Snujące się nad ogródkami działkowymi dymy z ogniska, tak charakterystyczne dla schyłku lata, czerwonawe wiśnie opadające już z drzewa, wysoka trawa wygnieciona przez nocujące wzdłuż zielonego torowiska stadko dzików, promienie zachodzącego słońca, przedzierające się przez gęste listowie wysokich drzew. Kłębiące się na niebie chmury, trochę deszczowe, trochę burzowe, przedwieczorny orzeźwiający lekki powiew wiatru. Piaszczysta ścieżka wydeptana między działkowym betonowym ogrodzeniem i torowiskiem, wijąca się między drzewami owocowymi, pozostałymi po dawnych górczańskich sadach i ogrodach, z pachnącymi, ale to już późniejszym latem węgierkami, smakującymi o niebo lepiej niż wszystkie śliwki, jakie można kupić w sklepie, na ryneczku, czy warzywniaku, jakaś stara, zaginiona, zapomniana ich odmiana. W promieniach zachodzącego słońca zieleń WAT-owskich ogródków, otulająca piaszczystą ścieżkę i snujący się z ogródków dym, przypominają mi sierpniową Sandomierszczyznę, jej smaki i zapachy dojrzałego lata. Fantastyczny widok, smak i zapach, i dobre wspomnienie na zakończenie dnia.
A zaledwie dwa kilometry stąd zupełnie inny świat, świat blokowiska z końca lat 70-tych, początku 80-tych, wysokie bloki, i zielone rozległe, jak na warszawskie, miejskie warunki, przestrzenie między nimi, na zdecydowanie bardziej ludzką miarę, niż nowe grodzone obozy mieszkaniowe. Skwerek przy ulicy gen. Szareckiego, z odnowionymi ławeczkami, alejkami, zielonymi drzewami liściastymi, iglastymi. Z pobliskiego kościoła michalitów dobiegają dźwięki pobożnej pieśni. Spacerują ludzie starsi, w wieku średnim, dzieci, młodzież. Czworonożny towarzysz wędrówki staje się w wielu wypadkach zachętą do nawiązania nawet dłuższej rozmowy. Chętni przystają, ufne i przyjazne oczy psa otwierają człowieka. Starsi małżonkowie pochylają się i gładzą zwierzę po głowie. Nastoletnia dziewczynka ze swoim shiba inu, bawiącym się z Azą, rozpoczyna opowieść o swoich i brata osiągnięciach sportowych. Żółtawe i czerwonawe cegły kościoła Matki Bożej Królowej Aniołów, żarzą się w promieniach zachodzącego słońca. Ze świątyni wychodzą tłumy, choć to piątkowy wczesny wieczór. Starsze panie wkradają się w łaski radosnego husky, który nawet chętnie by z nimi na czas jakiś tu pozostał, siedział przed kościołem i kontemplował spokój wczesnego wieczoru i długą czerwcową jasność dnia.
W sierpniowy letni sobotni poranek, 8 lat temu, przy drzwiach kaplicy adoracji, podszedł do nas starszy mężczyzna w białej koszuli z krótkim rękawem, materiałowych lekkich spodniach i w słomkowym kapeluszu. Zadał kilka pytań i pokrótce opowiedział historię powstania świątyni, jak została obudowana wysokimi blokami, by była niewidoczna z ruchliwej ulicy. Eksperyment społeczeństwa, świata bez Boga, bez religii, bez Kościoła, w Polsce w czasach PRL-u się nie powiódł, na nic się zdały odmowy zezwoleń na budowę świątyń, ich ukrywanie w wysokiej zabudowie. Snuł opowieść o zaangażowaniu parafii w pomoc w tych dawniejszych czasach i współcześnie. Trafnie zauważył, że dzisiejsza bieda jest zupełnie innego rodzaju biedą niż ta z czasów PRL-u, choć wymagającą nie mniejszej, a może nawet większej uwagi i konieczności zajęcia się nią. Biła od tego mężczyzny jakaś mądrość osiągniętego wieku, zebranych na przestrzeni lat doświadczeń, i jednocześnie pogoda ducha, życzliwość i pokora. Osiem lat minęło i nie wiem jak potoczyły się jego losy. Czy angażuje się nadal w życie parafii, czy uczestniczy jeszcze razem z nami w wędrówce po tym świecie?
Lubię snuć się zielonymi przestworzami tego starego Bemowa, jakoś tak bardziej ludzkiego i przyjaznego.
piątek, 13 czerwca 2025
czwartek, 12 czerwca 2025
Szwedzkie Góry
Nieistniejące, splantowane pod budowę lotniska "Babice", pierwsze o nich wzmianki - jak można przeczytać na stronie internetowej Towarzystwa Boernerowo - pochodzą z czasu Potopu Szwedzkiego (1655-1660). Na przestrzeni stuleci wykorzystywane były jako umocnienia w czasie walk. Na kartach historii pojawiają się ponownie w czasie Wojny Północnej. 31 lipca 1705 r. jazda litewska przemieszczała się tędy z Górc do Puszczy Kampinoskiej. W czasie Insurekcji Kościuszkowskiej w 1794 r. połączone siły rosyjsko-pruskie zajęły na nich pozycje do oblężenia Warszawy, i doszło na ich terenie do walk z wojskami polskimi dowodzonymi przez Tadeusza Kościuszkę. Najpierw opanował je książę Józef Poniatowski, po czym zostały odzyskane przez wojska wroga, a następnie odbił je Henryk Dąbrowski. Szwedzkie Góry były też świadkiem walk toczonych w czasie Powstania Listopadowego w 1831 r. - wówczas wojska polskie musiały ulec silniejszej armii rosyjskiej dowodzonej przez gen. Iwana Paskiewicza.
Z mapki zamieszczonej na wspomnianej wyżej stronie wynika, że Szwedzkie Góry ciągnęły się na północny wschód od Boernerowa. Ślad po nich nie pozostał, w ich miejscu rozciąga się obecnie lotnisko, ale zanim zrównano je z ziemią, to jeszcze w czasie drugiej wojny światowej rozegrały się na nich dramtyczne wydarzenia. W książce "Kronika Boernerowa" Lowisa Lermer pisze, że 6 stycznia 1940 r., w święto Trzech Króli, Niemcy rozstrzelali tu 96 obywateli polskich - 95 mężczyzn i jedną kobietę. Według niepotwierdzonej informacji zbrodni mieli dokonać funkcjonariusze SD, czyli niemieckiej Służby Bezpieczeństwa Reichsfuhrera SS, przeznaczonej do likwidacji wrogów III Rzeszy, której komendantem w Warszawie był standartenfuhrer SS Josef Meisinger, szef SD i Policji Bezpieczeństwa (Sipo), zwany "rzeźnikiem Warszawy". Po wojnie, w wyniku ekshumacji, udało się zidentyfikować zaledwie trzy ciała. Wszystkie ofiary tej zbrodni pochowane zostały na cmentarzu w Palmirach. Spracerując alejkami palmirskiego cmentarza, w jego północno-zachodniej części, uwagę zwracają dwa rzędy kamiennych krzyży w zdecydowanej większości z tabliczkami z napisem "NN".
Dziewięćdziesiąt trzy osoby, które zapewne miały rodziny, bliskich, o których losie ich najbliższi nigdy się nie dowiedzieli. A może oni sami wojny też nie przeżyli? Trudno jest żyć, nie wiedząc o tym, w jaki sposób odeszły osoby nam bliskie, gdzie znalazły miejsce spoczynku. Moja mama, na pół roku przed pożegnaniem z tym światem, poznała okoliczności śmierci i miejsce pochówku swojego taty, po 78 latach od dnia jego śmierci, i po 79 latach od dnia rozstania z nim. Widziała go po raz ostatni, gdy miała 4 lata, doskonale zapamiętała chwile pożegnania na stacji kolejowej gdzieś w okolicach Głębokiego na Wileńszczyźnie, łzy ojca, swojej mamy, brata, i koszulę taty mokrą od jej łez, gdy wtulała się w jego pierś. Florian zanim wsiadł do pociągu i odjechał na wschód, odwrócił jeszcze głowę, na chwilę, by - jak się później okazało - po raz ostatni spojrzeć na swoją żonę i dwójkę dzieci, po czym szybko ukrył twarz i zniknął w wagonie. Już go więcej nie zobaczyli. Podejmowali poszukiwania po zakończonej wojnie, za pośrednictwem Czerwonego Krzyża, ale bez skutku. Sąd Rejonowy w Białymstoku wydał postanowienie - z błędem zresztą - uznające Floriana za zmarłego w czasie forsowania Nissy (pisownia oryginalna z dokumentu) Łużyckiej. Kilkuletnia dziewczynka wielokrotnie wychodziła na ulicę Sienkiewicza w Białymstoku, gdy maszerowali nią żołnierze na ćwiczenia w lesie Pietrasze, w nadziei, że wypatrzy wśród nich tatę. Niestety nadaremnie. I dopiero 6 marca 2023 r., jak się okazało na 6 dni przed 78 rocznicą śmierci (zmarł 12 marca 1945 r.), za sprawą strony internetowej straty.pl, dowiedzieliśmy się, że Florian zmarł w szpitalu w Siedlcach, i na wniosek szpitala, został pochowany na cmentarzu Janowskim w tym urokliwym mieście.
Pomnik upamiętniający ofiary egzekucji na Szwedzkich Górach stoi przy ruchliwej i głośnej ulicy Powstańców Śląskich, między chodnikiem a ogródkami działkowymi, w miejscu oddalonym od rzeczywistego miejsca egzekucji, na którym teraz rozpościera się płyta lotniska. Trudno się przy obelisku oddać rozmyślaniom czy modlitwie w ciszy i skupieniu, ale też nie jest to niemożliwe. Warto tu czasem zajrzeć i pamiętać.
Z mapki zamieszczonej na wspomnianej wyżej stronie wynika, że Szwedzkie Góry ciągnęły się na północny wschód od Boernerowa. Ślad po nich nie pozostał, w ich miejscu rozciąga się obecnie lotnisko, ale zanim zrównano je z ziemią, to jeszcze w czasie drugiej wojny światowej rozegrały się na nich dramtyczne wydarzenia. W książce "Kronika Boernerowa" Lowisa Lermer pisze, że 6 stycznia 1940 r., w święto Trzech Króli, Niemcy rozstrzelali tu 96 obywateli polskich - 95 mężczyzn i jedną kobietę. Według niepotwierdzonej informacji zbrodni mieli dokonać funkcjonariusze SD, czyli niemieckiej Służby Bezpieczeństwa Reichsfuhrera SS, przeznaczonej do likwidacji wrogów III Rzeszy, której komendantem w Warszawie był standartenfuhrer SS Josef Meisinger, szef SD i Policji Bezpieczeństwa (Sipo), zwany "rzeźnikiem Warszawy". Po wojnie, w wyniku ekshumacji, udało się zidentyfikować zaledwie trzy ciała. Wszystkie ofiary tej zbrodni pochowane zostały na cmentarzu w Palmirach. Spracerując alejkami palmirskiego cmentarza, w jego północno-zachodniej części, uwagę zwracają dwa rzędy kamiennych krzyży w zdecydowanej większości z tabliczkami z napisem "NN".
