Tak bardzo chciałoby się wierzyć, że jest to prawdziwe oblicze narodu. Słowo naród znowu wróciło do łask, choć jeszcze do niedawna woleliśmy się nazywać – w sposób zresztą nieuzasadniony – społeczeństwem. Film Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego „Solidarni 2010” w poniedziałkowy wieczór z jednej strony tchnął nadzieję, a z drugiej budził niepewność – czy to, co widzimy jest rzeczywiste i czy, aby przypadkiem nie jest to bańka mydlana, taka sama, jaką okazało się być pokolenie JP 2. Bo im silniej obrońcy jego istnienia będą przekonywać, że ono jest albo owoce jego poznamy za czas jakiś, tym bardziej im nie uwierzę. Nie uwierzę, dopóki nie dotknę, a do tej pory nie dotknąłem.
„Wreszcie możemy się policzyć”, „mój prezydent”, „przyszłam tu dlatego, że jest mi wstyd, wstyd, że nie stanęłam w obronie upokarzanego prezydenta”, takie między innymi wypowiedzi przewijały się wśród osób zmierzających pod Pałac Prezydencki. Wypowiedzi emocjonalne i szczere, mniej i bardziej wyszukane. Spektrum reakcji na ten film, tak zwanej elity, łatwo przewidzieć – od pobłażliwości, protekcjonalności wobec kierowanego emocjami tłumu, aż po pogardę wobec moherowego, niewykształconego, z małych miast i wsi, plebsu. A jeszcze wcześniej, gdzieś w TV mignęła mi wypowiedź prof. Magdaleny Środy zarzucającej prof. Zdzisławowi Krasnodębskiemu - który opublikował dość emocjonalny artykuł w „Rzeczpospolitej” o stosunku mediów i elit do prezydenta – „ocieranie się o chorobę psychiczną”, natomiast inny popularny socjolog doszukiwał się w tej publikacji języka nienawiści.
I jeszcze te zabawne rozważania na ile debata publiczna się w Polsce ucywilizuje, złagodnieje, pozwoli ująć się w ramy szacunku dla oponenta.
Byłoby naprawdę pięknie, gdyby owe pospolite ruszenie, okazało się swego rodzaju rewolucją moralną, doskonałą przemianą, która mogłaby nas odmienić i ukonstytuować w społeczeństwo, potrafiące na co dzień współdziałać, ufać sobie i wspierać. Jednak mają chyba rację ci, którzy twierdzą, że codzienność rządzi się swoimi prawami, a wszystko wróci na stare tory.
Już przez dni kilka wyobrażałem sobie, jak specjaliści od PR pakują torby i szykują się do wyjazdu gdzieś daleko za morze, jak opiniotwórcze media liczą straty i ogłaszają bankructwa, jak z oczu większości opadają łuski i zaczynamy widzieć świat w kategoriach tego, co naprawdę ważne i prawdziwe, a tak znaczy tak, a nie nie.
Ale to się nie stało i się nie wydarzy. Ci ludzie, którzy nie potrzebowali tak wielkiej tragedii do tego, by czarne nazwać czarnym, a białe białym, będą potrafili tak jak dotychczas czynić rozróżnienia nadal, a ci którzy jej potrzebowali do postrzegania świata w całej jego ostrości, zdolność tę utracą. I na nic to, że potrafiliśmy się przez czas jakiś policzyć, dostrzec, że nie jesteśmy sami, że nikt o nas nie mówił, że nie potrafiliśmy się przebić, że nas ignorowano i wyśmiewano, na nic to, że te wszystkie sztuczne podziały na czas jakiś zostały unieważnione i okazały się zupełnie nieprawdziwe. Cóż z tego, że rozsądku, uczciwości i prostej człowieczej intuicji jest więcej w chłopie spod Augustowa niż w tak zwanym profesjonaliście z Warszawy czy Krakowa. Nasza codzienność i tak pobiegnie dawną koleiną. Już w nią wróciła z powrotem i dalej w najlepsze biegnie.
To naturalny pesymizm, bo przecież ile rozczarowań można znieść?
wtorek, 27 kwietnia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Błyski - część 37
Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...
-
Rok 1932 minął pod znakiem wznoszenia nowego domu w Adamowcach. Podstawowym budulcem na tych terenach było drewno, murowane budowle na wsiac...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz