czwartek, 11 lipca 2024

Błyski - część 12

Nad Adamowcami zawisły ciężkie burzowe chmury, zerwał się silny wiatr, głośno szumiąc w koronach smukłych, wysokich brzóz, topól i wiekowych rozłożystych dębów, rozsianych po podwórkach, gnąc konary i gałęzie na wszystkie strony, kręcąc nimi niemal młynki. Nie w porę pojawiła się ta burza. Rodzice byli już odświętnie ubrani, gotowi do wyjazdu, a tu tymczasem zaczęło grzmieć, błyskać, i rozpadało się na dobre, od lejącej się strumieniami z nieba wody za oknami zrobiło się szaro. Mojżesz spoglądał przez okno, zaniepokojony, nerwowo przestępując z nogi na nogę - nie wypada się spóźniać. Jedynie Józefa, mimo swojej niespożytej energii, potrafiła zachować spokój. Doskonale i harmonijnie łączyły się w niej różne temperamenty, moc i enrgia, a do tego łagodność i spokój zarazem. Nie tylko w tej chwili, ale też na co dzień, czym by się nie zajmowała, zawsze bił od niej wewnętrzny pokój. A burze mają to do siebie, że jak nagle się pojawiają, tak też prędko mijają, po cóż się denerwować, deszcz ustanie i pojadą, a w Krukowszczyźnie poczekają, zresztą te ciężkie czarne chmury zaległy pewnie i nad Mosarzem, więc nietrudno sie domyślić, co jest powodem opóźnienia. Florianowi wydawało się natomiast, że ta burza trwa godzinami, chodził nerwowo po izbie w tą i z powrotem, co wywołało tylko delikatny uśmiech na twarzy Józefy. Tymczasem nie minęła godzina i od zachodu niebo zaczęło się rozjaśniać, deszcz już nie był tak gwałtowny, grzmoty było już słychać tylko z oddali, a ciemne chmury przesunęły się na wschód, od strony Murz niebo stawało się żółtawe, szarość ustępowała miejsca barwie jaśniejszej, cieplejszej, zapowiadającej rychły powrót słońca. Drzewa stały znowu nieruchomo, żadne się nie nadłamało, spadały jeszcze tylko pojedyncze krople. Florian, nie zwlekając poszedł do stajni po konie. Chciał już jak najszybciej dotrzeć do Krukowszczyzny i mieć za sobą to niełatwe spotkanie.

Osiem kilometrów, gdy jedzie się bryczką zaprzężoną w rącze konie, to żadna odległość. Nie zdążyli wyruszyć, a już ich oczom ukazały się zabudowania Krukowszczyzny, drewniane domy z gankami, tonące w świeżej, mokrej jeszcze zieleni przydomowych ogrodów, stary drewniany krzyż na rozstaju dróg, a nieopodal bardziej zwarta zabudowa Mosarza, z górującą nad miasteczkiem białą bryłą kościoła św. Anny. Mieć już to za sobą i zacząć zupełnie nowe życie, stać sie w końcu dorosłym, mieć własną rodzinę, własny dom, tylko takie myśli kłębiły się teraz w głowie Floriana. Wreszcie bryczka zatrzymała się na wprost ganka, na którym stał już Ksawery, tuż za nim najstarszy Justyn, trochę Dalej Adolf, Władysław, a między nimi całkiem jak na dziewczynę wysoka i postawna Genowefa. Postronnemu obserwatorowi trudno byłoby stwierdzić, kto denerwował się mocniej, czy Florian czy Genowefa. Bez trudnośńci dostrzegłby natomiast, że jedynymi osobami, które zachowywały spokój, i od których emanowała - zauważalna już na pierwszy rzut oka - serdeczność, byli rodzice Floriana i dziadek Ksawery. Bracia Genowefy nie bardzo wiedzieli, jak mają się zachować, bili się z napływającymi z prędkością światła myślami, intuicjami, suflującymi im jakieś dziwaczne pomysły - czy powinni okazać choć cień nieufności, i badawczymi spojrzeniami powitać kandydata do ręki ich siostry? Ale przecież nie potrafili oschle czy chłodno witać gości, to w ogóle nie wchodziło w rachubę. Ani rodzice, ani dziadek Ksawery nigdy ich nie uczyli okazywania nieufności, podejrzliwości, gość w dom, Bóg w dom. Poza tym momentalnie uświadomili sobie, że ich siostra jest na tyle rozsądna, iż złego wyboru dokonać nie mogła, ufali jej przecież bezgranicznie, bardziej niż sobie samym.

Brak komentarzy:

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...