Dziewięćdziesiąt trzy osoby, które zapewne miały rodziny, bliskich, o których losie ich najbliższi nigdy się nie dowiedzieli. A może oni sami wojny też nie przeżyli? Trudno jest żyć, nie wiedząc o tym, w jaki sposób odeszły osoby nam bliskie, gdzie znalazły miejsce spoczynku. Moja mama, na pół roku przed pożegnaniem z tym światem, poznała okoliczności śmierci i miejsce pochówku swojego taty, po 78 latach od dnia jego śmierci, i po 79 latach od dnia rozstania z nim. Widziała go po raz ostatni, gdy miała 4 lata, doskonale zapamiętała chwile pożegnania na stacji kolejowej gdzieś w okolicach Głębokiego na Wileńszczyźnie, łzy ojca, swojej mamy, brata, i koszulę taty mokrą od jej łez, gdy wtulała się w jego pierś. Florian zanim wsiadł do pociągu i odjechał na wschód, odwrócił jeszcze głowę, na chwilę, by - jak się później okazało - po raz ostatni spojrzeć na swoją żonę i dwójkę dzieci, po czym szybko ukrył twarz i zniknął w wagonie. Już go więcej nie zobaczyli. Podejmowali poszukiwania po zakończonej wojnie, za pośrednictwem Czerwonego Krzyża, ale bez skutku. Sąd Rejonowy w Białymstoku wydał postanowienie - z błędem zresztą - uznające Floriana za zmarłego w czasie forsowania Nissy (pisownia oryginalna z dokumentu) Łużyckiej. Kilkuletnia dziewczynka wielokrotnie wychodziła na ulicę Sienkiewicza w Białymstoku, gdy maszerowali nią żołnierze na ćwiczenia w lesie Pietrasze, w nadziei, że wypatrzy wśród nich tatę. Niestety nadaremnie. I dopiero 6 marca 2023 r., jak się okazało na 6 dni przed 78 rocznicą śmierci (zmarł 12 marca 1945 r.), za sprawą strony internetowej straty.pl, dowiedzieliśmy się, że Florian zmarł w szpitalu w Siedlcach, i na wniosek szpitala, został pochowany na cmentarzu Janowskim w tym urokliwym mieście.
Pomnik upamiętniający ofiary egzekucji na Szwedzkich Górach stoi przy ruchliwej i głośnej ulicy Powstańców Śląskich, między chodnikiem a ogródkami działkowymi, w miejscu oddalonym od rzeczywistego miejsca egzekucji, na którym teraz rozpościera się płyta lotniska. Trudno się przy obelisku oddać rozmyślaniom czy modlitwie w ciszy i skupieniu, ale też nie jest to niemożliwe. Warto tu czasem zajrzeć i pamiętać.
poniedziałek, 9 czerwca 2025
Figura
Mroczny, mieszany las, z wiekowymi pojedynczymi sosnami, dębami, przy odrobinie szczęścia można spotkać przecinającego leśne ścieżki łosia, który zupełnie spokojnie udaje się w stronę uliczek Starego Boernerowa. Las inny niż Puszcza Kampinoska, i tak odmienny od podlaskich, litewskich kniej, ze smukłymi, sięgającymi nieba masztowymi sosnami czy czerniawymi świerkami. Przy skrzyżowaniu Grotowskiej i Westerplatte na łagodnym wzniesieniu stoi na kamiennym postumencie figura Matki Boskiej z Dzieciątkiem, powiewają przy niej dwie biało-czerwone flagi. Majowym późnym popołudniem, już prawie przed wieczorem, przy figurze rozprzestrzenia się fantastyczny zapach być może konwalii, choć raczej muszą to być wymieszane zapachy konwalii, drzew, ziół, traw i pewnie innych kwiatów również. Matka Boska stanęła w tym miejscu w 1936 r. Rzeźbę wykonał Jan Goliński. Pierwotnie miała stanąć w Gdyni i być zwieńczeniem pomnika "Zjednoczenia Ziem Polskich". Została nawet zgłoszona do konkursu, lecz nie zyskała najwyższych ocen komisji. Zainteresowało się nią natomiast Ministerstwo Poczt i Telegrafów i za jego sprawą figura została ustawiona na nowo wybudowanym Osiedlu Łączności Babice.
Przy figurze, do której prowadzą łagodnie wznoszące się schodki, znajduje się kamień upamiętniający Powstańców poległych w walce z Niemcami w pobliżu Boernerowa i Szwedzkich Gór, którzy zamierzali się przedrzeć do Kampinosu 2 sierpnia 1944 r.
W książce autorstwa Lowisy Lermer "Kronika Boernerowa" (Warszawa 2017) czytamy, że po nieudanych akcjach zbrojnych na Żoliborzu, gdzie pierwsze walki zaczęły się około godziny 14, a więc jeszcze trzy godziny przed godziną "W", na skutek dużych strat w ludziach, dowództwo powstania podjęło decyzję o przemieszczeniu części oddziałów do Puszczy Kampinoskiej. Około 150 powstańców ruszyło drogą prowadzącą przez Szwedzkie Góry, a następnie przez płaski teren między Boernerowem a Wawrzyszewem (obecnie w miejscu tym znajduje się lotnisko), kierując się na ostatni prawy maszt radiostacji "Babice". Gdy ostatni żołnierze z kolumny przekroczyli brukowaną Szosę Warszawską, łączącą Boernerowo z Wawrzyszewem, i znaleźli się na otwartej przestrzeni, Niemcy wystrzelili rakietę rozświetlającą teren, po czym otworzyli ogień z lasu na Boernerowie i z położonych na wzniesieniu pozycji fortu wawrzyszewskiego. Z przedzierających się oddziałów powstańczych przeżyło zaledwie dziesięć osób. Część straży przedniej, którą Niemcy celowo przepuścili, by przedwcześnie nie zaalarmować całej kolumny, została aresztowana. Część straży tylnej zdołała natomiast cofnąć się na Bielany. Kilku żołnierzy ukryło się za kopcami zżętego zboża i tam przeczekali dobijanie rannych kolegów, a gdy Niemcy już odjechali, przedostali się do Wawrzyszewa. Straty niemieckie wyniosły zaledwie kilku zabitych i rannych. Była to zatem prawdziwa masakra. Naoczni jej świadkowie - Maciej Bernhardt i Zdzisław Grunwald - wspominają natomiast tajemniczą postać - niezidentyfikowanego cywila, który o laseczce, pod ostrzałem przeszedł niedraśnięty przez kule przez pole, i później w Laskach, zaatakował por. "Starżę" (Jerzego Terczyńskiego), zarzucając mu wytracenie prowadzonego oddziału.
Po tej dramtycznej potyczce, na polu bitwy pojawił się niemiecki czołg. W otwartej wieżyczce stał dowódca z pistoletem maszynowym i dobijał rannych powstańców. Po nim pojawił się jeszcze od strony Boernerowa samochód terenowy, z któego oddano kilka serii z karabinu maszynowego. Przepuszczonym powstańcom ze straży przedniej Niemcy kazali wykopać dwa duże doły. Do jednego z nich złożyli ciała poległych kolegów, a nad drugim zostali zamordowani przez Niemców strzałem w głowe lub zakłuci bagnetami. Pozostałe rozrzucone na polu ciała powstańców pochowali mieszkańcy Boernerowa i Wawrzyszewa w pojedynczych grobach. Było ich dziesięć lub dwanaście.
W bitwie pod Boernerowem poległo i zostało rozstrzelanych około stu powstańców. Udało się ustalić dane 73 osób.
Na Cmentarzu Wawrzyszewskim, tuż obok kwatery żołnierzy połegłych w czasie Kampanii Wrześniowej 1939 r., znajduje się kwatera powstańców poległych pod Boernerowem.
Cała Polska jest naznaczona miejscami, które przechowując pamięć czasów minionych, zdarzeń tragicznych, odznaczają się jednocześnie niebywała urodą krajobrazu i nieokiełznanej natury. Ten paradoks, jak go określił pewien znajomy Żyd, mający polskie korzenie, z którym odwiedzałem Las Łopuchowski koło Tykocina, w którym Niemcy rozstrzelali znaczną część żydowskiej społeczności Tykocina, jest powszechny. Do Lasu Łopuchowskiego trafiliśmy w letni, pochmurny i deszczowy dzień, a mimo to ów potomek polskich Żydów był zachwycony urodą sosnowego lasu, nie mógł pojąć, jak w tak urokliwym miejscu mogła się rozegrać straszliwa zbrodnia. Podobne uczucia towarzyszyły mi zawsze w białostockim Lesie Pietrasze, w którym Niemcy w czasie drugiej wojny rozstrzelali ponad pięć tysięcy mieszkańców Białegostoku narodowości żydowskiej oraz kilkaset osób narodowości polskiej i białoruskiej. Przecudnej urody sosnowy las na wzgórzach, poprzecinany urokliwymi dróżkami, ścieżkami, z rozegłymi widokami na dolinę rzeki Supraśli, mistyczny Wasilków ze Świętą Wodą, a zarazem miejsce, w którym życie straciły tysiące osób, których prochy rozwiał wiatr po całym lesie, gdy niemieccy zbrodniarze przed wycofaniem się przed napierającą ze wschodu Armią Czerwoną, wydobyli ciała zamorodowanych i palili je na stosach, a wiatr roznosił ich drobiny po okolicy. Podobne odczucia towarzyszą w lesie w pobliżu Boernerowa. Miejsca naznaczone tragicznymi wydarzeniami, odznaczają się równocześnie niezwykłym pięknem, uderza w nich kontrast piękna natury, krajobrazu i okrucieństwa, jakie się w nich rozegrało. Tak jakby ich duch chciał powiedzieć, że możesz zachwycać się naszą urodą, ale nie wolno ci zapomnieć o tych, którzy tu przedwcześnie zakończyli swoje życie, pamiętaj o nich w modlitwie.
Przy figurze, do której prowadzą łagodnie wznoszące się schodki, znajduje się kamień upamiętniający Powstańców poległych w walce z Niemcami w pobliżu Boernerowa i Szwedzkich Gór, którzy zamierzali się przedrzeć do Kampinosu 2 sierpnia 1944 r.
W książce autorstwa Lowisy Lermer "Kronika Boernerowa" (Warszawa 2017) czytamy, że po nieudanych akcjach zbrojnych na Żoliborzu, gdzie pierwsze walki zaczęły się około godziny 14, a więc jeszcze trzy godziny przed godziną "W", na skutek dużych strat w ludziach, dowództwo powstania podjęło decyzję o przemieszczeniu części oddziałów do Puszczy Kampinoskiej. Około 150 powstańców ruszyło drogą prowadzącą przez Szwedzkie Góry, a następnie przez płaski teren między Boernerowem a Wawrzyszewem (obecnie w miejscu tym znajduje się lotnisko), kierując się na ostatni prawy maszt radiostacji "Babice". Gdy ostatni żołnierze z kolumny przekroczyli brukowaną Szosę Warszawską, łączącą Boernerowo z Wawrzyszewem, i znaleźli się na otwartej przestrzeni, Niemcy wystrzelili rakietę rozświetlającą teren, po czym otworzyli ogień z lasu na Boernerowie i z położonych na wzniesieniu pozycji fortu wawrzyszewskiego. Z przedzierających się oddziałów powstańczych przeżyło zaledwie dziesięć osób. Część straży przedniej, którą Niemcy celowo przepuścili, by przedwcześnie nie zaalarmować całej kolumny, została aresztowana. Część straży tylnej zdołała natomiast cofnąć się na Bielany. Kilku żołnierzy ukryło się za kopcami zżętego zboża i tam przeczekali dobijanie rannych kolegów, a gdy Niemcy już odjechali, przedostali się do Wawrzyszewa. Straty niemieckie wyniosły zaledwie kilku zabitych i rannych. Była to zatem prawdziwa masakra. Naoczni jej świadkowie - Maciej Bernhardt i Zdzisław Grunwald - wspominają natomiast tajemniczą postać - niezidentyfikowanego cywila, który o laseczce, pod ostrzałem przeszedł niedraśnięty przez kule przez pole, i później w Laskach, zaatakował por. "Starżę" (Jerzego Terczyńskiego), zarzucając mu wytracenie prowadzonego oddziału.
Po tej dramtycznej potyczce, na polu bitwy pojawił się niemiecki czołg. W otwartej wieżyczce stał dowódca z pistoletem maszynowym i dobijał rannych powstańców. Po nim pojawił się jeszcze od strony Boernerowa samochód terenowy, z któego oddano kilka serii z karabinu maszynowego. Przepuszczonym powstańcom ze straży przedniej Niemcy kazali wykopać dwa duże doły. Do jednego z nich złożyli ciała poległych kolegów, a nad drugim zostali zamordowani przez Niemców strzałem w głowe lub zakłuci bagnetami. Pozostałe rozrzucone na polu ciała powstańców pochowali mieszkańcy Boernerowa i Wawrzyszewa w pojedynczych grobach. Było ich dziesięć lub dwanaście.
W bitwie pod Boernerowem poległo i zostało rozstrzelanych około stu powstańców. Udało się ustalić dane 73 osób.
Na Cmentarzu Wawrzyszewskim, tuż obok kwatery żołnierzy połegłych w czasie Kampanii Wrześniowej 1939 r., znajduje się kwatera powstańców poległych pod Boernerowem.
Cała Polska jest naznaczona miejscami, które przechowując pamięć czasów minionych, zdarzeń tragicznych, odznaczają się jednocześnie niebywała urodą krajobrazu i nieokiełznanej natury. Ten paradoks, jak go określił pewien znajomy Żyd, mający polskie korzenie, z którym odwiedzałem Las Łopuchowski koło Tykocina, w którym Niemcy rozstrzelali znaczną część żydowskiej społeczności Tykocina, jest powszechny. Do Lasu Łopuchowskiego trafiliśmy w letni, pochmurny i deszczowy dzień, a mimo to ów potomek polskich Żydów był zachwycony urodą sosnowego lasu, nie mógł pojąć, jak w tak urokliwym miejscu mogła się rozegrać straszliwa zbrodnia. Podobne uczucia towarzyszyły mi zawsze w białostockim Lesie Pietrasze, w którym Niemcy w czasie drugiej wojny rozstrzelali ponad pięć tysięcy mieszkańców Białegostoku narodowości żydowskiej oraz kilkaset osób narodowości polskiej i białoruskiej. Przecudnej urody sosnowy las na wzgórzach, poprzecinany urokliwymi dróżkami, ścieżkami, z rozegłymi widokami na dolinę rzeki Supraśli, mistyczny Wasilków ze Świętą Wodą, a zarazem miejsce, w którym życie straciły tysiące osób, których prochy rozwiał wiatr po całym lesie, gdy niemieccy zbrodniarze przed wycofaniem się przed napierającą ze wschodu Armią Czerwoną, wydobyli ciała zamorodowanych i palili je na stosach, a wiatr roznosił ich drobiny po okolicy. Podobne odczucia towarzyszą w lesie w pobliżu Boernerowa. Miejsca naznaczone tragicznymi wydarzeniami, odznaczają się równocześnie niezwykłym pięknem, uderza w nich kontrast piękna natury, krajobrazu i okrucieństwa, jakie się w nich rozegrało. Tak jakby ich duch chciał powiedzieć, że możesz zachwycać się naszą urodą, ale nie wolno ci zapomnieć o tych, którzy tu przedwcześnie zakończyli swoje życie, pamiętaj o nich w modlitwie.
niedziela, 8 czerwca 2025
Kwatera żołnierzy wrześniowych
O dziejach każdej miejscowości, każdego miejsca, sporo mówią stare cmentarze. W odkrywaniu Wawrzyszewa niezwykle pomocny okazał się być Cmentarz Wawrzyszewski. Kwatera żołnierzy polskich z czasu Kampanii Wrześniowej 1939 r., w której spoczywa 503 nieszczęśników - taka informacja widnieje na jednej z tablic w Muzeum w Palmirach, natomiast na obelisku cmentarnym czytamy o ponad 600 żołnierzach - obrońcach warszawskich Termopil - poległych w walce z Niemcami z rejonu Placówka - Wólka Węglowa - Młociny, żołnierzach I Batalionu 30 Pułku Piechoty Strzelców Kaniowskich pod dowództwem majora Bronisława Kamińskiego, spalonych żywcem rannych żołnierzach ze szpitala polowego przy ulicy Aspekt, ułanach z szarży pod Wólką Węglową i idących stolicy z odsieczą żołnierzom innych jednostek Armii Poznań i Armii Pomorze z: 4 Dywizji Piechoty (14 Pułku Piechoty Ziemi Kujawskiej, 63 Pułku Piechoty Toruńskiej), 14 Wielkopolskiej Dywizji Piechoty (55 Poznańskiego Pułku Piechoty, 57 Pułku Piechoty Wielkopolskiej, 58 Pułku Piechoty Wielkopolskiej), 15 Wielkopolskiej Dywizji Piechoty (59 Pułku Pułku Piechoty Wielkopolskiej, 61 Pułku Piechoty Wielokopolskiej, 62 Pułku Piechoty Wielkopolskiej), 17 Wielkopolskiej Dywizji Piechoty (68 Pułku Piechoty Wielkopolskiej, 69 Pułku Piechoty Wielkopolskiej, 70 Pułku Piechoty Wielkopolskiej), 25 Dywizji Piechoty Piechoty (29 Pułku Strzelców Kaniowskich, 56 Pułku Piechoty Wielkopolskiej, 60 Pułku Piechoty Wielkopolskiej), Wielkopolskiej Brygady Kawalerii (15 Pułku Ułanów Poznańskich), Podolskiej Brygady Kawalerii (6 Pułku Ułanów Kaniowskich, 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich).
W popołudniowym łagodnym świetle wydłużającego się wyraźnie czerwcowego dnia, w soczystej zieleni wysokich drzew liściastych, ożywionej padającymi ostatnio dość często deszczami, kwatery żołnierzy września 1939 r., zadbane, uporządkowane, spowite w ciszy, spokoju. Jest dzień powszedni, cmentarnymi alejkami przemykają pojedyncze osoby, małżeństwo w średnim wieku, jakiś młody wytatuowany mężczyzna w czapce bejsbolówce, niosący w dłoni znicz, babcia z dwójką nastoletnich wnuków. Z zewnątrz, zza ogrodzenia cmentarza można odnieść wrażenie, że jest to jakiś niewielki spłachatek ziemi zagubiony gdzieś między blokami, nowoczesną zabudową, ruchliwymi ulicami Wólczyńską i Conrada. Dopiero przejście przez jedną z bram i zanurzenie się w jego alejki uświadamia, jak mylne to jest wrażenie. Stojąc w kwaterze żołnierzy września widać, że jest to teren rozległy, delikatnie pofałdowany, na który z bliska spoglądają wysokie bloki Chomiczówki.
Jak ten krajobraz różni się od tego widniejącego na fotografii prezentowanej w Muzeum w Palmirach, przedstawiającej cmentarz żołnierzy z Kampanii Wrześniowej, wykonanej dnia 4 sierpnia 1940 r., na której dwie dziewczynki pochylają się nad niewysokimi kopczykami ziemi obsadzonymi kwiatkami, a tuż za nimi stoją cztery młode kobiety, dwie dziewczynki i elegancki mężczyzna w garniturze, pod krawatem, zaś w tle dostrzegalne są niewysokie drzewa.
W "Przewodniku historycznym po Bielnach" czytamy, że we wrześniu 1939 r. w sąsiedztwie Chomiczówki toczył śmiertelny bój I Batalion 30 Pułku Strzelców Kaniowskich. Wśród licznych represji niemieckich najbardziej bestialską zbrodnią było spalenie żywcem grupy rannych żołnierzy polskich w piekarni Szewczyka przy ulicy Aspekt. W miejscu tej piekarni ma się dziś znajdować plac zabaw. I tu znowu pojawia się zjawisko nakładania się na siebie światów. Chodząc uliczkami Chomiczówki, między wysokimi blokami, ze sporymi zielonymi przestrzeniami między nimi, wskazującymi swoją drogą, jak w cywilizowany sposób można zagospodarować przestrzeń, coś zupełnie niedostępnego dla współczesnej deweloperskiej, gęstej do granic możliwości, wręcz wrogiej człowiekowi zabudowy, trudno wyobrazić sobie krajobraz z czasów przedwojennych, czy z czasów wojny. Czy mieszkańcy tych bloków mają świadomość wydarzeń, które na tej ziemi, w tych miejscach, rozegrały się 86 lat temu? Nie minęło jeszcze 100 lat, a istnieje tu już zupełnie inny świat, zupełnie nieprzystający do tego, który istniał tu niecałe stulecie temu. Mimo, że te światy się na siebie nakładają, znoszą wzajemnie, wypierają, to jednak też w pewien sposób przenikają. Stary świat nie chcąc odejść w całkowite zapomnienie, nie pozwala się wymazać bez reszty, pozostaje jedynie kwestia chęci dotarcia do niego, odszukania jego znaków, śladów, które choć ukryte, to czekają i pozwalają się odkryć. Trochę tak jak stary, drewniany dom na ulicy Bajana, zagubiony w nowczoesnej niskiej zabudowie, dający choć cząstkowe wyobrażenie o starym Wawrzyszewie. Czy właśnie kwatera żołnierzy wrześniowych opowiadająca tak wiele o historii tej części Bielan. Są też na Cmentarzu Wawryszewskim inne ślady i znaki, pozwalające na odczytywanie historii także innych dzielnic Warszawy, ale to już materiał na odrębną opowieść.
W popołudniowym łagodnym świetle wydłużającego się wyraźnie czerwcowego dnia, w soczystej zieleni wysokich drzew liściastych, ożywionej padającymi ostatnio dość często deszczami, kwatery żołnierzy września 1939 r., zadbane, uporządkowane, spowite w ciszy, spokoju. Jest dzień powszedni, cmentarnymi alejkami przemykają pojedyncze osoby, małżeństwo w średnim wieku, jakiś młody wytatuowany mężczyzna w czapce bejsbolówce, niosący w dłoni znicz, babcia z dwójką nastoletnich wnuków. Z zewnątrz, zza ogrodzenia cmentarza można odnieść wrażenie, że jest to jakiś niewielki spłachatek ziemi zagubiony gdzieś między blokami, nowoczesną zabudową, ruchliwymi ulicami Wólczyńską i Conrada. Dopiero przejście przez jedną z bram i zanurzenie się w jego alejki uświadamia, jak mylne to jest wrażenie. Stojąc w kwaterze żołnierzy września widać, że jest to teren rozległy, delikatnie pofałdowany, na który z bliska spoglądają wysokie bloki Chomiczówki.
Jak ten krajobraz różni się od tego widniejącego na fotografii prezentowanej w Muzeum w Palmirach, przedstawiającej cmentarz żołnierzy z Kampanii Wrześniowej, wykonanej dnia 4 sierpnia 1940 r., na której dwie dziewczynki pochylają się nad niewysokimi kopczykami ziemi obsadzonymi kwiatkami, a tuż za nimi stoją cztery młode kobiety, dwie dziewczynki i elegancki mężczyzna w garniturze, pod krawatem, zaś w tle dostrzegalne są niewysokie drzewa.
W "Przewodniku historycznym po Bielnach" czytamy, że we wrześniu 1939 r. w sąsiedztwie Chomiczówki toczył śmiertelny bój I Batalion 30 Pułku Strzelców Kaniowskich. Wśród licznych represji niemieckich najbardziej bestialską zbrodnią było spalenie żywcem grupy rannych żołnierzy polskich w piekarni Szewczyka przy ulicy Aspekt. W miejscu tej piekarni ma się dziś znajdować plac zabaw. I tu znowu pojawia się zjawisko nakładania się na siebie światów. Chodząc uliczkami Chomiczówki, między wysokimi blokami, ze sporymi zielonymi przestrzeniami między nimi, wskazującymi swoją drogą, jak w cywilizowany sposób można zagospodarować przestrzeń, coś zupełnie niedostępnego dla współczesnej deweloperskiej, gęstej do granic możliwości, wręcz wrogiej człowiekowi zabudowy, trudno wyobrazić sobie krajobraz z czasów przedwojennych, czy z czasów wojny. Czy mieszkańcy tych bloków mają świadomość wydarzeń, które na tej ziemi, w tych miejscach, rozegrały się 86 lat temu? Nie minęło jeszcze 100 lat, a istnieje tu już zupełnie inny świat, zupełnie nieprzystający do tego, który istniał tu niecałe stulecie temu. Mimo, że te światy się na siebie nakładają, znoszą wzajemnie, wypierają, to jednak też w pewien sposób przenikają. Stary świat nie chcąc odejść w całkowite zapomnienie, nie pozwala się wymazać bez reszty, pozostaje jedynie kwestia chęci dotarcia do niego, odszukania jego znaków, śladów, które choć ukryte, to czekają i pozwalają się odkryć. Trochę tak jak stary, drewniany dom na ulicy Bajana, zagubiony w nowczoesnej niskiej zabudowie, dający choć cząstkowe wyobrażenie o starym Wawrzyszewie. Czy właśnie kwatera żołnierzy wrześniowych opowiadająca tak wiele o historii tej części Bielan. Są też na Cmentarzu Wawryszewskim inne ślady i znaki, pozwalające na odczytywanie historii także innych dzielnic Warszawy, ale to już materiał na odrębną opowieść.
sobota, 31 maja 2025
Wawrzyszew
Odkrywanie Warszawy w sposób niezaplanowany, miejsc nieoczywistych, zagubionych gdzieś między blokami z lat 70-tych, 80-tych, a nawet 90-tych ubiegłego wieku, przy ruchliwych dwupasmówkach, estakadach, miejsc, które się zachowały mimo rozbudowującego się, rozlewającego się zachłannie miasta. Nie tak dawno, zza okien samochodu mignął biały murowany kościółek z dostrzeżoną kątem oka na fasadzie datą - 1542. Budowla łącząca różne style, trochę gotyku, trochę baroku, nieco klasycyzmu. Postanawiamy tu wrócić i wszystkiemu przyjrzeć się dokładniej. Początek maja, słońce chylące się ku zachodowi, rozwinięta już w pełni zieleń, której odcienie przed wieczorem są już słabiej dotrzegalne. Otwarte drzwi do kościoła Maryi Matki Zawierzenia, konsekrowanego w 1996 r. Dzieciaki pod bacznym okiem siostry zakonnej przygotowują się do pierwszej Komunii, ustawiają się w rzędach, maszerują do ołtarza, przyklękają, jak próba w teatrze. W ławkach cierpliwie czekają rodzice. Wnętrze proste, ale ciepłe, sprzyjające wyciszeniu i modlitwie.
A naprzeciw, oddzielony parkingiem kościół pod wezwaniem św. Marii Magdaleny. Akt erekcyjny parafii został podpisany przez bp. poznańskiego Benedykta Izdebińskiego dnia 20 sierpnia 1542 r., choć parafia istniała już prawdopodobnie w wieku XV. Kościół wzniesiony w roku 1542 został ufundowany przez właściciela wsi Wawrzyszew Baltazara Smosarskiego (Szymachowskiego) nadwrornego medyka książąt mazowieckich i króla Zygmunta Starego. Z tego okresu pochodzi gotyckie prezbiterium z absydą. W XVIII w. powstała barokowa nawa. W roku 1830 dobudowano klasycystyczną kruchtę. A przed kościołem stoi kaplica przedpogrzebowa z 1882 r. W roku 1826 powstał budynek plebanii i kamienny mur otaczający świątynię, zaś w 1827 r. połączona z nim dzwonnica. Kościółek ten jest jedną z najstarszych świątyń znajdujących się w granicach współczesnej Warszawy.
Wędrujemy wokół świątyni, nieopodal znajdują się całkiem nowe bloki, wzniesione już pewnie długo po 2000 r., ale zdecydowaną większość stanowią wieżowce z lat 80-tych. Ogromny kontrast między niewielką barokowo-klasycystyczno-gotycką świątynią a architekturą współczesną. Przy ulicy Wólczyńskiej zachowało się kilka interesujących przydrożnych kapliczek domkowych z połowy XIX w., przy drodze wiodącej do Cmentarza Wawrzyszewskiego, na którym najstarszy zachowany nagrobek pochodzi z 1830 r.
Zaczyna zapadać zmierzch, na północnym zachodzie niebo jest jeszcze jasne, ruch na ulicy Wólczyńskiej nie maleje, ludzie wracają z pracy, ktoś wyszedł na spacer z pieskiem, przy kwiaciarni dwie kobiety w średnim wieku, roześmiane, rozmawiają żywo gestykulując. Miasto jeszcze nie szykuje się do snu. Tuż obok kwiaciarni dostrzegamy za żywopłotem wysoki żeliwny krzyż osadzony na ceglanej podmurówce. Podchodzimy bliżej i widzimy tablicę z imionami i nazwiskami osób pomordowanych przez Niemców trzeciego dnia Powstania Warszawskiego. Okazuje się, że tym czasie miała miejsce pacyfikacja Wawrzyszewa, który nie znajdował się jeszcze wówczas w granicach Warszawy, ale stanowił odrębną osadę. Walki prowadzone w pierwszych dniach Powstania objęły częściowo także Wawrzyszew. 3 sierpnia, w godzinach przedpołudniowych, Niemcy zaatakowali pozycje żoliborskich powstańców na Bielanach. Polskim żołnierzom udało się odeprzeć atak sił wroga. Rozjuszeni Niemcy postanowili w odwecie zemścić się na cywilnej ludności Wawrzyszewa. Jeszcze tego samego dnia do osady wdarli się żołnierze SS. Zabudowania Wawrzyszewa zostały obrzucone grantami i podpalone. Mieszkańcow wypędzono, a tych którzy stawiali opór lub ociągali się zabijano na miejscu. Od niemieckich kul i granatów, oraz w podpalonych domach, zginęło łącznie 30 mieszkańcow Wawrzyszewa, w tym kobiety i dzieci. Ofiary tej okrutnej pacyfikacji zostały pochwane na pobliskim Cmentarzu Wawrzyszewskim. Przy krzyżu stoją ustawione znicze, jeden z nich się jeszcze pali, więc są ludzie, którzy pamiętają o tej zbrodni, o tych, którzy ich poprzedzili w tym miejscu i przedwcześnie stracili życie. Przez chwilę modlimy się za zmarłych, których nazwiska widnieją na tablicy pamiątkowej. Hałas ulicy nie ustaje, zapada zmrok, jest już ciemno, nowy Wawrzyszew, całkowicie odmienny od tego z czasów wojny, w sposób fizycznie odczuwalny przenika bolesna historia.
A naprzeciw, oddzielony parkingiem kościół pod wezwaniem św. Marii Magdaleny. Akt erekcyjny parafii został podpisany przez bp. poznańskiego Benedykta Izdebińskiego dnia 20 sierpnia 1542 r., choć parafia istniała już prawdopodobnie w wieku XV. Kościół wzniesiony w roku 1542 został ufundowany przez właściciela wsi Wawrzyszew Baltazara Smosarskiego (Szymachowskiego) nadwrornego medyka książąt mazowieckich i króla Zygmunta Starego. Z tego okresu pochodzi gotyckie prezbiterium z absydą. W XVIII w. powstała barokowa nawa. W roku 1830 dobudowano klasycystyczną kruchtę. A przed kościołem stoi kaplica przedpogrzebowa z 1882 r. W roku 1826 powstał budynek plebanii i kamienny mur otaczający świątynię, zaś w 1827 r. połączona z nim dzwonnica. Kościółek ten jest jedną z najstarszych świątyń znajdujących się w granicach współczesnej Warszawy.
Wędrujemy wokół świątyni, nieopodal znajdują się całkiem nowe bloki, wzniesione już pewnie długo po 2000 r., ale zdecydowaną większość stanowią wieżowce z lat 80-tych. Ogromny kontrast między niewielką barokowo-klasycystyczno-gotycką świątynią a architekturą współczesną. Przy ulicy Wólczyńskiej zachowało się kilka interesujących przydrożnych kapliczek domkowych z połowy XIX w., przy drodze wiodącej do Cmentarza Wawrzyszewskiego, na którym najstarszy zachowany nagrobek pochodzi z 1830 r.
Zaczyna zapadać zmierzch, na północnym zachodzie niebo jest jeszcze jasne, ruch na ulicy Wólczyńskiej nie maleje, ludzie wracają z pracy, ktoś wyszedł na spacer z pieskiem, przy kwiaciarni dwie kobiety w średnim wieku, roześmiane, rozmawiają żywo gestykulując. Miasto jeszcze nie szykuje się do snu. Tuż obok kwiaciarni dostrzegamy za żywopłotem wysoki żeliwny krzyż osadzony na ceglanej podmurówce. Podchodzimy bliżej i widzimy tablicę z imionami i nazwiskami osób pomordowanych przez Niemców trzeciego dnia Powstania Warszawskiego. Okazuje się, że tym czasie miała miejsce pacyfikacja Wawrzyszewa, który nie znajdował się jeszcze wówczas w granicach Warszawy, ale stanowił odrębną osadę. Walki prowadzone w pierwszych dniach Powstania objęły częściowo także Wawrzyszew. 3 sierpnia, w godzinach przedpołudniowych, Niemcy zaatakowali pozycje żoliborskich powstańców na Bielanach. Polskim żołnierzom udało się odeprzeć atak sił wroga. Rozjuszeni Niemcy postanowili w odwecie zemścić się na cywilnej ludności Wawrzyszewa. Jeszcze tego samego dnia do osady wdarli się żołnierze SS. Zabudowania Wawrzyszewa zostały obrzucone grantami i podpalone. Mieszkańcow wypędzono, a tych którzy stawiali opór lub ociągali się zabijano na miejscu. Od niemieckich kul i granatów, oraz w podpalonych domach, zginęło łącznie 30 mieszkańcow Wawrzyszewa, w tym kobiety i dzieci. Ofiary tej okrutnej pacyfikacji zostały pochwane na pobliskim Cmentarzu Wawrzyszewskim. Przy krzyżu stoją ustawione znicze, jeden z nich się jeszcze pali, więc są ludzie, którzy pamiętają o tej zbrodni, o tych, którzy ich poprzedzili w tym miejscu i przedwcześnie stracili życie. Przez chwilę modlimy się za zmarłych, których nazwiska widnieją na tablicy pamiątkowej. Hałas ulicy nie ustaje, zapada zmrok, jest już ciemno, nowy Wawrzyszew, całkowicie odmienny od tego z czasów wojny, w sposób fizycznie odczuwalny przenika bolesna historia.
środa, 28 maja 2025
Mgnienia
Mgnienia, krótkie nastroje, przebłyski, w których światy jakby się przenikały. Plama popołudniowego słońca na bujnej, soczystej zieleni zaobserwowanej kątem oka zza okna samochodu, daleko za miastem, przy ruchliwej drodze, gdy milknie hałas, szum szosy, a jest tylko ta łagodna jasność popołudniowego, przedwieczornego słońca, zieleń lasu na horyzoncie i zieleniącego się pola, z domostwem na skraju lasu. I poczuie, że uchyliła się zasłona, przeniknęła jasność zza niej, by po chwili prysnąć jak bańka mydlana. Jeszcze przed chwilą była i już jej nie ma.
Chwila, której nie można zatrzymać. Nie my ją wywołujemy, nie mamy nad nią najmniejszej kontroli. Coś jak wydarzenie na Górze Tabor, kiedy Piotr, Jakub i Jan chcieli wznosić szałasy dla Mojżesza, Eliasza i Jezusa. Tak jakby zamierzali ich zatrzymać na zawsze.
Poranek na Secemińskiej, Uniejowskiej, zieleń brzóz, lip, jaworów, przetykana ciemniejszą zielnią świerków, jaśniejszą sosen o bursztynowych pniach, przydomowe ogródki przy wieżowcach i blokach, rabatki kwiatowe, owocowe drzewka, znać w tym wszystkim czułą, dbałą dłoń. I przemierzając asfaltowe alejki w otoczeniu tej bujnej, wiosennej zieleni, spore przestrzenie między blokami, wszystko wokół wydaje się bardziej ludzkie. Spojrzenia mijanych osób z błyskiem pokoju, bez zawziętości, nabuzowania, i bez jakiejś tępej zarozumiałości. Coś podobnego już kiedyś widziałem, przeżyłem, wróciła chwila, która kiedyś już gdzieś zaistniała i była. W dawnym świecie, gdy nie wiedziałem jeszcze czym jest strata, która czasem co prawda, gdzieś na dalekim horyzoncie, rysowała się jako bardzo odległa, prawie nierealna, możliwość, lecz nie próbowałem nawet traktować jej poważnie. W świecie bez troski, niepokoju, w którym wszystko było na swoim miejscu, poukładane. Bloki, przestrzenie, ludzie zmierzający do pracy, dzieci do szkoły, to wszystko już było.
Rodzinny spacer alejkami, z psiakami, ludzie nieznajomi podchodzą do nas, rozmawiają, żegnają się dobrym słowem, z uśmiechem. Pani fryzjerka zamykająca zakład tuż przed 19.00. Skośnooka, o ciemnej karnacji dziewczyna, siedząca na ławce przed salonem paznokci, wpatrzona w telefon, nie dostrzegajaca poza nim świata, czekająca zapewne na klientkę. Barwne murale Legii. Nieśpieszny rytm życia. Dziewczyna utykająca na prawą nogę prowadzi dużego wilczura, a w drugiej dłoni niesie zakupy, truskawki w reklamówce. Czterdziestolatka o czarnych włosach na spacerze z małym, białym westem, uśmiecha się do Azy.
Przy placu zabaw dwaj ojcowie zawzięcie o czymś dyskutują. Jeden z nich wsiada na dziecięcą hulajnogę i jeździ w kółko asfaltową alejką. Mamy żywo rozmaiające na ławeczkach na placu zabaw, z jednej strony rozbrzmiewa język polski, z drugiej rosyjski.
Pięcdziesięcioletnia kobieta prowadząca z mężem stragan z warzywami i owocami, pakuje do dostawczaka skrzynki przezd zapowiadaną burzą. Zdążam jeszcze kupić kobiałkę poziomkowych truskawek.
- Woli pan rumbę czy poziomkowe?
- Niech pan weźmie poziomkowe. - podpowiada z uśmiechem klientka-koleżanka sprzedającej.
- Niech pan spróbuje, proszę. To są poziomkowe. Są słodsze.
Biorę całą kobiałkę.
- Juro kobiałkę pan odda, nie będę jej panu liczyć.
W drodze powrotnej sycę oczy tą międzyblokową zielenią. Kilka banerów na wysokich piętrach o sprzedaży mieszkań. Na drugim piętrze zza otwartych drzwi balkonowych dobiegają odłogsy słuchanego na cały regulator TVN24, w programie mówią coś o Nawrockim.
Aza kilka razy przystaje, przysiada, kładzie się na asfalcie, czasem na trawie. Z dala od zgiełku, wysoka zabudowa izoluje od hałaśliwej Radiowej. Lubi przyglądać się światu, wpatruje się weń z rozmysłem, jakby go kontemplowala.
Zza rusztowań, z balkonu na parterze, rozlega się męski głos:
- Podoba jej się widok. - Teraz widzę, że stoi na nim około pięćdziesięcioletni mężczyzna, pali papierosa, i uśmiecha się do Azy.
Jeszcze minie nas trzydziestoparoletni mężczyzna o wyglądzie blokowiskowego rapera, z gitarą w pokrowcu przewieszoną przez ramię, w czarnej czapce bejsbolówce, zmierzający do klatki ukrytej w zieleni przed blokiem.
Czas wracać. Secemińska, Uniejowska, oaza spokoju.
Chwila, której nie można zatrzymać. Nie my ją wywołujemy, nie mamy nad nią najmniejszej kontroli. Coś jak wydarzenie na Górze Tabor, kiedy Piotr, Jakub i Jan chcieli wznosić szałasy dla Mojżesza, Eliasza i Jezusa. Tak jakby zamierzali ich zatrzymać na zawsze.
Poranek na Secemińskiej, Uniejowskiej, zieleń brzóz, lip, jaworów, przetykana ciemniejszą zielnią świerków, jaśniejszą sosen o bursztynowych pniach, przydomowe ogródki przy wieżowcach i blokach, rabatki kwiatowe, owocowe drzewka, znać w tym wszystkim czułą, dbałą dłoń. I przemierzając asfaltowe alejki w otoczeniu tej bujnej, wiosennej zieleni, spore przestrzenie między blokami, wszystko wokół wydaje się bardziej ludzkie. Spojrzenia mijanych osób z błyskiem pokoju, bez zawziętości, nabuzowania, i bez jakiejś tępej zarozumiałości. Coś podobnego już kiedyś widziałem, przeżyłem, wróciła chwila, która kiedyś już gdzieś zaistniała i była. W dawnym świecie, gdy nie wiedziałem jeszcze czym jest strata, która czasem co prawda, gdzieś na dalekim horyzoncie, rysowała się jako bardzo odległa, prawie nierealna, możliwość, lecz nie próbowałem nawet traktować jej poważnie. W świecie bez troski, niepokoju, w którym wszystko było na swoim miejscu, poukładane. Bloki, przestrzenie, ludzie zmierzający do pracy, dzieci do szkoły, to wszystko już było.
Rodzinny spacer alejkami, z psiakami, ludzie nieznajomi podchodzą do nas, rozmawiają, żegnają się dobrym słowem, z uśmiechem. Pani fryzjerka zamykająca zakład tuż przed 19.00. Skośnooka, o ciemnej karnacji dziewczyna, siedząca na ławce przed salonem paznokci, wpatrzona w telefon, nie dostrzegajaca poza nim świata, czekająca zapewne na klientkę. Barwne murale Legii. Nieśpieszny rytm życia. Dziewczyna utykająca na prawą nogę prowadzi dużego wilczura, a w drugiej dłoni niesie zakupy, truskawki w reklamówce. Czterdziestolatka o czarnych włosach na spacerze z małym, białym westem, uśmiecha się do Azy.
Przy placu zabaw dwaj ojcowie zawzięcie o czymś dyskutują. Jeden z nich wsiada na dziecięcą hulajnogę i jeździ w kółko asfaltową alejką. Mamy żywo rozmaiające na ławeczkach na placu zabaw, z jednej strony rozbrzmiewa język polski, z drugiej rosyjski.
Pięcdziesięcioletnia kobieta prowadząca z mężem stragan z warzywami i owocami, pakuje do dostawczaka skrzynki przezd zapowiadaną burzą. Zdążam jeszcze kupić kobiałkę poziomkowych truskawek.
- Woli pan rumbę czy poziomkowe?
- Niech pan weźmie poziomkowe. - podpowiada z uśmiechem klientka-koleżanka sprzedającej.
- Niech pan spróbuje, proszę. To są poziomkowe. Są słodsze.
Biorę całą kobiałkę.
- Juro kobiałkę pan odda, nie będę jej panu liczyć.
W drodze powrotnej sycę oczy tą międzyblokową zielenią. Kilka banerów na wysokich piętrach o sprzedaży mieszkań. Na drugim piętrze zza otwartych drzwi balkonowych dobiegają odłogsy słuchanego na cały regulator TVN24, w programie mówią coś o Nawrockim.
Aza kilka razy przystaje, przysiada, kładzie się na asfalcie, czasem na trawie. Z dala od zgiełku, wysoka zabudowa izoluje od hałaśliwej Radiowej. Lubi przyglądać się światu, wpatruje się weń z rozmysłem, jakby go kontemplowala.
Zza rusztowań, z balkonu na parterze, rozlega się męski głos:
- Podoba jej się widok. - Teraz widzę, że stoi na nim około pięćdziesięcioletni mężczyzna, pali papierosa, i uśmiecha się do Azy.
Jeszcze minie nas trzydziestoparoletni mężczyzna o wyglądzie blokowiskowego rapera, z gitarą w pokrowcu przewieszoną przez ramię, w czarnej czapce bejsbolówce, zmierzający do klatki ukrytej w zieleni przed blokiem.
Czas wracać. Secemińska, Uniejowska, oaza spokoju.
piątek, 28 lutego 2025
Błyski - część 40
Drewniany kościółek na niewielkim wzniesieniu, z dwiema niewysokimi wieżami, od frontu pojedyncze sosny, wolnorosnące, w swoich kształach swobodne, nie ścieśnione jedna przy drugiej, jak w otaczającej puszczy, tu każda ma swoją przestrzeń, i zabytkowa drewniana dzwonnica, wokół roztacza się intensywny żywiczny zapach, asfaltową drogą przemykają już nie tylko rowery, samochody osobowe, ale od czasu do czasu też ciężkie samochody wojskowe. Nieopodal trójstyk granic. Droga od granicy w stronę Augustowa, znaczona krzyżami upamiętniającymi żołnierzy pomordowanych przez sowietów we wrześniu 1939 r. Przy dzwonnicy tablice poświęcone kapłanom tej parafii, wywiezionym przez Niemców do obozu w Dachau i tam zamrodowanym. W puszczy, nie tak daleko od kościółka, cmentarz żołnierzy z pierwszej wojny światowej, dwa drewniane krzyże, jeden z ukośną dolną poprzeczką, drugi bez, a w koronach drzew radosny, głośny śpiew ptaków, charakterystyczny dla wczesnego lata. Bliskość granicy z Litwą i Białorusią, myśli biegną w rodzinne strony, w stronę Wilna - do Ostrej Bramy, dawnego klasztoru na Antokolu, Kalwarii Wileńskiej z piaszczystymi ścieżkami na całkiem wysokich wzgórzach, pnącymi się stromo do murowanych stacji, z Chrystusem rozpiętym na konarze dorodnej sosny.
Kościółek z początku XX wieku. Modlitwy wiele razy szeptane w pustym, cichym wnętrzu. Miejsce szczególne, w którym nie tak dawana fizyczna obecność wydaje się trwać, jakby drgała rozpięta między płomieniami świeczek błyskających przed obrazem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy i ukośną jasną smugą słonecznego światła wpadającą przez okno od północnej strony, przy obrazie świętego cieśli. Miejsca trwają i przechowują obecność, obrazy, wypowiedziane na głos czy szeptem słowa, a może nawet myśli. Szorstkie, surowe głosy sowietów zatrzymujących na placu przed świątynią kilkunastoletniego chłopaka, jedną z ofiar obławy augustowskiej. Kontrast między tym, co jest teraz, a co wydarzyło się przed laty. W łagodnych promieniach zachodzącego słońca, stojąca między zielonymi modrzewiami Matka Boska, której można powierzać codzienne sprawy, przemykająca na rowerach grupa turystów, cicho podjeżdżające do skrzyżowania dróg auta, leniwie spacerujące koty, odgłosy rozradowanej grupy grającej na trawie w siatkówkę. Czy w takim miejscu naprawdę mogło się wydarzyć coś, co drastycznie przełamuje właściwe dla tej chwili wyobrażenia i jej błogi nastrój? Czy tu mogły się rozegrać wydarzenia obwieszczające jakiś kres? Świątynia sprawia wrażenie, jakby wchłonęła wszystkie odgłosy i obrazy zdarzeń z całej okolicy, jakie rozegrały się na przestrzeni ostatnich ponad stu lat. Nadzieje i cierpienia żołnierzy września 1939 r. rozejchanych sowieckimi czołgami w Płaskiej, zastrzelonych w Rygolu, i w połowie drogi między Mikaszówką a Płaską, odgłosy pocisków armatnich rozrywających się nad pobliskimi jeziorami w czasie pierwszej wojny, łkania i łzy członków rodzin tych, których bliskich w obławie zabrano i do domów nie wrócili. Ten cały miniony świat został zapamiętany i trwa w łagodnych promieniach słońca sączących się przez okna i łączących się z blaskiem świec palących się przed ołtarzem.
Mikaszówka była dla Florentyny jednym z miejsc zastępujących Adamowce, Mosarz i Udział, do których wracać już nie chciała, dawała przedsmak Wilna, z jego lesistymi, sosnowymi wzgórzami, skromnym drewnianym klasztorem na Antokolu i ścieżkami Kalwarii. Wracała tu jak do siebie do domu, w ciszy świątyni, przed ołtarzem, w drewnianej ławce, przesuwając w palcach paciorki różańca, trwała, tak jak jej Matka kiedyś przykazała, a co było dla niej doświadczeniem na tyle realnym, że najmniejsza wątpliwość nie mąciła tej pewności.
Tu też zrozumiałem, że po człowieku nie pozostaje pustka. Ten czas dany na oswojenie się z odchodzeniem i pożegnanie, ostatecznie daje przekonanie, że rozstanie jest tylko na chwilę. Słowa, uśmiechy uchwycone w łagodnym blasku słonecznego światła rozlanego na bursztynowych pniach sosen, nie mogą prowadzić do rozpaczy, są raczej zapowiedzią tego, na co mamy nadzieję.
Kościółek z początku XX wieku. Modlitwy wiele razy szeptane w pustym, cichym wnętrzu. Miejsce szczególne, w którym nie tak dawana fizyczna obecność wydaje się trwać, jakby drgała rozpięta między płomieniami świeczek błyskających przed obrazem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy i ukośną jasną smugą słonecznego światła wpadającą przez okno od północnej strony, przy obrazie świętego cieśli. Miejsca trwają i przechowują obecność, obrazy, wypowiedziane na głos czy szeptem słowa, a może nawet myśli. Szorstkie, surowe głosy sowietów zatrzymujących na placu przed świątynią kilkunastoletniego chłopaka, jedną z ofiar obławy augustowskiej. Kontrast między tym, co jest teraz, a co wydarzyło się przed laty. W łagodnych promieniach zachodzącego słońca, stojąca między zielonymi modrzewiami Matka Boska, której można powierzać codzienne sprawy, przemykająca na rowerach grupa turystów, cicho podjeżdżające do skrzyżowania dróg auta, leniwie spacerujące koty, odgłosy rozradowanej grupy grającej na trawie w siatkówkę. Czy w takim miejscu naprawdę mogło się wydarzyć coś, co drastycznie przełamuje właściwe dla tej chwili wyobrażenia i jej błogi nastrój? Czy tu mogły się rozegrać wydarzenia obwieszczające jakiś kres? Świątynia sprawia wrażenie, jakby wchłonęła wszystkie odgłosy i obrazy zdarzeń z całej okolicy, jakie rozegrały się na przestrzeni ostatnich ponad stu lat. Nadzieje i cierpienia żołnierzy września 1939 r. rozejchanych sowieckimi czołgami w Płaskiej, zastrzelonych w Rygolu, i w połowie drogi między Mikaszówką a Płaską, odgłosy pocisków armatnich rozrywających się nad pobliskimi jeziorami w czasie pierwszej wojny, łkania i łzy członków rodzin tych, których bliskich w obławie zabrano i do domów nie wrócili. Ten cały miniony świat został zapamiętany i trwa w łagodnych promieniach słońca sączących się przez okna i łączących się z blaskiem świec palących się przed ołtarzem.
Mikaszówka była dla Florentyny jednym z miejsc zastępujących Adamowce, Mosarz i Udział, do których wracać już nie chciała, dawała przedsmak Wilna, z jego lesistymi, sosnowymi wzgórzami, skromnym drewnianym klasztorem na Antokolu i ścieżkami Kalwarii. Wracała tu jak do siebie do domu, w ciszy świątyni, przed ołtarzem, w drewnianej ławce, przesuwając w palcach paciorki różańca, trwała, tak jak jej Matka kiedyś przykazała, a co było dla niej doświadczeniem na tyle realnym, że najmniejsza wątpliwość nie mąciła tej pewności.
Tu też zrozumiałem, że po człowieku nie pozostaje pustka. Ten czas dany na oswojenie się z odchodzeniem i pożegnanie, ostatecznie daje przekonanie, że rozstanie jest tylko na chwilę. Słowa, uśmiechy uchwycone w łagodnym blasku słonecznego światła rozlanego na bursztynowych pniach sosen, nie mogą prowadzić do rozpaczy, są raczej zapowiedzią tego, na co mamy nadzieję.
piątek, 14 lutego 2025
Rozradować się
Rozradować się w Panu. Tyle słów, fraz, zdewaluowanych, powtarzanych do znudzenia tak, że nic już nie znaczą. Zapadają w pamieć, a później gdzieś giną, długi czas nie wracają, unikamy ich podświadomie i świadomie, pomijamy pewne miejsca, źródła, w których mogą się pojawić.
Wirujące w świetle lapmy nad dźwiękoszczelnymi ekranami pojedyncze, sporawe płatki śniegu, widziane zza tej drugiej, bardziej przyjaznej, wyciszonej strony. Wirują i przybywa ich, robi się coraz więcej i więcej, być może są zapowiedzią większych opadów. Jaśniejsze plamy na zachodnim nocnym niebie. Wysokie, smukłe drzewa, rosnące w dwóch rzędach, za ogrodzeniem opuszczona, otwarta łączka, z kilkoma bezlistnymi drzewami i jedną zimozieloną sosenką, a przy placu zabaw pięć sosenek ledwie widocznych nad ziemią, ukrytych między dwoma rzędami bezlistnych drzew. Cienka warstwa śniegu, ślady ciągniętych sanek, gdzieniegdzie światła w oknach niewysokich bloków. Lekki mróz, chłód, cisza, ani żywej duszy, pół metra nad ziemią ledowe światełka, w oddali szczekanie psa, i dochodzący nie wiadomo skąd zapach ogniska. Kto o tej porze może w mieście rozpalać ognisko? Pobliska wieś, będąca podmiejską sypialnią, jest chyba mimo wszystko zbyt daleko, by mógł się z niej - między gęstą zabudową miejską - przedrzeć zapach zimowego ogniska. Zapach przypominający puszczańskie zimowe wyprawy, z igrającymi pomarańczowymi językami płonących na śniegu polan.
