracę w fabryce włókienniczej przy ulicy Włókienniczej, dawniej Białostockiej. Białystok w czasie zaborów stał się drugim po Łodzi istotnym ośrodkiem przemysłu włókienniczego. Część fabryk włókienniczych, powstałych w XIX w., funkcjonowała jeszcze przez długie lata po zakończeniu drugiej wojny. Praca była ciężka, na zmiany. W czasie nocnej zmiany, dzieci musiały zostawać same w domu. Oswaldkowi udało się znaleźć szkołę, a Florci przedszkole przy ulicy Złotej, mieszczące się w murowanej kamienicy, istniejącej po dziś dzień. Wszystko powoli zaczęło się układać. Brakowało jedynie męża i ojca. Trzydzeistopięcioletniej kobiecie, samotnie wychowującej dwójkę dzieci, pracującej fizycznie w fabryce w dzień, w nocy, nie było łatwo związać koniec z końcem, lecz wiedziała, że musi odszukać schorowanego Floriana. Nie miała od niego żadnych wieści, ani ona, ani brat. Pewnego dnia zostawiła dzieci pod opieką Jana i jego żony Wincenty, a sama udała się w drogę do Mord, gdzie po raz ostatni był Florian widziany. Dziś odległość 130 kilomtetrów dzieląca Białystok od Mord jest śmiesznie łatwą do pokonania, lecz w czasach powojennych była to cała wyprawa.
Następnego dnia po dokonanej transakcji, o poranku, do mieszkanka przybyszów z Wileńszczyzny wkroczyła sąsiadka głośno oznajmiając:
- Pani Szpakowa, pani Szpakowa, pani krówka stoi w ogrodzie!
Jakaż była radość i zdziwienie trojga. Wszyscy w jednej chwili wybiegli na podwórko i spostrzegli stojącą jakby nigdy nic Wilniuczkę, skubiącą sobie spokojnie soczystą trawę. Okazało się, że zwierzę samo, w sobie tylko znany sposób, wróciło do swoich prawowitych - jak uważało - gospodarzy, najwyraźniej zapamiętało drogę, którą prowadził je nabywca i korzystając z wolności na bagnowskim pastwisku postanowiło powrócić do tych, których na swój zwierzęcy sposób kochało, i przez których musiało się też czuć kochane. Radość nie trwała jednak długo, Genowefa po chwili namysłu stwierdziła, że sprzedaż została dokonana, otrzymała żądaną cenę, pieniędzy nie mogła zwrócić, i po krótkotrwałej euforii musiała przekonać dzieci, że krówkę trzeba będzie odprowadzić do nowego gospodarza. Pierwsze prawdziwe i trudne rozstanie, bolesna nauka rezygnacji, może nawet ofiary i poświęcenia, a zarazem dotrzymywania umów i uczciwości, radości, po której nastaje ból i smutek. Dla sześcioletniej dziewczynki i trzynastoletniego chłopaka to zdarzenie stanowiło naprawdę trudnę lekcję życia.
Dość sprawnie udało się Genowefie znaleźć pracę w fabryce włókienniczej przy ulicy Włókienniczej, dawniej Białostockiej. Białystok w czasie zaborów stał się drugim po Łodzi istotnym ośrodkiem przemysłu włókienniczego. Część fabryk włókienniczych, powstałych w XIX w., funkcjonowała jeszcze przez długie lata po zakończeniu drugiej wojny. Praca była ciężka, na zmiany. W czasie nocnej zmiany, dzieci musiały zostawać same w domu. Oswaldkowi udało się znaleźć szkołę, a Florci przedszkole przy ulicy Złotej, mieszczące się w murowanej kamienicy, istniejącej po dziś dzień. Wszystko powoli zaczęło się układać. Brakowało jedynie męża i ojca. Trzydzeistopięcioletniej kobiecie, samotnie wychowującej dwójkę dzieci, pracującej fizycznie w fabryce w dzień, w nocy, nie było łatwo związać koniec z końcem, lecz wiedziała, że musi odszukać schorowanego Floriana. Nie miała od niego żadnych wieści, ani ona, ani brat. Pewnego dnia zostawiła dzieci pod opieką Jana i jego żony Wincenty, a sama udała się w drogę do Mord, gdzie po raz ostatni był Florian widziany. Dziś odległość 130 kilomtetrów dzieląca Białystok od Mord jest śmiesznie łatwą do pokonania, lecz w czasach powojennych była to cała wyprawa.
piątek, 6 września 2024
Błyski - część 26
Z Krakowa trzeba było jechać do Łodzi. W Łodzi przy Piotrkowskiej rozlokował się Państwowy Urząd Repatriacyjny, w którym należało załatwić wszelkie formalności związane z przyjazdem do nowej Polski. Dzięki wsparciu UNRRY (UNRRA - United Nations Relief and Rehabilitation Administration - Administracja Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy; organizacja niosąca pomoc krajom spustoszonym przez wojnę) PUR pomagał finansowo i materialnie tym wszystkim, którzy wyjechali lub zostali wysiedleni z ziem wcielonych do ZSRR. Nie był to jeszcze czas nasilonych represji wobec ludności cywilnej, nowa władza nie mogła i nie była w stanie walczyć na wielu frontach jednocześnie. Genowefa uważała, że będąc już na terytorium Polski, w samym jej sercu, jej i dzieciom nic już nie zagraża, nie ma tu priedsiedatieli w skórzanych płaszczach zamachujących się ręką dzierzącą pistolet, nie ma wszechobecnego NKWD, podejrzanych Serafinów. Dowiedziała się natomiast, że rodzony brat Floriana został zwolniony z wojska i skierowany do pracy w straży banku w Białymstoku. Otrzymał służbowe mieszkanie, w którym zamieszkał z żoną i dwójką dzieci. Białystok był na ten czas dobrą lokalizacją, oczywiście przejściową. Nigdy nie robił na Genowefie dobrego wrażenia, znała to miasto jedynie zza okien pociągu. Jadąc z Wilna do Warszawy, pociąg zatrzymywał się na stacji w Białymstoku. Sprawiał wrażenie miasta ponurego, typowo fabrycznego. Nigdy wcześniej nie mieli w nim krewnych, znajomych, żadnych spraw do załatwienia. Ale teraz okoliczności sprawiły, że stał się miejscem idealnym do zamieszkania. Raz, że brat Floriana mógłby im pomóc, a dwa - będzie stąd już blisko do Wilna, i gdy sytuacja w Polsce i na świecie się unormuje, można będzie sprawnie i szybko powrócić do Adamowców. Zatem - kierunek Białystok. Z pomocą PUR i UNRRY.
Znowu stukot kół, długa jazda pociągiem, przez zburzoną Warszawę, i przyjazd nad ranem do Białegostoku. Dwoje dzieci, tobołki, worek z mąką, a w nim posrebrzany krucyfiks, żywot świętej Genowefy zwinięty w rulon, i wierna, łagodna krówka. Trzeba było jeszcze tylko przemaszerować przez gruzowiska do urzędu na Warszawskiej, tam okazać dokumenty i czekać na przydział jakiegoś dachu nad głową. Na ulicy Warszawskiej mieścił się też w przedwojennej kamienicy bank, do pracy w którym skierowano Jana. Okazała kamienica i obok, w podwórzu, piętrowy budynek mieszkalny dla pracowników banku. Tuż za nim zielone i pachnące owocami, warzywami i ziołami późnego lata ogrody ciągnące się do rzeki Białej. Białystok był wówczas miastem zrujnowanym, podobnie jak Warszawa zniszczonym w ponad osiemdziesięciu procentach. Ocalaly nieliczne kamienice i część drewnianej zabudowy. Trasa tej dziwnej wędrówki wiodła więc przez zwaliska gruzów, przetykane murowanymi i drewnianymi ocaleńcami, ogrodami, drzewami, łapczywie wdzierającą się - gdzie się tylko dało - bujną zielenią traw, krzaków, polnych i łąkowych kwiatów.
Ówczesna administracja cywilna działała mimo wszystko sprawnie. Nie zachowały się żadne opowieści o konieczności koczowania gdzieś pod gołym niebem. Niepełna rodzina z odległych Adamowców otrzymała skromną izdebkę z kuchnią w drewnianym domu wzniesionym z podkładów kolejowych może pod koniec XIX, a może na początku XX w., przy ulicy Sienkiewicza. Dziś w tym miejscu rozłożył się całkiem przyjemny skwer z okazałymi drzewami, w cieniu których można szukać ochłody w upalne dni, a za plecami mieć Muzeum Pamięci Sybiru w dawnych magazynach wojskowych. Tuż po wojnie stały tu drewniane domy w otoczeniu sporych ogrodów. Nieopodal, w jednym z takich ogrodów, leżał wysoki komin huty szkła, zbombardowanej w lipcu 1944 r. przez sowietów, podobno omyłkowo, mieli bombardować inną hutę, przy ulicy Ryskiej, a trafili w tę niewielką, prywatną. Duży teren zielony na terenie posesji zapewniał pożywienie krówce. W pozostałych izbach mieszkali przedwojenni jeszcze mieszkańcy tego domu. Należało teraz powoli, stopniowo ułożyć życie, zdobyć jakieś wiadomości o Florianie, co się z nim dzieje, gdzie jest, znaleźć pracę i nauczyć się żyć od nowa.
Znowu stukot kół, długa jazda pociągiem, przez zburzoną Warszawę, i przyjazd nad ranem do Białegostoku. Dwoje dzieci, tobołki, worek z mąką, a w nim posrebrzany krucyfiks, żywot świętej Genowefy zwinięty w rulon, i wierna, łagodna krówka. Trzeba było jeszcze tylko przemaszerować przez gruzowiska do urzędu na Warszawskiej, tam okazać dokumenty i czekać na przydział jakiegoś dachu nad głową. Na ulicy Warszawskiej mieścił się też w przedwojennej kamienicy bank, do pracy w którym skierowano Jana. Okazała kamienica i obok, w podwórzu, piętrowy budynek mieszkalny dla pracowników banku. Tuż za nim zielone i pachnące owocami, warzywami i ziołami późnego lata ogrody ciągnące się do rzeki Białej. Białystok był wówczas miastem zrujnowanym, podobnie jak Warszawa zniszczonym w ponad osiemdziesięciu procentach. Ocalaly nieliczne kamienice i część drewnianej zabudowy. Trasa tej dziwnej wędrówki wiodła więc przez zwaliska gruzów, przetykane murowanymi i drewnianymi ocaleńcami, ogrodami, drzewami, łapczywie wdzierającą się - gdzie się tylko dało - bujną zielenią traw, krzaków, polnych i łąkowych kwiatów.
Ówczesna administracja cywilna działała mimo wszystko sprawnie. Nie zachowały się żadne opowieści o konieczności koczowania gdzieś pod gołym niebem. Niepełna rodzina z odległych Adamowców otrzymała skromną izdebkę z kuchnią w drewnianym domu wzniesionym z podkładów kolejowych może pod koniec XIX, a może na początku XX w., przy ulicy Sienkiewicza. Dziś w tym miejscu rozłożył się całkiem przyjemny skwer z okazałymi drzewami, w cieniu których można szukać ochłody w upalne dni, a za plecami mieć Muzeum Pamięci Sybiru w dawnych magazynach wojskowych. Tuż po wojnie stały tu drewniane domy w otoczeniu sporych ogrodów. Nieopodal, w jednym z takich ogrodów, leżał wysoki komin huty szkła, zbombardowanej w lipcu 1944 r. przez sowietów, podobno omyłkowo, mieli bombardować inną hutę, przy ulicy Ryskiej, a trafili w tę niewielką, prywatną. Duży teren zielony na terenie posesji zapewniał pożywienie krówce. W pozostałych izbach mieszkali przedwojenni jeszcze mieszkańcy tego domu. Należało teraz powoli, stopniowo ułożyć życie, zdobyć jakieś wiadomości o Florianie, co się z nim dzieje, gdzie jest, znaleźć pracę i nauczyć się żyć od nowa.
czwartek, 5 września 2024
Błyski - część 25
Szarpnęło wagonem i zaczęło się hamowanie. Albo kolejny nieoczekiwany postój albo kontrola i granica. Po wielu dniach monotonnej jazdy należało się spodziewać najtrudniejszego momentu podróży. Pociąg stanął w polu, otworzyły się drzwi drewnianych wagonów, z których wysypał się tłum ludzi. W zasięgu wzroku pojawili się skośnoocy żołnierze w szynelach, budionnówkach z czerwonymi pięcioramiennymi gwiazdami, w dłoniach paski, a na nich karabiny z zatkniętymi bagnetami. Czyli to jednak już. Granica. Dzieci odczuwały i rozumiały grozę sytuacji. Jeszcze silniej czuła ją i rozumiała Genowefa. Ufność we wstawiennictwo Matki z Ostrej Bramy musiała jednak przeważyć, nie było innego wyjścia, nie istniała też droga odwrotu.
