poniedziałek, 31 marca 2008

Miejsce pamięci narodowej


Niedzielne popołudnie, pierwsze w tym roku prawdziwie wiosenne, nie tylko popołudnie, ale pierwszy prawdziwie wiosenny dzień, choć w kalendarzu mamy 30 marca. Proponuję rodzicom krótką przejażdżkę, na długą niestety nie mogę sobie pozwolić, ze względu na przytłaczające mnie nawet w niedzielę obowiązki.

Aż trudno uwierzyć, że jeszcze tydzień temu padał gęsty śnieg i była minusowa temperatura. Za oknem nieco się chmurzy, ale jest ciepło i w powietrzu czuć wiosnę, zapachy wywołujące mnóstwo skojarzeń, część z nich przypomina mi - zupełnie nie wiem dlaczego - Budapeszt. Udaje mi się przekonać rodziców na wycieczkę do Puszczy Knyszyńskiej.

Tuż za rogatkami Białegostoku przez chmury znowu przebija się słońce. Jedziemy szosą w stronę Bobrownik, by na "widłach" skręcić w prawo na drogą dziurawą jak sito prowadzącą do Michałowa. Od Grabówki ciągnie się już Puszcza, cały czas jedziemy przez stary, piękny las.

Po minięciu Żedni, tata życzy sobie, bym skręcił do Sokola. Wieki całe już tam nie byłem, odbijam w lewo, asfaltową drogą jedziemy do urokliwej wioski zagubionej w sercu puszczy, do której jeszcze do niedawna można było dojechać tylko leśnymi, piaskowymi duktami, lub pociągiem kursującym raz czy dwa razy na dobę. Z lewej strony towarzyszy nam nasłoneczniona ściana lasu, same smukłe sosny. Wreszcie na śródleśnej polanie wyłania się wieś, malowniczo rozłożona na niewysokich wzgórzach i w dolince. Większa część domów z pewnością pamięta jeszcze czasy dwudziestolecia międzywojennego i wojny. Asfalt kończy się przed wioską, wieś przecina kilka piaskowych dróg, jedną z nich samochód nie bez trudności wspina się na wzgórze w południowej części wsi. Z jego szczytu roztacza się piękny widok na puszczę i w niedalekiej odległości na bocianie gniazdo na słupie trakcji elektrycznej. Stojący na nim bocian nieufnie na nas spogląda, stroszy piórka i łypie oczkiem, więc odjeżdżamy, by go nie niepokoić.

Wyjeżdżamy na drogę do Michałowa, jedziemy dalej na południe, by zatrzymać się w naszym ulubionym miejscu, tuż przed Majdanem, i przed Michałowem. Przy drodze schodzącej lekko w dół stoi znak wskazujący miejsce pamięci narodowej, od asfaltowej szosy tylko 200 metrów.

Miejsce to odkryliśmy około dwóch lat temu. Wówczas po raz pierwszy podeszliśmy do obelisku upamiętniającego miejsce egzekucji 21 żołnierzy Armii Czerwonej w lipcu 1941 r. Nie udało mi się niestety nigdzie znaleźć jakichś szczegółowych informacji na temat tego, co tu się wydarzyło. Pozostają jedynie przypuszczenia. 21 żołnierzy nie zdążyło uciec przed wkraczającymi na te tereny w czerwcu 1941 żołnierzami niemieckimi, ukryli się w puszczy, ktoś prawdopodobnie ich wydał, reszty dopowiadać nie trzeba.



Pamiętam, że gdy dotarliśmy tu po raz pierwszy mama się wzruszyła i powiedziała: "Nie udało się uciec biedakom". Były w tych słowach niekłamane żal, smutek i współczucie. Kto, jak kto, ale mama może mieć jak najgorsze skojarzenia związane z Armią Czerwoną. To sowieci chcieli wywieźć jej rodziców, a moich dziadków na Syberię tylko z tego powodu, że dziadek jeździł do kościoła bryczką, zawsze ubrany w garnitur i w kapeluszu na głowie. Na ówczesne warunki był kułakiem, a to wystarczało by być wywiezionym na białe niedźwiedzie. To jakiś enkawudzista w skórzanej kurtce nieludzko krzyczał i chcąc uderzyć zamachnął się na babcię, gdy ta odmawiała wpisania na liście narodowości innej niż polska, uratował ją tylko płacz kilkuletniej córeczki, który najwyraźniej obudził głęboko uśpione sumienie funkcjonariusza. To za sprawą komunistów babcia utraciła zdrowie i zmarła przedwcześnie. Mieszkając jeszcze w Adamowcach, gdy dziadka wcielono do wojska polskiego, a babcia została sama z dwójką małych dzieci, była zmuszona częstokroć późną jesienią nocować na cmentarzu albo w stogu siana, ukrywając się przed enkawudzistami szykanującymi Polaków, którzy chcieli pozostać w swojej ojczyźnie, a których zmuszano do przepisywania się na jakąkolwiek narodowość, byle tylko w dokumentach nie widnieli jako Polacy.

Któż jednak może wiedzieć kim byli ci "biedacy". Możliwe, że katowali, mordowali Polaków, ale możliwe też, że znaleźli się tu wbrew swej woli i w głębi duszy współczuli Polakom, a ich rodziny do dziś nie znają miejsca ich spoczynku. Swoją drogą nie wiem czy jest to jedynie miejsce egzekucji czy także ich pochówku. Być może matki tych młodych ludzi czekały na nich jeszcze lata po wojnie, żyjąc nadzieją, że gdzieś jeszcze żyją.



Samo miejsce jest urokliwe, zawsze zalane słońcem, wokół sosnowy przestronny las, wysokie jałowce. Trudno mi pojąć rażący kontrast między pięknem tego i podobnych miejsc, a okrucieństwem, które w nich się dokonało.




Później jeszcze idziemy na drugą stronę, przecinamy asfaltową szosę do Michałowa i wchodzimy w puszczę, piękną, jeszcze blado zieloną, ale już budzącą się do życia, już w powietrzu unoszą się olejki eteryczne wydzielane przez tysiące drzew, głównie sosen, ale też i świerki. Drzewa już ożywają, już zaczynają w nich krążyć soki, ale jeszcze nie słychać tak charakterystycznego dla początku wiosny w lesie trzaskania wywoływanego przez pulsujące coraz silniej soki, to w końcu pierwszy prawdziwy dzień wiosny...



Po drodze spotkamy jeszcze grupkę dzieciaków, jak się później okaże z Michałowa, które wyruszyły na wiosenną wędrówkę po puszczy. Z początku myślałem, że to grupa harcerzy, a to po prostu kilkoro dzieciaków - kilku chłopców i kilka dziewczynek, które się skrzyknęły i wyruszyły przed siebie. Skromnie, kolorowo ubrane, niektóre w gumowcach, zdecydowanie z ubogich rodzin, ale rezolutne i miłe, pierwsze powiedziały do nas "dzień dobry". A ja już myślałem, że współczesne dzieciaki interesują się tylko komputerami, grami komputerowymi, ewentualnie oglądaniem TV, a tu taka niespodzianka napawająca optymizmem.

sobota, 29 marca 2008

Pokolenie JP II

Zbliża się trzecia już rocznica śmierci Jana Pawła II. Doskonale pamiętam w jakim napięciu wyczekiwałem na wiadomości o stanie zdrowia Papieża i chyba tak jak wszyscy -- nieco egoistycznie - wierzyłem, że stanie się cud i Papież ozdrowieje. Niestety cud nie nastąpił, bo nastąpić nie powinien. Jan Paweł II "odszedł do Domu Ojca". Spontanicznie jak wielu innych Polaków tego dnia wyszedłem z domu, poszedłem do białostockiej katedry, pod którą zebrało się już wiele osób, nie dostałem wcześniej żadnego smsa, nikt do mnie nie dzwonił.

Tego dnia i przez kilka najbliższych dni, może tygodni, obserwowaliśmy w całej Polsce coś, co można byłoby nazwać swego rodzaju świętem. Ludzie poczuli się zjednoczeni, połączyła ich trudna do uchwycenia i nazwania więź. Jak zwykle w trudnych chwilach Polacy stali się wobec siebie uprzejmiejsi, życzliwsi, słowem starali się być lepsi. Szczerze mówiąc nie miałem złudzeń, co do tego, że taki stan nie potrwa długo - chyba jednak istnieje charakter narodowy, którego znajomość podpowiadała mi, że w Polsce wszystko wraca na stare tory i prędzej czy później wszystko będzie takim, jakim było wcześniej. Mimo to odsuwałem od siebie te myśli, zagłuszałem je, nie one wówczas były najważniejsze, chciałem chłonąć tę niezwykłą atmosferę zjednoczenia, przemiany.

Socjologowie i filozofowie szumnie ogłosili powstanie pokolenia JP II skupiającego młodych ludzi, znających nauczanie Papieża i kierujących się nim w życiu codziennym. Rzeczywistość jednak szybko zweryfikowała te entuzjastyczne proklamacje. Mimo tego, że wielu młodych ludzi chętnie zakładało tiszerty z napisem "jesteśmy pokoleniem JP II", wielu podejmowało wolontariat w organizacjach charytatywnych, wielu chętnie wszem i wobec deklarowało swoją przynależność do owego pokolenia, miało to jednak minimalny wpływ na życie codzienne. Młodym ludziom jakby trudno było zrozumieć, że być członkiem pokolenia JP II to nie tylko chodzić do kościoła, uczestniczyć w mszach, spotkaniach wspólnot, pięknie śpiewać i grać na gitarach, podejmować wolontariat, ale to przede wszystkim codzienna, mozolna praca nad sobą, nad relacjami z innymi ludźmi, to bycie uczciwym, bezinteresownym, życzliwym wobec innych, to ciągłe doskonalenie siebie, by być lepszym dla innych, to mało spektakularne czyny często niedostrzegane i niedoceniane przez innych.

Polacy stanowią społeczeństwo o wciąż najniższym poziomie wzajemnego zaufania w całej Europie. Nie ufamy sobie, jesteśmy wobec siebie nieżyczliwi, cynizm wciąż ma się dobrze, agresja, opryskliwość i obojętność nie chcą ustąpić z życia codziennego i nadają ton naszym relacjom.

W ostatnim numerze "Więzi" poświęconym więziom społecznym Dariusz Karłowicz stwierdza, że to święto, które nam się wydarzyło 3 lata temu, było świętem i jako takie nie może trwać wiecznie, a na jego rezultaty trzeba jeszcze poczekać.

Oby miał rację...

poniedziałek, 24 marca 2008

Wielkanocna podróż

Godzina 8.30, wielkanocna niedziela, wyjeżdżamy do Augustowa. Podróż zajmuje nam godzinę i 15 minut. Wielkanocny stół, jak zwykle u cioci suto zastawiony, nie brakuje też wódki, jak to na polskich świętach. Nikt się jednak nigdy nie upija, sam wódki nie lubię, ale korzystam z okazji i w drodze powrotnej samochodu nie będę już prowadzić.

Od dyskusji dotyczących polityki nie sposób się powstrzymać, to także polska tradycja świąteczna i nie tylko świąteczna. Cieszy mnie to, że pokolenie mojej ciotecznej siostry - zbliżające się powoli do 40 lat nie ma przekonania o wyjątkowości polskiego narodu. Dowiaduję się o tym przy okazji opowiedzianej przez ciocię historii, która przytrafiła się jej przy okazji jakiegoś lekarskiego kongresu odbywającego się kilka lat temu w Wilnie. Kilka lekarek z Bydgoszczy o wielkopańskich manierach demonstrowało w restauracji wobec litewskich kelnerek swoją rzekomą, urojoną wyższość i ledwie skrywaną pogardę. Wielu Polaków nie może się najwyraźniej jeszcze wyzbyć wobec Litwinów czegoś w rodzaju postkolonialnej protekcjonalności. To właśnie wówczas wyrażamy swoje oburzenie na poczucie wyjątkowości niektórych naszych rodaków - ja - 32 - latek, moja siostra i jej mąż - zbliżający się do lat 38. Strasznie mnie to cieszy. To już mam nadzieję trwała zmiana pokoleniowa, szczera, przemyślana, niekoniunkturalna, nie wyczytana z modnych gazet.

Powrót do domu wieczorem, wyjeżdżamy, gdy jest jeszcze widno, ale cały dzień jest pochmurno, pada śnieg, już nie prószy, ale pada, tak jak w pełni zimy. Po drodze znowu mijamy dwór hrabiego Brzostowskiego za Sztabinem, nazywanego kiedyś "czerwonym hrabią". Zasłużył na ten przydomek dbałością o swoich poddanych, o ich sytuację społeczno - materialną, edukację, rozwój własnych dóbr dla korzyści swojej i ich mieszkańców. Nie mam zamiaru się mądrzyć i przepisywać informacji o Brzostowskim, zainteresowanych odsyłam, do krótkiej notki biograficznej na stronie:

http://www.suwalszczyzna.com.pl/miejsca/dane_m/sztabin.htm

Dalej, tuż za Suchowolą mijamy Chodorówkę. Gdyby nie zapadający błyskawicznie zmierzch i wyjątkowo brzydka pogoda zatrzymalibyśmy się przy interesującym kościele, wyglądającym na barokowy z elementami renesansowymi - choć to akurat mogło mi się tylko wydawać. Jak tylko zrobi się cieplej wrócę tu, zdobywszy wcześniej solidną wiedzę dotyczącą wsi i kościoła, już wydrukowałem materiały znalezione na stronie internetowej białostockiej pracowni Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków.

Po dotarciu do domu nie sposób obejść się bez Internetu - szukam oczywiście materiałów dotyczących Chodorówki, i jak to zwykle bywa przy okazji znajduję mnóstwo innych równie interesujących, w tym białoruskie czasopismo w wersji internetowej poświęcone sprawom Pojezierza Białoruskiego i Wileńszczyzny - www.westki.info

Istny raj, mnóstwo artykułów, esejów, wiadomości dotyczących stron rodzinnych mojej mamy - m.in. Postaw i Głębokiego, a więc także i moich. Jest już późny wieczór, ale nie potrafię sobie odmówić przyjemności przeczytania kilku interesujących mnie artykułów. O owocach lektury napiszę innym razem.

sobota, 22 marca 2008

Wielkanoc

I znowu nie wyszło tak, jak sobie wcześniej postanowiłem. Post miał być czasem zadumy, refleksji i wyciszenia, a po raz kolejny moje plany spaliły na panewce. W ubiegłym roku udało mi się chociaż zdobyć płytę "O duszo wszelka" (tak zdobyć, ponieważ kupienie tej płyty w Białymstoku okazało się sprawą wcale nie taką prostą) ze staropolskimi pieśniami wielkopostnymi z okresu - o ile się nie mylę - późnego średniowiecza i renesansu i słuchać jej wielokrotnie. Muzyka zawarta na płycie w rzeczy samej sprzyja wyciszeniu i refleksji. W tym roku wysłuchałem jej po raz ostatni około miesiąca temu, a w Wielkim Tygodniu nie znalazłem na nią czasu. Miałem także zamiar wydrukować z Internetu i przeczytać rekolekcje wielkopostne ojca Aleksandra Mienia, ale znowuż zamysł pozostał jedynie w sferze niezrealizowanych planów. Szkoda. Tym razem chyba nie warto nawet szukać usprawiedliwienia w nadmiarze obowiązków, w tym akurat przypadku usprawiedliwiłbym siebie brakiem odpowiedniego nastroju niezbędnego do czytania głębokich i mądrych słów tego rosyjskiego prawosławnego duchownego zamordowanego w 1990 r.

W przyszłym roku będzie lepiej.

Z okazji Świąt Wielkiej Nocy życzę znanym oraz nieznanym Czytelnikom mego bloga, a także sobie Niegasnącej Nadziei, Wiary w Drugiego Człowieka, Niewyczerpanych pokładów Dobra, Prawdziwej Radości, Pokoju Duszy, umiejętności obdarzania Zaufaniem spotykanych na naszej drodze ludzi, którzy tego Zaufania nie zawiodą, Życzliwości wobec innych i ze strony innych, a to wszystko nie tylko na czas Świąt, ale na każdy dzień.

piątek, 21 marca 2008

Anneliese Michel

Z zainteresowaniem, ale i z prawdziwym przerażeniem obejrzałem wczoraj o 23.00 w TVP2 dokument poświęcony Anneliese Michel. Jeszcze pod koniec studiów byłem skrajnym racjonalistą i nie wierzyłem w żadne opętania, byłem święcie przekonany, że istnieją tylko nierozpoznane do końca i niezrozumiane choroby psychiczne. Moich wątpliwości nie rozwiały także praktyki w szpitalu psychiatrycznym, podczas których nasza opiekunka - pracownica naukowa Akademii Medycznej w Białymstoku poinformowała naszą grupę - 3 sceptycznych studentów prawa o tym, że szpital współpracuje z egzorcystą w sytuacjach, gdy lekarze są bezradni, gdy nie są w stanie rozpoznać jednostki chorobowej, a zachowania pacjenta wskazują jednoznacznie na opętanie. Uznałem wówczas, że lud na Podlasiu jest pobożny i wierzy w opętanie, a klimat tutejszej pobożności, tradycja, wychowanie mają wpływ także na lekarzy, choć ci powinni zgłębiać wiedzę, szukać przyczyn, mechanizmów choroby nazywanej "opętaniem". Byłem święcie przekonany, że medycyna, psychiatria są bezradne wobec objawów "opętania", ale wierzyłem, że jest to choroba, a nie żadna interwencja sił pozaziemskich.

Jeszcze przed wspomnianymi wyżej praktykami z psychiatrii sądowej brałem któregoś razu udział w spotkaniu z księdzem egzorcystą w Kleosinie koło Białegostoku. Werbista opowiadał nam o pewnej dziewczynie, którą przyprowadzono do kaplicy w Kleosinie, by wypędzić z niej diabła. Dziewczyna miała w pewnym momencie zacząć mówić językami, których nigdy wcześniej się nie uczyła, a nawet językami, których nikt nie był w stanie rozpoznać, najprawdopodobniej nieistniejącymi, a to wszystko gardłowym, męskim, przeszywającym głosem. Oczywiście to zdarzenie także sobie tłumaczyłem jako nierozpoznaną wciąż chorobę psychiczną.

Po wczorajszym filmie zacząłem się jednak zastanawiać czy - nawet przy założeniu, że jest to choroba psychiczna - delikatna, wątła kobieta byłaby w stanie wydobywać z siebie tak przerażające, nieludzkie dźwięki, o niskiej, męskiej tonacji - jeśli tych określeń można tu w ogóle użyć, albowiem nawet mężczyznom trudno byłoby z siebie takie odgłosy wydobyć.

Oczywiście można przypadek Michel tłumaczyć tym, że dziewczyna była osobą religijną, głęboko wierzącą, w której podświadomości mogły się zakodować wszelkie historie o demonach, egzorcyzmach, ofiarowaniu siebie dla dobra innych ludzi, odkupieniu grzechów przeszłych pokoleń i przyszłych, które to informacje w wybuchach choroby mimowolnie się z niej wydobywały w postaci urojeń czy słów wypowiadanych przez rzekomo władające nią demony. Ale tu wciąż wraca problem tych nieludzkich dźwięków. Czy ludzki organizm jest w stanie takie odgłosy wytwarzać? No i sprawa stygmatów, które pojawiły się z początku na jej stopach, a następnie na dłoniach.

Czy nie jest to tajemnica, nad którą należałoby się pochylić z nabożnością i czcią?

piątek, 14 marca 2008

O odwadze

W wolnych chwilach czytam dziś "Czasopis" - białoruskie czasopismo społeczno - kulturalne, a w nim także teksty w języku białoruskim. Tylko w ten sposób jestem w stanie nauczyć się języka białoruskiego. W ten sam sposób uczę się słowackiego i szlifuję angielski i rosyjski - czytając prasę, czasopisma, książki w tych właśnie językach.

Dziś akurat trafiłem na artykuł Sokrata Janowicza, którego niezmiernie szanuję, to właśnie między innymi za sprawą jego książek poznawałem prawdziwą historię wielonarodowego i wielokulturowego Podlasia.

Bez większych problemów przeczytałem felieton Janowicza napisany w języku białoruskim, nie rozumiałem jedynie nielicznych słów. Ale od rozumienia do umiejętności mówienia czy pisania w języku obcym długa jeszcze droga. Przyjdzie jednak czas i na pozostałe umiejętności.