Rześkie powietrze, ożywiające, zmuszające do ruchu, by się rozgrzać, jak na miejskie warunki wyjątkowo świeże; nieopodal ruchliwa szosa, za ekranami, gdzieś niżej. Lekki trucht, aż w końcu udawana ucieczka, zachęta dla przyjaciela - wiernego husky - do ścigania się między drzewami, po cienkiej warstwie śniegu, uciekamy i łapiemy się, jak dzieci. I nieoczekiwane poczucie szczęścia, krótkotrwałego, niewymuszonej radości, z widokiem na wirujące w świetle lamp płatki śniegu, których z każdą chwilą przybywa. I w końcu można stanąć, wznieść oczy ku niebu, ciemnemu niebu, chłonąć lekki wiatr w nozdrza i dziękować Bogu za daną radość. I nagle pojawiajaca się myśl, że to właściwie znaczy rozradować się w Panu. Stać przez chwilę, z uniesioną głową, wpatrywać się w niebo, czuć szczypiący mroźny powiew na twarzy i mieć pewność otrzymanego daru.
Wirujące w świetle lapmy nad dźwiękoszczelnymi ekranami pojedyncze, sporawe płatki śniegu, widziane zza tej drugiej, bardziej przyjaznej, wyciszonej strony. Wirują i przybywa ich, robi się coraz więcej i więcej, być może są zapowiedzią większych opadów. Jaśniejsze plamy na zachodnim nocnym niebie. Wysokie, smukłe drzewa, rosnące w dwóch rzędach, za ogrodzeniem opuszczona, otwarta łączka, z kilkoma bezlistnymi drzewami i jedną zimozieloną sosenką, a przy placu zabaw pięć sosenek ledwie widocznych nad ziemią, ukrytych między dwoma rzędami bezlistnych drzew. Cienka warstwa śniegu, ślady ciągniętych sanek, gdzieniegdzie światła w oknach niewysokich bloków. Lekki mróz, chłód, cisza, ani żywej duszy, pół metra nad ziemią ledowe światełka, w oddali szczekanie psa, i dochodzący nie wiadomo skąd zapach ogniska. Kto o tej porze może w mieście rozpalać ognisko? Pobliska wieś, będąca podmiejską sypialnią, jest chyba mimo wszystko zbyt daleko, by mógł się z niej - między gęstą zabudową miejską - przedrzeć zapach zimowego ogniska. Zapach przypominający puszczańskie zimowe wyprawy, z igrającymi pomarańczowymi językami płonących na śniegu polan.
Rześkie powietrze, ożywiające, zmuszające do ruchu, by się rozgrzać, jak na miejskie warunki wyjątkowo świeże; nieopodal ruchliwa szosa, za ekranami, gdzieś niżej. Lekki trucht, aż w końcu udawana ucieczka, zachęta dla przyjaciela - wiernego husky - do ścigania się między drzewami, po cienkiej warstwie śniegu, uciekamy i łapiemy się, jak dzieci. I nieoczekiwane poczucie szczęścia, krótkotrwałego, niewymuszonej radości, z widokiem na wirujące w świetle lamp płatki śniegu, których z każdą chwilą przybywa. I w końcu można stanąć, wznieść oczy ku niebu, ciemnemu niebu, chłonąć lekki wiatr w nozdrza i dziękować Bogu za daną radość. I nagle pojawiajaca się myśl, że to właściwie znaczy rozradować się w Panu. Stać przez chwilę, z uniesioną głową, wpatrywać się w niebo, czuć szczypiący mroźny powiew na twarzy i mieć pewność otrzymanego daru.
Etykiety:
Bóg,
chwile,
cisza,
dar,
dzieciństwo,
husky,
literatura,
miasto,
obecność,
opowiadanie,
pewność,
radość,
słowa,
szczęście,
śnieg,
ulotne chwile,
Warszawa,
wiara,
zima,
zimowy wieczór
piątek, 7 lutego 2025
Błyski - część 39
Początek lat sześćdziesiątych, dwudziestokilkuletnia dziewczyna samotnie wyrusza po raz pierwszy za granicę, i to jeszcze na wschód. Tliła się w niej tęsknota. Niby nie daleko, choć w zupełnie innym świecie, żyli wciąż krewni, znajomi, którzy tam zostali, bo nie wierzyli w trwałą zmianę porządku. To co przyniosła wojna, miało być tymczasowe, krótsze, dłuższe, ale na pewno nie wieczne. Wierzyli, że wróci świat znany, tylko w lepszej odsłonie, bo skoro absolutne zło doznało klęski, to teraz świat będzie zmierzał ku lepszemu. Tymczasem nastała nowa rzeczywistość. W miejsce tych, którzy zostali wywiezieni lub zmuszeni okolicznościami wyjechali sami, pojawili się przybysze z otchłani imperium, zostali osadzeni w opustoszałych wioskach, miasteczkach i miastach. Dawni mieszkańcy, którzy zostali u siebie z nadzieją, i ich nowi sąsiedzi, o odmiennych obyczajach, sposobie postrzegania świata, kulturze, języku, wyznaniu albo jego braku.
Autobus zatrzymał się w Głębokim. Piaszczysta droga, unoszący się kurz w łagodnych promieniach późnego, letniego słońca, krajobraz łagodnie falujący, stąd już kilka kilometrów pieszo do Szuniowców. Na skraju wsi, w drewnianym domu o żywych barwach, z misternie wykonanymi zdobieniami okien, mieszkała matka chrzestna Florci wraz z mężem Michałem i dwójką dzieci. Z przedwojennych mieszkańców wsi uchowali tylko oni, i jedna polska rodzina, na drugim końcu wsi, pozostałe domostwa tej niemałej wsi zajęli ludzie przywiezieni gdzieś z głębi ZSRR. Powstał kołchoz. Weronika uważała się za Polkę, co niedzielę chodziła na mszę do kościoła w Głębokim. Jej mąż Michał uważał siebie za - jak mawiał - Białorusa, był wyznania prawosławnego. Gdy pod koniec lat osmiedziesiątych, już schorowany nie był w stanie wybrać się z nami do Wilna, jego żona pamiętała, by po odwiedzeniu Ostrej Bramy zajrzeć do pobliskiej cerkwi Świętego Ducha i zapalić świeczkę w jego intencji. I to był ten drugi raz, gdy Florcia przybyła w swoje rodzinne strony, tym razem już ze swoją rodziną, ale wówczas zerwany most na rzece nieopodal Mosarza uniemożliwił dotarcie do Adamowców, czego zresztą nie żałowała.
- Nie tęsknisz mamo za Adamowcami?
- Nie.
- Nie chciałabyś tam pojechać?
- Nie, nie chciałabym. To już nie są Adamowce mojego dzieciństwa, nie te, które zapamiętałam. Nic już mnie do nich nie ciągnie.
Już zresztą te z lat sześćdziesiątych były zupełnie innym miejscem niż te opuszczone tuż po wojnie. Dom Floriana i Genowefy ktoś rozebrał i przeniósł do innej wsi, nie wiadomo kto, nie wiadomo dokąd. I w nich również pojawili się nowi mieszkańcy. Pozostała znajoma piaszczysta droga, rzeczka, znaczna część drewnianej zabudowy, choć z nowymi użytkownikami, lecz nie zachował się ich duch. Cmentarz na wzgórzu trwał niezmiennie. Nie wiadomo natomiast co stało się z kamieniem przy drodze, z którego małej Florci przyglądał się z zaciekawieniem aniołek, który pojawiał się, gdy się dziewczynka od kamienia nieco oddalala, i znikał, gdy się doń zbliżała. Co z bagnem koło wzgórza cmentarnego, którego rdzawe wody przypminały dziecku krew żołnierzy napoleońskich poległych w potyczce, jaka się tu rozegrała w czasie niesławnego odwrotu spod Moskwy.
Dziś Adamowce pochłonęła całkowicie nieokiełznana natura. Krzewy, drzewa, trawy objęły nieistniejącą już wieś w swoje władanie. Zachowało się kilka drewnianych domów pod baldachimem rozrastających się drzew, droga zarosła trawą, można do nich dotrzeć już tylko autem terenowym. Wieś widmo, jak opuszczona osada gdzieś w dżungli, w wybujałej dzikiej, letniej zieleni.
Autobus zatrzymał się w Głębokim. Piaszczysta droga, unoszący się kurz w łagodnych promieniach późnego, letniego słońca, krajobraz łagodnie falujący, stąd już kilka kilometrów pieszo do Szuniowców. Na skraju wsi, w drewnianym domu o żywych barwach, z misternie wykonanymi zdobieniami okien, mieszkała matka chrzestna Florci wraz z mężem Michałem i dwójką dzieci. Z przedwojennych mieszkańców wsi uchowali tylko oni, i jedna polska rodzina, na drugim końcu wsi, pozostałe domostwa tej niemałej wsi zajęli ludzie przywiezieni gdzieś z głębi ZSRR. Powstał kołchoz. Weronika uważała się za Polkę, co niedzielę chodziła na mszę do kościoła w Głębokim. Jej mąż Michał uważał siebie za - jak mawiał - Białorusa, był wyznania prawosławnego. Gdy pod koniec lat osmiedziesiątych, już schorowany nie był w stanie wybrać się z nami do Wilna, jego żona pamiętała, by po odwiedzeniu Ostrej Bramy zajrzeć do pobliskiej cerkwi Świętego Ducha i zapalić świeczkę w jego intencji. I to był ten drugi raz, gdy Florcia przybyła w swoje rodzinne strony, tym razem już ze swoją rodziną, ale wówczas zerwany most na rzece nieopodal Mosarza uniemożliwił dotarcie do Adamowców, czego zresztą nie żałowała.
- Nie tęsknisz mamo za Adamowcami?
- Nie.
- Nie chciałabyś tam pojechać?
- Nie, nie chciałabym. To już nie są Adamowce mojego dzieciństwa, nie te, które zapamiętałam. Nic już mnie do nich nie ciągnie.
Już zresztą te z lat sześćdziesiątych były zupełnie innym miejscem niż te opuszczone tuż po wojnie. Dom Floriana i Genowefy ktoś rozebrał i przeniósł do innej wsi, nie wiadomo kto, nie wiadomo dokąd. I w nich również pojawili się nowi mieszkańcy. Pozostała znajoma piaszczysta droga, rzeczka, znaczna część drewnianej zabudowy, choć z nowymi użytkownikami, lecz nie zachował się ich duch. Cmentarz na wzgórzu trwał niezmiennie. Nie wiadomo natomiast co stało się z kamieniem przy drodze, z którego małej Florci przyglądał się z zaciekawieniem aniołek, który pojawiał się, gdy się dziewczynka od kamienia nieco oddalala, i znikał, gdy się doń zbliżała. Co z bagnem koło wzgórza cmentarnego, którego rdzawe wody przypminały dziecku krew żołnierzy napoleońskich poległych w potyczce, jaka się tu rozegrała w czasie niesławnego odwrotu spod Moskwy.
