piątek, 14 lutego 2025

Rozradować się

Rozradować się w Panu. Tyle słów, fraz, zdewaluowanych, powtarzanych do znudzenia tak, że nic już nie znaczą. Zapadają w pamieć, a później gdzieś giną, długi czas nie wracają, unikamy ich podświadomie i świadomie, pomijamy pewne miejsca, źródła, w których mogą się pojawić.

Wirujące w świetle lapmy nad dźwiękoszczelnymi ekranami pojedyncze, sporawe płatki śniegu, widziane zza tej drugiej, bardziej przyjaznej, wyciszonej strony. Wirują i przybywa ich, robi się coraz więcej i więcej, być może są zapowiedzią większych opadów. Jaśniejsze plamy na zachodnim nocnym niebie. Wysokie, smukłe drzewa, rosnące w dwóch rzędach, za ogrodzeniem opuszczona, otwarta łączka, z kilkoma bezlistnymi drzewami i jedną zimozieloną sosenką, a przy placu zabaw pięć sosenek ledwie widocznych nad ziemią, ukrytych między dwoma rzędami bezlistnych drzew. Cienka warstwa śniegu, ślady ciągniętych sanek, gdzieniegdzie światła w oknach niewysokich bloków. Lekki mróz, chłód, cisza, ani żywej duszy, pół metra nad ziemią ledowe światełka, w oddali szczekanie psa, i dochodzący nie wiadomo skąd zapach ogniska. Kto o tej porze może w mieście rozpalać ognisko? Pobliska wieś, będąca podmiejską sypialnią, jest chyba mimo wszystko zbyt daleko, by mógł się z niej - między gęstą zabudową miejską - przedrzeć zapach zimowego ogniska. Zapach przypominający puszczańskie zimowe wyprawy, z igrającymi pomarańczowymi językami płonących na śniegu polan.

Rześkie powietrze, ożywiające, zmuszające do ruchu, by się rozgrzać, jak na miejskie warunki wyjątkowo świeże; nieopodal ruchliwa szosa, za ekranami, gdzieś niżej. Lekki trucht, aż w końcu udawana ucieczka, zachęta dla przyjaciela - wiernego husky - do ścigania się między drzewami, po cienkiej warstwie śniegu, uciekamy i łapiemy się, jak dzieci. I nieoczekiwane poczucie szczęścia, krótkotrwałego, niewymuszonej radości, z widokiem na wirujące w świetle lamp płatki śniegu, których z każdą chwilą przybywa. I w końcu można stanąć, wznieść oczy ku niebu, ciemnemu niebu, chłonąć lekki wiatr w nozdrza i dziękować Bogu za daną radość. I nagle pojawiajaca się myśl, że to właściwie znaczy rozradować się w Panu. Stać przez chwilę, z uniesioną głową, wpatrywać się w niebo, czuć szczypiący mroźny powiew na twarzy i mieć pewność otrzymanego daru.

piątek, 7 lutego 2025

Błyski - część 39

Początek lat sześćdziesiątych, dwudziestokilkuletnia dziewczyna samotnie wyrusza po raz pierwszy za granicę, i to jeszcze na wschód. Tliła się w niej tęsknota. Niby nie daleko, choć w zupełnie innym świecie, żyli wciąż krewni, znajomi, którzy tam zostali, bo nie wierzyli w trwałą zmianę porządku. To co przyniosła wojna, miało być tymczasowe, krótsze, dłuższe, ale na pewno nie wieczne. Wierzyli, że wróci świat znany, tylko w lepszej odsłonie, bo skoro absolutne zło doznało klęski, to teraz świat będzie zmierzał ku lepszemu. Tymczasem nastała nowa rzeczywistość. W miejsce tych, którzy zostali wywiezieni lub zmuszeni okolicznościami wyjechali sami, pojawili się przybysze z otchłani imperium, zostali osadzeni w opustoszałych wioskach, miasteczkach i miastach. Dawni mieszkańcy, którzy zostali u siebie z nadzieją, i ich nowi sąsiedzi, o odmiennych obyczajach, sposobie postrzegania świata, kulturze, języku, wyznaniu albo jego braku.

Autobus zatrzymał się w Głębokim. Piaszczysta droga, unoszący się kurz w łagodnych promieniach późnego, letniego słońca, krajobraz łagodnie falujący, stąd już kilka kilometrów pieszo do Szuniowców. Na skraju wsi, w drewnianym domu o żywych barwach, z misternie wykonanymi zdobieniami okien, mieszkała matka chrzestna Florci wraz z mężem Michałem i dwójką dzieci. Z przedwojennych mieszkańców wsi uchowali tylko oni, i jedna polska rodzina, na drugim końcu wsi, pozostałe domostwa tej niemałej wsi zajęli ludzie przywiezieni gdzieś z głębi ZSRR. Powstał kołchoz. Weronika uważała się za Polkę, co niedzielę chodziła na mszę do kościoła w Głębokim. Jej mąż Michał uważał siebie za - jak mawiał - Białorusa, był wyznania prawosławnego. Gdy pod koniec lat osmiedziesiątych, już schorowany nie był w stanie wybrać się z nami do Wilna, jego żona pamiętała, by po odwiedzeniu Ostrej Bramy zajrzeć do pobliskiej cerkwi Świętego Ducha i zapalić świeczkę w jego intencji. I to był ten drugi raz, gdy Florcia przybyła w swoje rodzinne strony, tym razem już ze swoją rodziną, ale wówczas zerwany most na rzece nieopodal Mosarza uniemożliwił dotarcie do Adamowców, czego zresztą nie żałowała.

- Nie tęsknisz mamo za Adamowcami?

- Nie.

- Nie chciałabyś tam pojechać?

- Nie, nie chciałabym. To już nie są Adamowce mojego dzieciństwa, nie te, które zapamiętałam. Nic już mnie do nich nie ciągnie.

Już zresztą te z lat sześćdziesiątych były zupełnie innym miejscem niż te opuszczone tuż po wojnie. Dom Floriana i Genowefy ktoś rozebrał i przeniósł do innej wsi, nie wiadomo kto, nie wiadomo dokąd. I w nich również pojawili się nowi mieszkańcy. Pozostała znajoma piaszczysta droga, rzeczka, znaczna część drewnianej zabudowy, choć z nowymi użytkownikami, lecz nie zachował się ich duch. Cmentarz na wzgórzu trwał niezmiennie. Nie wiadomo natomiast co stało się z kamieniem przy drodze, z którego małej Florci przyglądał się z zaciekawieniem aniołek, który pojawiał się, gdy się dziewczynka od kamienia nieco oddalala, i znikał, gdy się doń zbliżała. Co z bagnem koło wzgórza cmentarnego, którego rdzawe wody przypminały dziecku krew żołnierzy napoleońskich poległych w potyczce, jaka się tu rozegrała w czasie niesławnego odwrotu spod Moskwy.

Dziś Adamowce pochłonęła całkowicie nieokiełznana natura. Krzewy, drzewa, trawy objęły nieistniejącą już wieś w swoje władanie. Zachowało się kilka drewnianych domów pod baldachimem rozrastających się drzew, droga zarosła trawą, można do nich dotrzeć już tylko autem terenowym. Wieś widmo, jak opuszczona osada gdzieś w dżungli, w wybujałej dzikiej, letniej zieleni.

niedziela, 5 stycznia 2025

Błyski - część 38

Wieść o cudzie musiała się rozejść po kraju lotem błyskawicy. I nadarzyła się kolejna okazja, by wybrać się do ukochanej Warszawy. Ta Warszawa będzie się już przewijać, z różną częstotliwością, przez całe życie. Później jeszcze studia Florci na Uniwersytecie Warszawskim, aż w końcu niemal pełnych sześć lat zamieszkiwania w niej przed rozstaniem z tym światem 17 sierpnia 2023 roku, bo tego dnia historia zatoczy pełne koło, od poczęcia w mieszkanku w kamienicy na placu Kazimierza Wielkiego do Szpitala Wolskiego przy Kasprzaka. Życie zaczęło się i zakończyło na Woli.

