środa, 12 maja 2010

Daugavpils, Dyneburg, Dźwińsk

Poniedziałek, 3 maja. Ta podróż dłuży się niemiłosiernie, przez szyby samochodu bez klimatyzacji praży bezlitośnie słońce. Miało być nieco ponad 100 km, a wyszło około 150 km, i dwie i pół godziny jazdy. Utenę omijamy obwodnicą. Teren uroczo, niemal bajkowo pofałdowany, brzozowe i sonowe zagajniki, urokliwe drewniane domki o dwuspadowych dachach, kryte koszmarnym eternitem pozostałym w spadku po modernizacji a la ZSRR. Z Wilna wyjechaliśmy po 8.00, a w Daugavpils, czy jak ktoś woli w Dyneburgu, Dźwińsku, jesteśmy około godziny 11.00.

Przekraczaniu granicy między państwami nie towarzyszą już takie emocje, jak niegdyś w czasie przekraczania granicy między Polską a ZSRR, kiedy to po raz pierwszy jechałem do rodziny na Białorusi, około roku 1988. Miałem wówczas ledwie 12 lat, a jednak groza wjazdu na terytorium odgrodzone drutem kolczastym, zaoraną zoną, strzeżone przez system wież, udzieliła się także mnie. Została co prawda później złagodzona urodą krajobrazów rodem z ballad Mickiewicza, ale nie zapomnę jej nigdy. Tym razem przekraczamy granicę między Litwą i Łotwą, choć nie jest to właściwe słowo, raczej zwyczajnie przejeżdżamy. Za wąską rzeką wita nas monumentalny słup z napisem informującym, iż znajdujemy się na terytorium Republiki Łotewskiej. Po tej stronie droga staje się dużo gorsza, dziurawa jak sito; biegnie prosto jak strzała ku horyzontowi, przecinając łagodnie porozrzucane fantazyjnie wzgórza. Rozpędzamy się pod górę, by na jej szczycie nasze spojrzenia spotkały się z zaciekawionymi spojrzeniami neico znudzonych łotewskich policjantów, a w zasadzie policjanta i policjantki. Są tak zdumieni i znużeni jednocześnie, że odnosimy wrażenie, iż turyści nie są tu zjawiskiem powszechnym.

Dyneburg w swoim klimacie mógłby przypominać nieco Białą Podlaską albo Łomżę, mógłby gdyby nie nachalne sowieckie rozplanowanie tego chaotycznego miasta. Kilkanaście kamienic z XIX i początku XX wieku, cudem ocalałych, noszących znamiona rosyjskiego, imperialnego stylu, w niektóych dostrzegamy trochę klasycyzmu, jako żywo przypominają mi te widziane w rynku czy przy deptaku w Białej Podlaskiej i w Łomży.

Deptak od strony Dźwiny zamyka rozległy plac, jakby stworzony do defilad i zakończeń pochodów pierwszomajowych, tuż za nim, oddzielony torami tramawajowymi rozłożył się skwer z fontanną i mauzoleum poświęconym żołnierzom Armii Czerwonej. I mauzoleum, rzeczywiście robi wrażenie, smukłe słupy, stojące karnie jak żołnierze w szeregu, budzą respekt. Drzewa w parku - w przeciwieństwie do drzew w Wilnie nie zazieleniły się jeszcze w pełni, a wobec Białegostoku, mam wrażenie, jakbym się cofnął co najmniej o miesiąc w czasie, ledwie rozwinięte - a i to nie wszędzie - wątłe listki nawet nie szemrzą na wietrze. Wieje też chłodny wiatr od rzeki, i temperatura jest o dobrych kilka stopni niższa niż w Wilnie. Musiałem wrócić do samochodu po sweter, bo marzłem niemiłosiernie.

Na ulicach słychać głównie język rosyjski, kolega gdzieś wyczytał, że Rosjanie stanowią 50 % mieszkańców miasta. Łotewski słszymy dopiero w parku, rozmawiają w nim dwie urocze dziewczęta siedzące na ławce obok nas. Obok parku dostrzegamy kilka secesyjnych kamienic, które przypominają mi kamienice białostockich fabrykantów, przechodzimy mimo nich zmierzając w stronę rzeki. Przez tunel pod ruchliwą szosą wychodzimy na brzeg Dźwiny, płynącej wyjątkowo szeroko, jest dużo szersza niż Bug, może nawet tak rozległa, jak Wisła w Warszawie. Tu znowu słyszymy język łotewski, dwóch około dwudziestoletnich chłopców żywo omawia jakieś tematy, ale nie mamy pojęcia jakie. Wokół jest szaro, ponuro, walają się porozrzucane śmieci, butelki, papiery, jakieś szczątki ubrań, opakowania i nie wiadomo co jeszcze. Wracamy do centrum, tym razem ulicą, wzdłuż której z jednej strony ciągną się piętrowe kamienice z czerwonej cegły, a po drugiej dostrzegamy skwerek z przedzierajacym się między drzewami blokiem z cegły, z lat 70-tych, ale całkiem przyjemnym, przytulnym, ładnie musi wyglądać, gdy tonie w zieleni drzew skweru, ale teraz jest na to jeszcze za wcześnie.

Za skrzyżowaniem wyłania się monumentalna, ponura, szarobura socrealistyczna budowla, tak jakby dawny dom partii komunistycznej w połączeniu z siedzibą KGB. Znowu wychodzimy na obszerny plac, od frontu czytamy napis informujący, iż mieści się tu Uniwersytet, a sam budynek został wzniesiony w 1956 r. Przy fontannie bawi się kilkuletni chłoczyk, którego tata rozmawia ze spotkanymi na ławeczce znajomymi w języku łotewskim. Wszyscy, gdzie byśmy się nie ruszyli, przyglądają się nam z zainteresowaniem, 4 osoby pałętajace się z aparatami, ubrane tak, jakby oczekiwały, iż zastaną tu lato, muszą budzić zaciekawienie. Chcemy wejść do środka, ale drzwi są zamknięte. Zastanawiamy się co jest tego przyczyną, bo my mamy akurat tego dnią święto Konstytucji 3 Maja (my to jest troje Polaków i jeden Słowak, który świętował razem z nami), a Łotysze? Wszak to poniedziałek, tutaj akurat dzień pracujący.

Z placu uniwersyteckiego dostrzegamy niewielką cerkiewkę w skwerze, za torami tramwajowymi, które przecinamy w miejscu oczywiście niedozwolonym. Zaglądamy do wnętrza przez uchylone drzwi, pani, która sprząta zaprasza nas po rosyjsku do środka i prosi swoją koleżankę sprzedającą w cerkiewnym sklepiku, by nam opowiedziała historię świątyni. Korpulentna kobieta, z uśmiechem, niezwykle życzliwie i żywo opowiada nam dzieje cerkwi, która - jak się okazało - została zbudowana w miejscu dawnej, dużo większej, zburzonej przez komunistów w latach 50-tych lub 60-tych ubiegłego już wieku. Rzecz to zrozumiała sama przez się, w sowieckiej przestrzeni, w sąsiedztwie domu partii, otwartych wielkcih przestrzeni, miejsca na zabobon być nie mogło. Dostajemy od naszej przewodniczki po kilka pocztówek ze zdjęciami nieistniejącej już cerkwi, i zasmuceni, że nie zdążymy obejrzeć wszystkiego, co zamierzaliśmy, zbieramy się do drogi powrotnej. Jest godzina 13.00, na 20.00 musimy być w Białymstoku, a przed nami ponad 450 km drogi.

Z początku miałem wrażenie, że Daugavpils jest takim miejscem na Ziemi, do którego nie będę chciał już wracać. To wymieszanie pseudonowoczesności w postaci kiczowatych centrów handlowych rodem z USA, socrealistycznych przestrzeni i gmachów, secesji, kamienic w stylu imperialnym, było nie do zniesienia. Nic nie zostało z klimatu miasta założonego przez rycerzy Zakonu Kawalerów Mieczowych. A jednak wiem, że tu jeszcze kiedyś wrócę. Teraz chciałem poczuć klimat jakby mitycznego miejsca, niedaleko stąd na południe leżą Postawy i Głębokie, już za granicą, za granicą, której swobodnie przekroczyć nie można, choć to przecież rzut kamieniem, miejsca narodzin, życia, odejść wielu członków mojej rodziny ze strony mamy. Tam też się kiedyś pojawię.

Brak komentarzy:

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...