Dziś Adamowce pochłonęła całkowicie nieokiełznana natura. Krzewy, drzewa, trawy objęły nieistniejącą już wieś w swoje władanie. Zachowało się kilka drewnianych domów pod baldachimem rozrastających się drzew, droga zarosła trawą, można do nich dotrzeć już tylko autem terenowym. Wieś widmo, jak opuszczona osada gdzieś w dżungli, w wybujałej dzikiej, letniej zieleni.
niedziela, 5 stycznia 2025
Błyski - część 38
Wieść o cudzie musiała się rozejść po kraju lotem błyskawicy. I nadarzyła się kolejna okazja, by wybrać się do ukochanej Warszawy. Ta Warszawa będzie się już przewijać, z różną częstotliwością, przez całe życie. Później jeszcze studia Florci na Uniwersytecie Warszawskim, aż w końcu niemal pełnych sześć lat zamieszkiwania w niej przed rozstaniem z tym światem 17 sierpnia 2023 roku, bo tego dnia historia zatoczy pełne koło, od poczęcia w mieszkanku w kamienicy na placu Kazimierza Wielkiego do Szpitala Wolskiego przy Kasprzaka. Życie zaczęło się i zakończyło na Woli.
Ale teraz jest ciepły i słoneczny październikowy dzień, pociąg jedzie wolno, miarowy stukot kół nie wygłusza jednak emocji i nie czyni podróży monotonną. Kobiety jadą do swojej Matki, która towarzyszy im nieustannie w każdym miejscu, spogląda z obrazów, roztacza opiekę, gdy wyruszały w nieznane z Wilna, gdy osiadły w Białymstoku. Oswaldek wybył już w wielki świat, w Białymstoku było mu za ciasno, zresztą jego takie opowieści, wydarzenia nie interesowały, gdyby nawet był na miejscu, znalazłby bez problemu jakiekolwiek pretekst, by bez potrzeby nie jechać do Warszawy. Życie było tam gdzie koledzy, gdzie się rzeczywiście coś działo, co wywoływało dreszcz ekscytacji, podnosiło adrenalinę. Później będzie też często powtarzał, że on się nie chce naprzykrzać Panu Bogu. W końcu pociąg dociera do właściwej stacji. Już od dworca formują się spontanicznie grupy sunące w stronę Nowolipek. Słońce chyli się już ku zachodowi, za moment zapadnie zmierzch. Neoromański kościół świętego Augustyna, z czerwonej cegły, ze smukłą wieżą sięgającą niemal nieba, w roku 1940 znalazł się na terenie getta. W czasie likwidiacji getta Niemcy w nawach świątyni urządzili magazyn, w którym gromadzili zrabowane mienie żydowskie, zaś po wybuchu powstania warszawskiego na wysokiej wieży umieścili punkt obserwacyjny i gniazdo broni maszynowej. Niedaleko był też Pawiak, z którego okien więźniowie po raz ostatni w swoi życiu mogli spojrzeć na krzyż osadzony na świątyni. Tymczasem w stronę Nowlipek ciągnęli warszawiacy i przyjezdni, cały przekrój społeczny, wszelkie grupy wiekowe, pączowszy od dzieci z rodzicami po staruszków, osoby, które właśnie wyszły z pracy, i te, które przyjechały do Warszawy gdzieś z daleka specjalnie po to, by ujrzeć cud. Na całej trasie, począwszy od dworca, w oczy rzucały się grupki podenerwowanych milicjantów. Na ulicach wyraźnie wyczuwalna była atmosfera ekscytacji, jakiejś euforii, na twarzach mijanych osób odmalowywała się czasem radość, czasem zwykłe zaciekawienie, a nierzadko niezrozumienie tego, co się wokół dzieje. Bliżej Nowlipek tłum gęstniał. Podejście pod sam kościół stało się niemożliwe. Aby zająć jakieś w miarę sensowne miejsce obserwacyjne, trzeba się było przedzierać między stojącymi i wpatrującymi się w stronę zwieńczenia wieży kościoła. Jedni stali oniemiali w zachwycie z zadartymi głowami, inni mówili, że nic nie widzą. Gdy Gienia z Florcią w końcu dotarły najbliżej świątyni jak się tylko dało i przystanęły, przeszła obok nich starsza kobieta z papiersoem, psiocząc na zgromadzony tłum i niezadowolnym tonem rzucała do zgromadzonych:
- Co wy tam widzicie?! Tam nic nie ma!
I klnąc siarczyście zniknęła gdzieś w tej ludzkiej gęstwinie.
- A ty mamo widziałaś tam Matkę Boską? Ty i babcia widziałyście ją?
- Tak, my wdziałyśmy...
- Wyraźnie?
- Tak, nad wieżą widziałayśmy świetlistą postać.
- A jak ona wyglądała?
- Była w sukni, unosiła się z rozpostartymi dłońmi, wyglądała tak jakby była zafrasowana.
Matka i córka były przekonane, że świetlista postać, będąca Matką Boską, wlała wówczas w ludzi jakąś wielką nadzieję, przyniosła im radość, umocniła ich wiarę i pogłębiła miłość. Cud na Nowlipkach nie został uznany przez Kościół katolicki. Kuria wydała oświadczenie, że jest to zjawisko całkowicie naturalne. Władze państwowe początkowo miały trudności z uporaniem się z owym cudem, kilkukorotnie zamalowywano hełm wieży kościelnej, by nie dawał żadnego odblasku, ale kres tym licznym manifestacjom na Nowlipkach położyły dopiero aresztowania wśród przyjeżdżających i obserwujących. Zatrzymano w sumie ponad siedmeset osób, a niemal połowę spośró nich stanowili przyjezdni z różnych regnionów Polski. Zjawisko zaczęło się wymykać rządzącym spod kontroli i stawać coraz bardziej niezbezpieczne.
Dla Genowefy i Florentyny ta opieka Matki Bożej była czymś tak naturalnym, jak oddychanie, nigdy w nią nie powątpiewały, miały pewność, że Niebieska Matka nad nimi czuwa, modli się i wyprasza potrzebne łaski. Żadne komunikaty, oświadczenia kurialne nie miały większego znaczenia, nie mówiąc już o państwowej propagandzie.
Ale teraz jest ciepły i słoneczny październikowy dzień, pociąg jedzie wolno, miarowy stukot kół nie wygłusza jednak emocji i nie czyni podróży monotonną. Kobiety jadą do swojej Matki, która towarzyszy im nieustannie w każdym miejscu, spogląda z obrazów, roztacza opiekę, gdy wyruszały w nieznane z Wilna, gdy osiadły w Białymstoku. Oswaldek wybył już w wielki świat, w Białymstoku było mu za ciasno, zresztą jego takie opowieści, wydarzenia nie interesowały, gdyby nawet był na miejscu, znalazłby bez problemu jakiekolwiek pretekst, by bez potrzeby nie jechać do Warszawy. Życie było tam gdzie koledzy, gdzie się rzeczywiście coś działo, co wywoływało dreszcz ekscytacji, podnosiło adrenalinę. Później będzie też często powtarzał, że on się nie chce naprzykrzać Panu Bogu. W końcu pociąg dociera do właściwej stacji. Już od dworca formują się spontanicznie grupy sunące w stronę Nowolipek. Słońce chyli się już ku zachodowi, za moment zapadnie zmierzch. Neoromański kościół świętego Augustyna, z czerwonej cegły, ze smukłą wieżą sięgającą niemal nieba, w roku 1940 znalazł się na terenie getta. W czasie likwidiacji getta Niemcy w nawach świątyni urządzili magazyn, w którym gromadzili zrabowane mienie żydowskie, zaś po wybuchu powstania warszawskiego na wysokiej wieży umieścili punkt obserwacyjny i gniazdo broni maszynowej. Niedaleko był też Pawiak, z którego okien więźniowie po raz ostatni w swoi życiu mogli spojrzeć na krzyż osadzony na świątyni. Tymczasem w stronę Nowlipek ciągnęli warszawiacy i przyjezdni, cały przekrój społeczny, wszelkie grupy wiekowe, pączowszy od dzieci z rodzicami po staruszków, osoby, które właśnie wyszły z pracy, i te, które przyjechały do Warszawy gdzieś z daleka specjalnie po to, by ujrzeć cud. Na całej trasie, począwszy od dworca, w oczy rzucały się grupki podenerwowanych milicjantów. Na ulicach wyraźnie wyczuwalna była atmosfera ekscytacji, jakiejś euforii, na twarzach mijanych osób odmalowywała się czasem radość, czasem zwykłe zaciekawienie, a nierzadko niezrozumienie tego, co się wokół dzieje. Bliżej Nowlipek tłum gęstniał. Podejście pod sam kościół stało się niemożliwe. Aby zająć jakieś w miarę sensowne miejsce obserwacyjne, trzeba się było przedzierać między stojącymi i wpatrującymi się w stronę zwieńczenia wieży kościoła. Jedni stali oniemiali w zachwycie z zadartymi głowami, inni mówili, że nic nie widzą. Gdy Gienia z Florcią w końcu dotarły najbliżej świątyni jak się tylko dało i przystanęły, przeszła obok nich starsza kobieta z papiersoem, psiocząc na zgromadzony tłum i niezadowolnym tonem rzucała do zgromadzonych:
- Co wy tam widzicie?! Tam nic nie ma!
I klnąc siarczyście zniknęła gdzieś w tej ludzkiej gęstwinie.
- A ty mamo widziałaś tam Matkę Boską? Ty i babcia widziałyście ją?
- Tak, my wdziałyśmy...
- Wyraźnie?
- Tak, nad wieżą widziałayśmy świetlistą postać.
- A jak ona wyglądała?
- Była w sukni, unosiła się z rozpostartymi dłońmi, wyglądała tak jakby była zafrasowana.
Matka i córka były przekonane, że świetlista postać, będąca Matką Boską, wlała wówczas w ludzi jakąś wielką nadzieję, przyniosła im radość, umocniła ich wiarę i pogłębiła miłość. Cud na Nowlipkach nie został uznany przez Kościół katolicki. Kuria wydała oświadczenie, że jest to zjawisko całkowicie naturalne. Władze państwowe początkowo miały trudności z uporaniem się z owym cudem, kilkukorotnie zamalowywano hełm wieży kościelnej, by nie dawał żadnego odblasku, ale kres tym licznym manifestacjom na Nowlipkach położyły dopiero aresztowania wśród przyjeżdżających i obserwujących. Zatrzymano w sumie ponad siedmeset osób, a niemal połowę spośró nich stanowili przyjezdni z różnych regnionów Polski. Zjawisko zaczęło się wymykać rządzącym spod kontroli i stawać coraz bardziej niezbezpieczne.
Dla Genowefy i Florentyny ta opieka Matki Bożej była czymś tak naturalnym, jak oddychanie, nigdy w nią nie powątpiewały, miały pewność, że Niebieska Matka nad nimi czuwa, modli się i wyprasza potrzebne łaski. Żadne komunikaty, oświadczenia kurialne nie miały większego znaczenia, nie mówiąc już o państwowej propagandzie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Pochwała blokowisk
Snujące się nad ogródkami działkowymi dymy z ogniska, tak charakterystyczne dla schyłku lata, czerwonawe wiśnie opadające już z drzewa, wyso...

-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Bujny ogród, drzewa owcowe - wiśnie, śliwy, jabłonie, grządki warzywne, kwietne, malwy pod oknami, maliny, krzewy porzeczek, wysokie trawy, ...
-
Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...