niedziela, 6 czerwca 2010

Supraśl 2010 - Uroczysko, monastyr i koncert dzwonów

Sezon wycieczek rowerowych zainaugurowany! Słoneczna, upalna sobota, Supraśl z "Uroczyskiem" w tle, tłumy ludzi, autokary, dopiero co oddane do użytku bulwary nad rzeką, stragany, ogródki piwne, scena, na której tego dnia miały występować zespoły dziecięce i młodzieżowe z Supraśla, plus jeszcze jakiś zespół z Litwy, ale to dopiero wieczorem. Tak jak i widowisko o krzyżu. Wedle legendy bowiem, mnisi prawosławni sprowadzeni do Gródka przez hetmana Aleksandra Chodkiewicza, mieli puscić na rzece Sprząśli, teraz Supraślą, a potocznie Supraślanką zwanej, krzyż drewniany i iść do miejsca, które ten im wskaże. Krzyż zatrzymał się przy uroczysku Suchy Hród, gdzie około 1501 r. wznieśli pierwszą drewnianą cerkiew, a po kilku latach przystąpili do budowania murowanej. Sokrat Janowicz natomiast w jednej ze swoich książek twierdzi, iż klasztor powstał w miejscu kultu pogańskiego Jaćwingów, słowem na miejscu świętego gaju. To między innymi w obecnej Puszczy Knyszyńskiej mieli się chronić przed Krzyżakami ci waleczni Bałtowie.

Ciszy i spokoju szukam więc na ternie monasteru. Tu co prawda też potrafią docierać barbarzyńscy turyści, ale tłumów teraz akurat nie ma. Wejście do krypty pod cerkwią jest otwarte. Domyślam się, że to właśnie tu pochowano biskupa Mirona Chodakowskiego - prawosławnego ordynariusza Wojska Polskiego, generała brygady, który zginął w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiej 10 kwietnia 2010 r. We wnętrzu krypty panuje chłód, palą się świece, i skromnie z lewej strony umiejscowiony został czarny sarkofag. Chwila modlitwy i wychodzę na zewnątrz, by kontemplować urodę miejsca na ławce w słońcu. Zbliża się godzina 18.00, o 17.30 zaczyna bić dzwon, miarowo, jednostajnie, a gdy kończy odzywa się dzwon z nieodległego kościoła katolickiego, tak jakby prowadziły ze sobą rozmowę na koniec dnia. Gdy ten milknie, na dzwonnicę wchodzi dwóćh młodych ludzi, zakładają ochraniające słuchawki i rozpoczyna się jeden z najpiękniejszych koncertów, jakie tylko można usłyszeć w plenerze. Gdy po raz pierwszy słuchałem owego koncertu dzwonów w ubiegłym roku, łzy mimowolnie napływały mi do oczu, a przez całe moje ciało przechodziły dreszcze. Ta polifonia dzwonów i dzwonków brzmiacych tak, jakby było ich tam około stu co najmniej, małych i dużych, wydających dzwięki niskie i wysokie, w zgodnym chórze i harmonii śpiewających na chwałę Bożą, nie wzruszać po prostu nie może. Ów koncert trwa około kilkunastu minut, nikogo nie pozostawiając obojętnym. Odwiedząjący przystają pod dzwonnicą, zadzierają w zachwycie głowy do góry, a chłopaków na szczycie nagradzają nawet oklaskami. Przy takim koncercie, aż nie wypada siedzieć, wstaję z ławki i przeszywany dreszczami wpatruję się w wieżę na tle wyosko wiszącego jeszcze Słońca. Tuż przed 18.00 koncert ustaje. W cerkiewce rozpoczyna się nabożeństwo. Można znowu przysiąść na ławce, wydobyć z plecaka "Zeszyty Odnowy w Duchu Świętym" i poczytać o cierpieniu, krzyżu i kryzysie. Jeszcze mignie mi przed oczami rudowłosy zakonnik z takąż brodą, w czarnej riasie, który widząc mnie uśmiecha się i odpowiada życzliwie na pozdrowienie.

A tymczasem dochodzi 19.00, czas się zbierać, i tak wrócę tu znów niedługo, to przecież ledwie 45 minut jazdy na rowerze spod domu w centrum Białegostoku.

Brak komentarzy:

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...