Podróżowanie jako ucieczka nigdy nie może się udać. Najpewniej może przynieść jedynie roczarowanie. Gdy jeszcze dodać do tego kryzys wiary, to przyjemność wędrowania wydaje się być jeszcze bardziej wątpliwa. Przygnębienia i smutku nieustannym byciem w podróży zagłuszyć nie sposób. Na szczęście jednak jest coś prawdziwego, głębokiego i jasnego w wiejskich i małomiasteczkowych napotykanych na szlaku kościołach. Nabożeństwo różańcowe w słowackiej Starej Lubovni, na które trafiamy przypadkiem ma w sobie coś kojącego i tchnącego prawdą pierwszych chrześcijan. Z początku ledwie kilka osób mądlących się żarliwie piękną, melodyjną slovencziną. Modlących się stopniowo zaczyna przybywać, w przedziale wiekowym od 20 do powyżej 80 lat. Następnie, w drodze powrotnej do Polski jeszcze krótka wizyta w kościele w Plavnicy, wypełnionym po brzegi; wieczorna msza bez pompatyczności, bez rutyny, dzieci, rodzice, dziadkowie z książeczkami do nabożenstwa, łagodny, a jednocześnie stanowczy i spokojny głos młodego księdza, któremu spod sutanny wystają sportowe buty. Bez puszenia się, izolowania się od innych, z charakterystycznym słowackim wyciszeniem, pokorą i skromnością. I nawet, jeśli po wyjściu ze świątyni znowu nic nie jest w stanie uchronić mnie przez natrętnie powracającą myślą o nieubłaganie upływającym czasie, którego wbrew gorliwym zamierzeniom wydrzeć i wstrzymać nie jestem w stanie, i mimo tego, że coraz częściej skłaniam się ku przekonaniu, że Później, Po nic już nie będzie, to pozostaje jednak w głebi duszy coś jasnego i dobrego. To zapewne stąd się wzięło, jakby już nawet podświadome dążenie do zatrzymywania się i zaglądania choćby na chwilę do górskich kościołów, czy do neogotyckiego, monumentalnego w Grybowie, czy modernistycznego w Kąclowej, lub dawnej cerkwi grekokatolickiej we Florynce. Klimat nabożeństw, harmonijne wtopienie świątyń w krajobraz łagodnych gór na pograniczu Beskidu Sądeckiego i Niskiego, groza zbliżającej się burzy, kłębiących się wokół ciężkich, postrzępionych ciemnych chmur, ślady po powodzi w postaci urwanych fragmentow szosy, podmytych przez rwące potoki, dziś zamienione w niewinne wąskie strużki, wywołujące dreszcze grzmoty i wreszcie słońce niemal mistycznie przedzierające się zza ołowianych chmur, układających się w fantastyczne kształty. I ludzie jakby życzliwiej spoglądający, mniej źle skrywanej zawiści, podejrzliwości, nieufności, za to więcej prostoty i szczerej serdeczności.
Grybów otoczony burzowymi chmurami, grzmoty gdzieś w górach, rynek miasteczka doszczętnie rozkopany i w przebudowie, otoczony niskimi kamieniczkami z końca XIX i początku XX wieku, strzelista bryła neogotyckiego kościoła, hałas pracujących wciąż koparek i innego ciężkiego sprzętu, kilka urokliwych zaułków i ani jednego turysty, dwie kręte uliczki, zrujnowany budynek przypominający synagogę, szykowany do generalnego remontu, o czym świadczą ustawione na jednej z fasad drewniane rusztowania; apetyczny zapach domowej pizzy w rynku, i sporo mieszkańców śpieszących na zakupy. Nieliczne kamienice odremonotowane, większość wciąż jeszcze czeka na powrót do dawnej świetności, ciekawe gzymsy, tablice pamiątkowe, kwiaty w oknach, niezliczone szyldy, niektóre całkiem pomysłowe i zabawne. Czas jednak nagli i trzeba ruszać do Florynki. Po drodze Kąclowa i modernistyczny kościół jakby z lat 80-tych. Malowniczo położona wieś o estetycznej, gustownej zabudowie, murowana kapliczka z 1858 r., i wciąż soczysta zieleń otaczających wieś gór. Zza ołowianych chmur przedziera się słońce. Wystraszona nieco mama z nie mniej przerażoną kilkuletnią córką na tylnym siedzeniu, nie dając sobie rady z zaparkowaniem samochodu, kurczowo trzymając kierownicę prosi nas byśmy chwilę zaczekali, zanim się ustawi. W kościele dość licznie zgromadzeni mieszkańcy wsi i pewnie okolic. Jego wnętrze, przestronne, proste i dość surowe przypomina nieco kościół w słowackiej Plavnicy. Kojąca powaga liturgii i radość z niej płynąca.
Dalej kościół we Florynce mieszczący się w dawnej cerkwi grekokatolickiej. Kilkanaście starszych kobiet, kilka młodych, urodziwych dziewcząt, dwie zakonnice i ołtarz jak ikonostas. Przy kościele nagrobek z żeliwnym krzyżem, i epitafium z wygrawerowaną cyrylicą informacją o miejscu pochówku kapłana tej świątyni z czasów, kiedy jeszcze mieszkali tu Łemkowie.
Następnie, malownicza drewniana łemkowska cerkiew w Polanach - obecnie kościół katolicki - z 1820 r., i niewiarygodnie piękna kapliczka przydrożna w Bereście, na którą składają się figury dwóch świątków, ustawione na murowanych cokołach pod wiekowym drzewem, na zboczu góry oświetlonej promieniami chylącego się ku zachodowi słońca.
czwartek, 25 sierpnia 2011
Grybów, Kąclowa, Florynka, Polany, Berest - 24 sierpnia 2011 r.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Błyski - część 37
Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...
-
Rok 1932 minął pod znakiem wznoszenia nowego domu w Adamowcach. Podstawowym budulcem na tych terenach było drewno, murowane budowle na wsiac...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz