piątek, 19 sierpnia 2011

Sandomierz, 15 - 16 sierpnia 2011 r.

Po raz pierwszy Sandomierz zwiedzany nie w biegu, nie w czasie kiklugodzinnego postoju, lecz przez niemal pełne dwa dni, choć w stosunku do rzeczywistych potrzeb i tak okaże się to niemal bezładną bieganiną, bez solidnej monografii miasta, bez czasu na kontemplowanie smaków, zapachów i barw miasta.

W Rynku tłumy turystów. Podobno od pierwszej serii "Ojca Mateusza" Sandomierz przeżywa prawdziwe oblężenie. I rzeczywiście takiej ilości zwiedzających sprzed kilku dobrych lat nie pamiętam. Ogródki, parasole, wycieczki zorganizowane, rodziny, drewniana lodziarnia stylizowana na zabytkową, sprzedawca waty cukrowej przy ratuszu o śniadej karnacji, kędzierzawych, siwych włosach i zdecydowanie niesłowiańskich rysach twarzy; szum, gwar; zbyt tłoczno i zanadto głośno. Bez trudu można jedank w pobliżu odszukać kilka urokliwych zaułków. Ciepłe, pastelowe, spokojne, łagodne barwy kamieniczek, domów indywidualnych, połyskująca w słońcu jaskrawa czerwień dachówek, którymi są pokryte. Okna facajtek, zlewające się z krzyżami kościoła, i widok na przeciwległe zbocze z dzielnicą domów jednorodzinnych, powstałych już po drugiej wojnie, ale tak nietypowych dla czasów PRL-u. Jest w tym wszystkim coś z klimatu śródziemnomorskiego, tak jakby przez niemal 50 lat PRL-u, ten tu nie zaistniał, nie tknął Starego Miasta z przyległościami, nie wdarł się w nie brutalnie i nie wgryzł w starą mieszczańską tkankę; coś też z klimatu siesty. Urocze domki, ogrodzone żewliwnymi, ażurowymi płotami, które pozwalają zajrzeć do ogrodów, a czasem nawet do korytarzy przez uchylone drzwi. Niedaleko od ludnego, hałaśliwego Rynku, toczy się ciche, spokojne życie. I choć jest w tym sporo malowniczości i uroku, to jednak nasuwa się wątpliwość, czy miasto nie wymiera poza sezonem turystycznym, czy nie staje się senną pustynią, jak większość miast polskich, bez nadziei, apatyczną, szarą, złą i nijaką.

Od strony gotyckiej katedry po zakończonej mszy ciągną tłumy wiernych, zlewając się nieodróżnialnie z turystami, którzy katdry i pełnej majestatu dzwonnicy tuż przy niej w swoim planie wycieczki pominąć nie mogą.

Między Bramą Opatowską a Rynkiem, wizyta w kościele św. Ducha. Przy kruchcie modli się młoda siostra zakonna, a z kaplicy bocznej dobiega łkający głos młodej dziewczyny, po chwili wychodzi z niej, i płacząc rozmawia sama ze sobą. Nie sposób dojść czy jest to modlitwa, czy bezładnie wyrzucane z siebie słowa. Roztrzęsiona, około dwudziestukilku lat, jakby w stanie załamania nerwowego. Zmierza do ołtarza głównego, by po chwili przejść do jednego z bocznych i znowu wrócić do kaplicy, z której przed chwilą wyszła. Siostra zakonna zamyka, wręcz zaciska oczy, modli się jeszcze intensywniej, a na jej twarzy odmalowuje się smutek i cierpienie, jakby chciała je zdjąć z tej młodej dziewczyny. Wychodzimy na ulicę.

Między kościołem a Rynkiem pokrzykuje kilku ogolonych na łyso nastoletnich żuli, czujne, nieufne, pełne agresji spojrzenia. Krzyczą, nawołują się ze starszymi kumplami, podążającymi w ich kierunku do strony Rnyku. Jeszcze głośny, wulgarny komentarz dotyczący nóg przechodzącej około dwudziestoletniej dziewczyny, i chwiejnym, bujanym krokiem odchodzą. Sterroryzowali na chwilę całą ulicę, cel został osiągnięty. Miniemy ich jeszcze raz, w Rynku. Tym razem z butelkami wina, z odległości kilkudziesięcu metrów będą umawiać z się ze znajomyi najwyraźniej dziewczynami.

Słońce przysłoniły ciężkie, ołowiane chmury. Czerwień, beże, brązy, wszelkie odcienie zółci przygasły. I znowu natarczywie wracająca myśl, jakie to miasto przyniera oblicze, gdy nie ma słońca, tłumów, i robi się wokół szaro; i postanowienie, by tu wrócić jesienią, z jakąś jego dobrą monografią.

Brak komentarzy:

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...