Dzień był słoneczny i ciepły. Rozpoczęło się sprawdzanie dokumentów. Zanosiło się na wyjątkowo długi i pełen nerwów postój. Sowieci w swoim wykonywaniu obowiązków byli całkowicie nieprzewidywalni - albo nad wyraz dociekliwi i precyzyjni albo skrajnie niedbali i niedokładni. Dokumenty nie były sfałszowane, nie były podrabiane, należały jedynie do całkowicie obcych im osób, zbliżonych jedynie wiekowo, z którymi nie łączyło ich żadne pokrewieństwo, a podobieństwo fizyczne w rysach twarzy nie było uderzające. Jakby na to nie patrzeć, jednak oszustwo, gdyby zostało wykryte, droga byłaby jedna - daleko na wschód, być może nawet do łagru. Przyszła na nich kolej. Genowefa z duszą na ramieniu, mgiełką przed oczami, na nogach z waty, stała resztkami sił, podtrzymywana jakąś niewidzialną siłą, gdy sołdat wpatrywał się w dokumenty. Jego twarz bez wyrazu, nieobliczalna. Minuty ciągnące się w nieskończoność. Matko Boska Ostrobramska, ratuj!
Uratowała.
Gdy wydawało się, że już po wszystkim, że można wracać do wagonów, nagle powietrze przeszył nieludzki krzyk. Odruchowo głowy zebranych odwróciły się w stronę, z której dobiegł ten przeszywający serce i duszę dźwięk. Skośnoocy żołdacy w budionnówkach rozdzielali dwie kobiety - młodszą, w wieku lat około dwudziestu - trzydziestu, i starszą - na oko lat około sześćdziesięciu. Kobiety nie pozowalały się rozłączyć, krzyczały, płakały, chwytały się dłońmi, co tylko rozwścieczyło oprawców, którzy zaczęli je okładać kolbami karabinów, po całym ciele, jak przedmioty wywrócili je na ziemię i bili kolbami po głowach. Tryskająca krew wymieszana z łzami rozmazała się na ich twarzach tak, że nie było widać oczu, ust, rysów twarzy. Ten obraz zapadł małej Florci tak silnie w pamięć, że nie była w stanie od niego się uwolnić do końca swoich dni. Ale wówczas Genowefa momentalnie odwróciła dziewczynkę plecami do tej okrutnej sceny, wtuliła w siebie, mocno przycisnęła jej główkę osłaniając ją dłońmi.
Po niedługim czasie pociąg ruszył dalej, już tylko metry dzieliły go od nowej Polski. Po miesiącu wyczerpującej fizycznie i psychicznie podróży dotarł do Krakowa. Genowefa nie zamierzała osiedlać się w Krakowie. W Adamowcach został dom i gospodarstwo, bracia pozostali w Krukwoszczyźnie, im - tak jak i wielu innym - wydawało się, że to całe zamieszanie z granicami jest tymczasowe, nie było ich na liście do wywózki, nie widzieli więc żadnego powodu, by opuszczać swoje rodzinne strony. W myślach Gieni zarysował się natomiast plan, by poszukać miejsca do życia gdzieś bliżej granicy, bliżej Wilna, bliżej Adamowców.
Dzień był słoneczny i ciepły. Rozpoczęło się sprawdzanie dokumentów. Zanosiło się na wyjątkowo długi i pełen nerwów postój. Sowieci w swoim wykonywaniu obowiązków byli całkowicie nieprzewidywalni - albo nad wyraz dociekliwi i precyzyjni albo skrajnie niedbali i niedokładni. Dokumenty nie były sfałszowane, nie były podrabiane, należały jedynie do całkowicie obcych im osób, zbliżonych jedynie wiekowo, z którymi nie łączyło ich żadne pokrewieństwo, a podobieństwo fizyczne w rysach twarzy nie było uderzające. Jakby na to nie patrzeć, jednak oszustwo, gdyby zostało wykryte, droga byłaby jedna - daleko na wschód, być może nawet do łagru. Przyszła na nich kolej. Genowefa z duszą na ramieniu, mgiełką przed oczami, na nogach z waty, stała resztkami sił, podtrzymywana jakąś niewidzialną siłą, gdy sołdat wpatrywał się w dokumenty. Jego twarz bez wyrazu, nieobliczalna. Minuty ciągnące się w nieskończoność. Matko Boska Ostrobramska, ratuj!
