czwartek, 14 października 2010

Wola. Warszawskie impresje

Wydaje się, że są miejsca, w których zawsze powinno być szaro, ponuro, w których stale powinien padać deszcz, które zasługują wyłącznie na pełnienie roli cmentarzyska. Tak zawsze postrzegałem warszawską Wolę, byłem pewien, że nie może tam świecić słońce, nie mogą śpiewać ptaki, nie może być tam placów zabaw, na których radośnie bawią się dzieci, a staruszkowie siedzą na ławkach omawiając jakieś ważne sprawy. I byłem pewien, że tak właśnie jest, aż do ubiegłego wtorku. Nie mogłem wprost uwierzyć, że Wola może być zalana słońcem, a plac zabaw tuż przy Górczewskiej będzie pełen dzieci i uważanie wodzących za nimi wzrokiem babć i dziadków, którzy jednocześnie omawiali jednak jakieś ważne sprawy, siedząc na drewnianych ławkach. Nie mogłem też uwierzyć, że między tą nieco chaotyczną zabudową odnajdę tyle zieleni.

Górczewska 8, budynek na pierwszy rzut oka w stylu modernistycznym, przedwojenny, z tablicą pamiątkową od strony ulicy, informującą o tym, iż znajdował się tu szpital powstańczy w sieprniu 1944 r. Stąd rozpocznę swoją wędrówkę.

Wola kojarzyła mi się dotychczas jedynie z rzezią ludności cywilnej w czasie powstania warszawskiego. Miałem więc świadomość, że stąpam po wielkim cmentarzysku, tak jak zresztą w każdym zakątku Warszawy. Czasu mi już nie starczyło, by pójść dalej w stronę Górczewskiej 32, gdzie Niemcy rozstrzelali 12 000 osób, ale miałem czas, by się zgubić w drodze powrotnej. I nie mogłem pojąć, dlaczego znajomi szczerze odradzali mi powrót do centrum pieszo:

- Nie zobaczysz stąd iglicy Pałacu Kultury i Nauki, jedź lepiej tramwajem, bo jak się zgubisz to nie dotrzesz dziś do domu.

I tak postawiłem na swoim. Mimo zagubienia się, udało mi się - wbrew przestrogom - jeszcze tego samego dnia do domu wrócić. A w Warszawie zagubić się zawsze warto. Tym razem, choćby po to, by znaleźć się na ulicy Chłodnej. Wyłożona najprawdopodobniej jeszcze przedwojenną kostką, z torami tramawajowymi biegnącymi przez środek jezdni. Wokół sporo chaotycznej zabudowy, modernistyczne kamienice przepaltają się z nowocesnymi blokami i apartamentowcami, za nimi wyrastają ni stąd, ni zowąd szklane biurowce. Tłumów tu już nie ma, ruch znacznie mniejszy. Po drodze w budynku z epoki Gierka, rozlokowała się jakaś egzotyczna restauracja, tuż za nią sex szop, około dwudziestoletni chłopak o ciemnej karnacji i czarnych, jak smoła, szczecinowatych włosach wynosi z restaruracji śmieci; na murku przy tablicy upamiętniającej miejsce, w którym przed wojną istniało gimnazjum, siedzi bezdomny mężczyzna, drewnianym patyczkiem wyjadajacy resztki jogurtu, z nieufnością i przestrachem spogląda na mnie, jakby się chciał upewnić czy nie zamierzam mu odebrać tego, co mu pozostało. Tuż za nim wysoki mur, tak jakby ogrodzenie przedwojennej fabryki. Dalej nieco zaniedbane kamienice prawdopodobnie z caasów dwudziestolecia międzywojennego; na rowerze minie mnie sympatycznie wyglądająca dziewczyna o radośnie rozrzuconych jaskrawo rudych włosach z kolczykiem w nosie; później grupka trzech mężczyzn z kobietą, ubranych w dresy, o czerwonych, opuchniętych twarzach i podkrążonych oczach, wyglądali na lat około 40, a równie dobrze mogli mieć po 20, głośni, ale nie agresywni, roześmiani.

Na rogu ulic Chłodnej i Żelaznej kolejna tablica pamiątkowa na modernistycznej kamienicy, tym razem informująca o zdobyciu dnia 3 sierpnia 1944 r. przez Batalion Chrobry I mieszczącej się tu w czasie wojny siedziby niemieckiej żandarmerii "Nord Wache". Aż się wierzyć nie chce, że w budynku tym mógł rozlokować się jakiś sklep.

A iglicy Pałacu Kultury i Nauki wciąż nie widać. Warto jednak brnąć dalej zwłaszcza, że widok na wprost zamykają dwie wieże flankujące neorenesansowy tympanon. Jak się później okaże, to kościół św. Karola Boromeusza z pierwszej połowy XIX w. Jeszcze przed kościołem po prawej stronie pojawi się dość ciekawy architektonicznie - mimo że postmodernistyczny - zbór baptystów, a by dotrzeć do kościoła, należy się przedrzeć przez rozkopane chodniki, otrzeć o blaszane ogrodzenia remontowanej ulicy - i dopiero w domu odnajdę fotografię przedstawiającą barykadę z czasów powstania wzniesioną dokładnie naprzeciw kościoła. Ale dziś w tym miejscu także świeci słońce, zerwał się co prawda silny wiatr, szalik cisnięty wcześniej do kieszni znowu się przydał, bo na schodach kościoła wieje niemiłosiernie. Drzwi są jednak zamknięte, a czas jest nieubłagany, rzut oka na zegarek, na dalszą eksplorację nie ma już szans. Niezawodna w takich chwilach intuicja podpowiada, jak iść dalej.

I właściwie to, owo wszechobecne słońce, rozświetalające całą Wolę, ta przebiająca między kamienicami i blokami zieleń, nie powinny w żaden sposób dziwić. W Białymstoku najpiękniejsze zakątki występują właśnie tam, gdzie w czasie wojny istniało getto. Ile razy bym się tam nie pojawił, zawsze są zalane słońcem, a nieliczne zachowane drewniane domy toną w zielonych, jesienią zaś wielobarwnych sadach, i unosi się do tego nad nimi wspaniały intesnywny zapach warzyw. W miejscu masowych egzekucji ludności żydowskiej w lesie na Pietraszach czy w lesie w Grabówce, gdzie podziały narodowościowe nie odgrywały już najmniejszej roli, jako że mordowano tu i Polaków, i Żydów, i Białorusinów i Rosjan, słońce, śpiewające ptaki, zapach żywicy, połyskujące w porannym czy popołudniowym słońcu bursztynowe pnie sosen, bujne krzewy malin i jeżyn, grantaowo zielony jagodziniec, jaskrawo czerwone poziomki, to stan naturalny. Aż się prosi, by snuć jakieś filozoficzne rozważania o obojętności i okrucieństwie natury, albo być może jej mowie nadziei. To już jednak zajęcie nie dla mnie.

Brak komentarzy:

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...