Sokrat Janowicz pisze o współpracy z SB Eugeniusza Czykwina - posła SLD, który gorliwie zaprzecza stawianym mu zarzutom. Miał być zarejestrowany pod pseudonimami "Izydor" i "Wilhelm" i współpracować z SB od 1970 roku, czyli od roku, w którym Sokrat Janowicz swoją współpracę ze służbami komunistycznymi zakończył. Janowicz do swojej niechlubnej karty w życiorysie przyznał się, Czykwin wytrwale i z uporem jej się wypiera.

Janowicz zwraca uwagę, że jego wstydliwą przeszłością lokalne media chętnie się zajmowały, natomiast nad sprawą Czykwina nie pochylają się z tak wielkim zainteresowaniem. Janowicz składa to na karb lęku lokalnych mediów przed wpływami posła SLD. I jak znam rzeczywistość tutejszą pewnie tak jest. Będąc posłem SLD Czykwin ma na tyle mocną pozycję,że dziennikarze sami z siebie wiedzą o tym, że jego sprawą nie warto się zanadto dociekliwie zajmować, bo można na tym tylko stracić. A jeśli tego nie wiedzą, to zapewne uświadomią im to ich naczelni.

Zemsta może przybrać różnorodną postać, nie warto się zastanawiać jak mogłaby wyglądać, za pewnik można jednak przyjąć, że w tym mieście wzajemnych powiązań, kolesiów, koleżanek i innych zależności, koniunkturalizmu, konformizmu, jakaś kara niepokornego dziennikarza, a nawet całą gazetę czy inne medium mogłaby spotkać.

Najbardziej zadziwiło mnie natomiast kilka stwierdzeń Sokrata Janowicza, w których odważnie wyznaje, że wielu Białorusinów popierało komunistyczny reżim, w tym działania SB, wielu też pracowało w SB. "Wielu" nie znaczy wszyscy, nie oznacza nawet większości. Ale dajmy pokój liczbom, nie w tym rzecz, by dokładnie co do jednego wyliczyć ilu Białorusinów wspierało, a ilu pracowało w UB, a później w SB. Liczy się sam fakt przyznania do tej ponurej prawdy ze strony jednego z najważniejszych przedstawicieli białoruskiej elity w Polsce.

środa, 12 marca 2008

O polskich Białorusinach

Wczoraj przy scrabble i przy dobrej waniliowej wódce z pomarańczą rozmawiam z kolegą m.in. o polskich Białorusinach. Obaj, choć rdzenni Polacy, jesteśmy wielbicielami białoruskiego czasopisma "Czasopis". Kolega przywędrował do Białegostoku z Gorzowa Wielkopolskiego, ja jestem białostocczaninem w pierwszym pokoleniu. Moja Mama trafiła do Białegostoku jako kilkuletnia repatriantka z najprawdziwszych kresów, Tata pochodzi ze wschodu, ale zaledwie z Lubelszczyzny.

Zarówno mnie, jak i koledze zależy na dobrych relacjach polsko - białoruskich. Nie możemy w głębi duszy pojąć - choć jest to wyjaśnialne i powszechnie znane argumenty uzasadniające ten stan rzeczy nas paradoksalnie przekonują - jak to możliwe, że większość polskich Białorusinów czy wyznawców prawosławia wciąż popiera postkomunistów.

Rozmawiamy o dialektach białoruskich i ukraińskich na Podlasiu. W sumie spędzamy niemal pięć godzin rozmawiając, grając w scrabble i popijając "waniliowy strzał", a to wszystko w miłej atmosferze pubu "Sześcian" mieszczącego się na poddaszu zabytkowego prawdopodobnie pożydowskiego domku w centrum Białegostoku.

Do domu docieram po północy. Chwytam za styczniowy numer "Czasopisu". Niestety nie mam wciąż takiego luksusu, by usiąść i od deski do deski za jednym posiedzeniem przeczytać cały numer, zresztą chyba nawet nie lubię tak czytać. Czytając potrzebuję się delektować, wracać po kilkakroć do wybranych zdań, fragmentów, sformułowań.

Już wiem, że prędko nie zasnę, szkoda czasu na sen, gdy tyle ciekawych rzeczy do przeczytania. Moją uwagę najbardziej przykuwa list Kasi Dmitruk - uczestniczki "Bardowskiej jesieni" w Bielsku Podlaskim - festiwalu białoruskiej poezji śpiewanej. Swoim listem dziękuje za wsparcie Jerzemu Chmielewskiemu wyrażone na łamach grudniowego wydania "Czasopisu". Kto w dzisiejszych czasach powszechnego koniunkturalizmu, wszechobecnego konformizmu potrafi sprzeciwić się znaczącym środowiskom, opiniotwórczym grupom czy jakiejkolwiek większości? Kasia Dmitruk, której osobiście nie znam, o istnieniu której dowiaduję się przed chwilą z "Czasopisu" okazuje wdzięczność swemu obrońcy. Nie ma żalu, że nie otrzymała nagrody czy wyróżnienia, ale boli ją to, że przyczyną takiego stanu rzeczy mogło być jej wyznanie poczynione publicznie, iż nie czuje się stuprocentową Białorusinką. A któż może się czuć stuprocentowym Białorusinem? Czy ja się czuję stuprocentowym Polakiem? Oczywiście, że nie.

Kasia pada ofiarą swojej odwagi i prawdy, płaci za nie cenę. Szalenie mi to imponuje i jestem dla niej pełen podziwu. Kasia w swoim liście pisze o hermetyczności środowiska, która wyradzać się może w fundamentalizm. Dobrze ją rozumiem, stykam się z tym zjawiskiem wśród Polaków, którzy gotowi są mnie opluć za najmniejszą krytyczną uwagę o polskości czy Polakach. I nie rozumieją tego, że nie czynię tego, by pomawiać naród polski czy - jak kto woli - kalać swoje gniazdo. Trzeba wiedzieć o złych i dobrych stronach swojej przeszłości, by nie popaść w samozachwyt i megalomanię narodową, by nie wykluczać ze wspólnoty tych, z którymi się nie zgadzamy, by ich nie piętnować i nie atakować bezsensownie.

Tymczasem Kasia wyznała, że nie jest jeszcze stuprocentową Białorusinką, że wciąż jest na etapie poszukiwania, odkrywania swojej tożsamości, i to się jury najwyraźniej nie spodobało.

Od czasów jeszcze studenckich marzą mi się wspólne białorusko - polskie przedsięwzięcia, które wydatnie przyczyniałyby się do poprawy relacji między tymi narodami. Ale wciąż napotykam ten jałowy, absurdalny mur podlaskiej niemożności. Jeśli polscy znajomi, to nie są zainteresowani taką działalnością, są bierni, apatyczni wolą zajmować się duperelami niż czymś naprawdę istotnym, choć inteligencji nie można im odmówić. Jeśli białoruscy znajomi, to trudna do przemożenia nieufność. Przez moment chcę napisać list do "Czasopisu" z propozycją powołania wspólnego polsko - białoruskiego stowarzyszenia abstrahującego całkowicie od polityki, ale po chwili rezygnuję. Nie chcę po raz kolejny wyjść na naiwnego pięknoducha. Może jeszcze zmienię zdanie...

poniedziałek, 10 marca 2008

Uciekając od smutku

Już się chyba oswoiłem z nieodłącznym po bolesnym wejściu w prawdziwą, świadomą dorosłość - smutkiem i przygnębieniem. Pracą, spotkaniami ze znajomymi, przesiadywaniem w knajpach, piątkowym clubbingiem można zagłuszyć ból, ale pozbyć się go nie sposób, a uciekać chce się. Zwłaszcza wtedy, gdy nie ma siły na czytanie, odkrywanie, poznawanie. Nawet niedzielna wycieczka nie przynosi ukojenia. Jadę przez Zabłudów do Krynickich. Po raz setny mijam pożydowski cmentarz na obrzeżach miasta, macew już nie ma, pewnie Niemcy wykorzystali je do budowy dróg, albo uczynili to Polacy już po wojnie. Jakie to ma znaczenie? Polacy nie oszczędzali żydowskich cmentarzy i teraz z tego powodu jakoś szczególnie chyba nie dręczą większości z nas wyrzuty sumienia. Sam jestem Polakiem. Czy dręczą mnie wyrzuty sumienia? Nie, nigdy nie niszczyłem cmentarzy, nigdy nie odczuwałem najmniejszej satysfakcji z ich dewastacji. To truizm, banał, ale stosunek do cmentarzy świadczy o kulturze narodu. Bardzo lubię stare cmentarze, ale to już temat na odrębny wpis.