Uratowała.
Gdy wydawało się, że już po wszystkim, że można wracać do wagonów, nagle powietrze przeszył nieludzki krzyk. Odruchowo głowy zebranych odwróciły się w stronę, z której dobiegł ten przeszywający serce i duszę dźwięk. Skośnoocy żołdacy w budionnówkach rozdzielali dwie kobiety - młodszą, w wieku lat około dwudziestu - trzydziestu, i starszą - na oko lat około sześćdziesięciu. Kobiety nie pozowalały się rozłączyć, krzyczały, płakały, chwytały się dłońmi, co tylko rozwścieczyło oprawców, którzy zaczęli je okładać kolbami karabinów, po całym ciele, jak przedmioty wywrócili je na ziemię i bili kolbami po głowach. Tryskająca krew wymieszana z łzami rozmazała się na ich twarzach tak, że nie było widać oczu, ust, rysów twarzy. Ten obraz zapadł małej Florci tak silnie w pamięć, że nie była w stanie od niego się uwolnić do końca swoich dni. Ale wówczas Genowefa momentalnie odwróciła dziewczynkę plecami do tej okrutnej sceny, wtuliła w siebie, mocno przycisnęła jej główkę osłaniając ją dłońmi.
Po niedługim czasie pociąg ruszył dalej, już tylko metry dzieliły go od nowej Polski. Po miesiącu wyczerpującej fizycznie i psychicznie podróży dotarł do Krakowa. Genowefa nie zamierzała osiedlać się w Krakowie. W Adamowcach został dom i gospodarstwo, bracia pozostali w Krukwoszczyźnie, im - tak jak i wielu innym - wydawało się, że to całe zamieszanie z granicami jest tymczasowe, nie było ich na liście do wywózki, nie widzieli więc żadnego powodu, by opuszczać swoje rodzinne strony. W myślach Gieni zarysował się natomiast plan, by poszukać miejsca do życia gdzieś bliżej granicy, bliżej Wilna, bliżej Adamowców.
środa, 4 września 2024
Błyski - część 24
Wiadomo, że były to bydlęce wagony i był to długi skład ciągnięty przez dwie lokomotywy. Dni jeszcze utrzymwały się ciepłe i długie. Dziewczynka zapamiętała postój w Wilnie. Z dworca kolejowego był już tylko rzut kamieniem do Ostrej Bramy. Mama wzięła córeczkę za rękę i poszły razem tak dobrze znanymi Genowefie uliczkami. Nikt wówczas nie zakładał, że będzie to wyjazd na zawsze, wszystko wokół wydawało się tymczasowe, przejściowe, chaotyczne, trzeba się było ratować przed wywózką w głąb państwa molocha, ale sytuacja się przecież ustabilizuje, wszystko wróci do normy i będzie można powrócić do Adamowców, a później przyjeżdżać do Matki, co w Ostrej świeci bramie, tyle razy, ile tylko dusza zapragnie. Trzeba jedynie przetrwać ten czas zamętu, wojennej zawieruchy, szaleństwa wywózek, zmiany granic, rozdzielania rodzin.
- Mamo, to w końcu ile jest tych Matek Boskich?
- Jedna dziecko, jedna.
- Ale przecież w Wilnie, w Częstochowie, w Warszawie...
- To nic, Matka Boska jest jedna, tylko w każdym miejscu inaczej ubrana.
Ta w pozłacanej sukience, z promieniami i gwiazdkami wokół głowy, w okazałej koronie, z dłońmi skrzyżowanymi na piersi, o zamyślonym wyrazie twarzy, spoglądająca z troską i uważnością na klęczącą przed Nią sześcioletnią Florcię, przypadła dziecku do gustu najbardziej i tak już pozostanie.
Czasu nie było za dużo, nigdy nie wiadomo, jak długo skład będzie stał na stacji. Pierwszeństwo miały pociągi wojskowe. Wojna się już niby skończyła, ale ruch w jedną i drugą stronę trwał w najlepsze. Wywożenie wszelkiego rodzaju łupów wojennych musiało przebiegać sprawnie, transporty cywilne nie miały w tym powojennym ruchu większego znaczenia.