Ale teraz jest ciepły i słoneczny październikowy dzień, pociąg jedzie wolno, miarowy stukot kół nie wygłusza jednak emocji i nie czyni podróży monotonną. Kobiety jadą do swojej Matki, która towarzyszy im nieustannie w każdym miejscu, spogląda z obrazów, roztacza opiekę, gdy wyruszały w nieznane z Wilna, gdy osiadły w Białymstoku. Oswaldek wybył już w wielki świat, w Białymstoku było mu za ciasno, zresztą jego takie opowieści, wydarzenia nie interesowały, gdyby nawet był na miejscu, znalazłby bez problemu jakiekolwiek pretekst, by bez potrzeby nie jechać do Warszawy. Życie było tam gdzie koledzy, gdzie się rzeczywiście coś działo, co wywoływało dreszcz ekscytacji, podnosiło adrenalinę. Później będzie też często powtarzał, że on się nie chce naprzykrzać Panu Bogu. W końcu pociąg dociera do właściwej stacji. Już od dworca formują się spontanicznie grupy sunące w stronę Nowolipek. Słońce chyli się już ku zachodowi, za moment zapadnie zmierzch. Neoromański kościół świętego Augustyna, z czerwonej cegły, ze smukłą wieżą sięgającą niemal nieba, w roku 1940 znalazł się na terenie getta. W czasie likwidiacji getta Niemcy w nawach świątyni urządzili magazyn, w którym gromadzili zrabowane mienie żydowskie, zaś po wybuchu powstania warszawskiego na wysokiej wieży umieścili punkt obserwacyjny i gniazdo broni maszynowej. Niedaleko był też Pawiak, z którego okien więźniowie po raz ostatni w swoi życiu mogli spojrzeć na krzyż osadzony na świątyni. Tymczasem w stronę Nowlipek ciągnęli warszawiacy i przyjezdni, cały przekrój społeczny, wszelkie grupy wiekowe, pączowszy od dzieci z rodzicami po staruszków, osoby, które właśnie wyszły z pracy, i te, które przyjechały do Warszawy gdzieś z daleka specjalnie po to, by ujrzeć cud. Na całej trasie, począwszy od dworca, w oczy rzucały się grupki podenerwowanych milicjantów. Na ulicach wyraźnie wyczuwalna była atmosfera ekscytacji, jakiejś euforii, na twarzach mijanych osób odmalowywała się czasem radość, czasem zwykłe zaciekawienie, a nierzadko niezrozumienie tego, co się wokół dzieje. Bliżej Nowlipek tłum gęstniał. Podejście pod sam kościół stało się niemożliwe. Aby zająć jakieś w miarę sensowne miejsce obserwacyjne, trzeba się było przedzierać między stojącymi i wpatrującymi się w stronę zwieńczenia wieży kościoła. Jedni stali oniemiali w zachwycie z zadartymi głowami, inni mówili, że nic nie widzą. Gdy Gienia z Florcią w końcu dotarły najbliżej świątyni jak się tylko dało i przystanęły, przeszła obok nich starsza kobieta z papiersoem, psiocząc na zgromadzony tłum i niezadowolnym tonem rzucała do zgromadzonych:

- Co wy tam widzicie?! Tam nic nie ma!

I klnąc siarczyście zniknęła gdzieś w tej ludzkiej gęstwinie.

- A ty mamo widziałaś tam Matkę Boską? Ty i babcia widziałyście ją?

- Tak, my wdziałyśmy...

- Wyraźnie?

- Tak, nad wieżą widziałayśmy świetlistą postać.

- A jak ona wyglądała?

- Była w sukni, unosiła się z rozpostartymi dłońmi, wyglądała tak jakby była zafrasowana.

Matka i córka były przekonane, że świetlista postać, będąca Matką Boską, wlała wówczas w ludzi jakąś wielką nadzieję, przyniosła im radość, umocniła ich wiarę i pogłębiła miłość. Cud na Nowlipkach nie został uznany przez Kościół katolicki. Kuria wydała oświadczenie, że jest to zjawisko całkowicie naturalne. Władze państwowe początkowo miały trudności z uporaniem się z owym cudem, kilkukorotnie zamalowywano hełm wieży kościelnej, by nie dawał żadnego odblasku, ale kres tym licznym manifestacjom na Nowlipkach położyły dopiero aresztowania wśród przyjeżdżających i obserwujących. Zatrzymano w sumie ponad siedmeset osób, a niemal połowę spośró nich stanowili przyjezdni z różnych regnionów Polski. Zjawisko zaczęło się wymykać rządzącym spod kontroli i stawać coraz bardziej niezbezpieczne.

Dla Genowefy i Florentyny ta opieka Matki Bożej była czymś tak naturalnym, jak oddychanie, nigdy w nią nie powątpiewały, miały pewność, że Niebieska Matka nad nimi czuwa, modli się i wyprasza potrzebne łaski. Żadne komunikaty, oświadczenia kurialne nie miały większego znaczenia, nie mówiąc już o państwowej propagandzie.

Rozradować się

Rozradować się w Panu. Tyle słów, fraz, zdewaluowanych, powtarzanych do znudzenia tak, że nic już nie znaczą. Zapadają w pamieć, a później g...