Przejeżdżam przez Krynickie. Tym razem wziąłem ze sobą na wycieczkę Rodziców, za oknem świeci słońce, jest ciepło, w powietrzu czuć wiosnę. Czy mogę być takim egoistą by na wycieczkę jechać samotnie? Ze znajomymi? Tych mam na co dzień.

W Krynickich ludzie idą w stronę kościoła, wieś na skarpie jest zalana słońcem, które tym razem nie cieszy, ale tylko mnie. Zatrzymujemy się za wioską, przy wzgórzu porośniętym sosnowym lasem. Ktoś wyciął sporo drzew, las jest znacznie przerzedzony, ale przez to jaśniejszy, choć wcześniej mroczny też nie był. Smukłe sosny pięknie błyszczą w marcowym słońcu.

We wsi nie po raz pierwszy naszą uwagę zwrócił jakby sztucznie usypany wzgórek z postawionym na nim krzyżem i kapliczką. Ktoś wykupił obok niego działkę razem z pagórkiem i ogrodził go, tylko wysoki drewniany krzyż i murowana kapliczka pozostały poza ogrodzeniem dostępne dla mieszkańców wsi, bo turyści tu raczej nie zaglądają, chyba, że tacy zabłąkani jak my. Przypuszczam, że może to być bratnia mogiła z czasów I wojny światowej, ale nie mogę dotrzeć do żadnych źródeł, które potwierdziłyby moją hipotezę.

Jeszcze w samym środku wsi, tuż za skupem mleka(?) na wzgórzu górującym nad wsią także jest ustawiony biały brzozowy krzyż. Przy skupie mleka kręci się tylko kilkuletnia dziewczynka, ona nam nie powie, co ów krzyż upamiętnia, jeśli w ogóle cokolwiek upamiętnia, a nie został postawiony ot tak sobie. Ale czy krzyże kiedykolwiek ustawia się ot tak sobie? Jeśli nawet nie upamiętnia jakiegoś ważnego wydarzenia w historii wsi, to pewnie za jego sprawą mieszkańcy Krynickich chcieli zyskać boskie wsparcie. Tym razem nie poznamy jego historii i przeznaczenia.

Słońce powoli zmierza ku zachodowi, czas już się zbierać, robi się chłodniej. Jeszcze tylko krótka wizyta w Skrybiczach, przejazd przez drewniane, tajemnicze i jak zwykle przyjazne Łubniki poety Jana Leończuka, z brukowaną drogą przez wieś, która dalej przechodzi w piaszczystą leśną drogę, mijamy niewysokie lśniące w zachodzącym słońcu stare sosny, później las staje się mroczniejszy, wyjeżdżamy na pole, następnie znowu zagłębiamy się w las, starszy, ciemniejszy, ze świerkami, sosnami, drzewami liściastymi i już naszym oczom ukazują się Skrybicze. Stąd już powrót do domu. Zawsze przejeżdżając przez Skrybicze przypominam sobie wyczytaną gdzieś kiedyś historię tej wsi, zamieszkiwanej niegdyś przez skrybów z dworu Chodkiewiczów w nieodległym Zabłudowie - stąd nazwa Skrybicze. Myśli od razu wędrują w XV i XVI wiek, wokół szumi nieprzebyta puszcza, gdzieniegdzie poprzetykana polami uprawnymi, a w pięknych, solidnych, drewnianych domach mieszkają - mam nadzieję - szczęśliwi rusińscy pisarze z hetmańskiego dworu.

Zbawienna wyobraźni, która zawsze ulżysz smutkowi...

Katrynka - kontrasty

Puszcza Knyszyńska już od niepamiętnych czasów wydawała mi się być bramą do innego świata. Z Białostoczka była to zaledwie kilkunastominutow...