Zdążyły w samą porę. Oswaldek dzielnie pilnował dobytku. Pociąg ruszył na południowy zachód. Jechali dalej, nie znając właściwie celu tej wymuszonej podróży.
Postoje zdarzały się przeważnie w szczerym polu. Był to czas na wykarmienie przewożonych zwierząt na łakąch przylegających do torów. Nikt nigdy nie określał czasu takiego postoju. Trzeba było się wzajemnie pilnować, by ktoś nie odszedł za daleko, by zwierzęta się nie rozproszyły, i by kogoś z towarzyszy tej wędrówki nie pozostawić na pastwę losu, bo jak się w końcu później odnaleźć?
Miarowy stukot kół wagonów, uchylone lekko drzwi, by wymieniać powietrze, jazda w dzień, jazda nocą, i obawa, by jednak ktoś się nie zorientował, że jadą na nieswoich dokumentach, by nikt do tych przeklętych papierów nie zaglądał. Ale przecież jakaś kontrola musi być, sowieci w końcu przesunęli granicę, i gdy będą wjeżdzać do tej nowej Polski, ktoś dokumenty na pewno będzie sprawdzał. Z każdym dniem lęk narastał, z każdą godziną, minutą zbliżali się nieuchronnie do tej widmowej granicy. Kiedyż ona w końcu się pojawi? Mieć już ją za sobą, być w tej innej Polsce, nie w Adamwocach, nie w Wilnie, nie wiadomo gdzie, ale jednak u siebie.
- Mamo, to w końcu ile jest tych Matek Boskich?
- Jedna dziecko, jedna.
- Ale przecież w Wilnie, w Częstochowie, w Warszawie...
- To nic, Matka Boska jest jedna, tylko w każdym miejscu inaczej ubrana.
Ta w pozłacanej sukience, z promieniami i gwiazdkami wokół głowy, w okazałej koronie, z dłońmi skrzyżowanymi na piersi, o zamyślonym wyrazie twarzy, spoglądająca z troską i uważnością na klęczącą przed Nią sześcioletnią Florcię, przypadła dziecku do gustu najbardziej i tak już pozostanie.
Czasu nie było za dużo, nigdy nie wiadomo, jak długo skład będzie stał na stacji. Pierwszeństwo miały pociągi wojskowe. Wojna się już niby skończyła, ale ruch w jedną i drugą stronę trwał w najlepsze. Wywożenie wszelkiego rodzaju łupów wojennych musiało przebiegać sprawnie, transporty cywilne nie miały w tym powojennym ruchu większego znaczenia.
Zdążyły w samą porę. Oswaldek dzielnie pilnował dobytku. Pociąg ruszył na południowy zachód. Jechali dalej, nie znając właściwie celu tej wymuszonej podróży.
Postoje zdarzały się przeważnie w szczerym polu. Był to czas na wykarmienie przewożonych zwierząt na łakąch przylegających do torów. Nikt nigdy nie określał czasu takiego postoju. Trzeba było się wzajemnie pilnować, by ktoś nie odszedł za daleko, by zwierzęta się nie rozproszyły, i by kogoś z towarzyszy tej wędrówki nie pozostawić na pastwę losu, bo jak się w końcu później odnaleźć?
Miarowy stukot kół wagonów, uchylone lekko drzwi, by wymieniać powietrze, jazda w dzień, jazda nocą, i obawa, by jednak ktoś się nie zorientował, że jadą na nieswoich dokumentach, by nikt do tych przeklętych papierów nie zaglądał. Ale przecież jakaś kontrola musi być, sowieci w końcu przesunęli granicę, i gdy będą wjeżdzać do tej nowej Polski, ktoś dokumenty na pewno będzie sprawdzał. Z każdym dniem lęk narastał, z każdą godziną, minutą zbliżali się nieuchronnie do tej widmowej granicy. Kiedyż ona w końcu się pojawi? Mieć już ją za sobą, być w tej innej Polsce, nie w Adamwocach, nie w Wilnie, nie wiadomo gdzie, ale jednak u siebie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Błyski - część 37
Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...
-
Rok 1932 minął pod znakiem wznoszenia nowego domu w Adamowcach. Podstawowym budulcem na tych terenach było drewno, murowane budowle na wsiac...