Redystrybucja śmierci, biedny wschód, Polska B, ktoś mówi o Polsce F, kolejna debata o tej gorszej części Polski, skazanej na wegetację, gdzieś wyczytany fragment: "ci ludzie nie powinni wychodzić z puszcz, tylko siedzieć w nich i pędzić tam bimber", pomysł zalesienia wschodniej Polski – i już nie wiem czy to fantazja, żart, czy element jakiejś nowej strategii. Taki kolaż ułożył mi się w głowie ze słów zasłyszanych i wyczytanych. To niewątpliwie Polska spisana na straty, tkwiąca w niemożności własnej, skrajnym, tępym upartyjnieniu miejscowych kacyków, dużo gorszych niż cynicy z wielkich miast; pogardzana, zamieszkiwana przez prymitywny elektorat PiS (takie słowa usłyszałem nie tak dawno w jednej z wileńskich knajp, miałem to nieszczęście, że usiedli obok nas już nie tacy młodzi, ale z pewnością świetnie wykształceni ludzie z dużego miasta, zostały one oczywiście rzucone jako żart, doskonały zresztą, bo panie rechotały wniebogłosy). Filozofią publiczną uczyniliśmy sobie cynizm i darwinizm społeczny. Wyżyny refleksji, namysłu nad stanem społeczeństwa i państwa to skrajny cynizm i brutalna walka o byt, przypudrowane piarowskim zatroskaniem i obłudnym pochylaniem się nad wykluczonymi i zepchniętymi na margines, podczas gdy wewnątrz kotłuje się jad pogardy wobec frajerów i nieudaczników, stojących kością w gardle pożal się Boże polskiej nowoczesności. Zakały społeczne, piach i kije w szprychy rozpędzonej do granic możliwości wirtualnej modernizacji. A jak się gnojom nie podoba, to przecież mogą czmychnąć do Warszawy, Krakowa, Wrocławia, Poznania! Mogą spadać do Dublina, Londynu, na zmywak, do burdelu, do obozów pracy gdzieś we Włoszech. Pewnej znajomej, osobie niepełnosprawnej, jakaś business woman zasugerowała, że miejsca pracy są jeszcze w agencjach towarzyskich w samej Polsce.
Kiedyś Bartłomiej Radziejewski bodaj na łamach "Frondy" pisał, że państwo ocenia się m.in. po tym, jakiemu typowi człowieka pozwala dominować. W Poslce jest to bez wątpienia cynik, postrzegający świat, jako miejsce walki, w którym na szacunek zasługuje ten, kto błyskawicznie odczytuje reguł gry, wchodzi w tę grę i ją wygrywa. Przy czym owe reguły gry traktowane są jako fatum, naruzcone odgórnie przez ślepy los, ale nigdy przez ludzi. Zestaw reguł jest prosty, jak konstrukcja cepa, to prawo silniejszego, a gra jest fair tylko wtedy, gdy uświadomimy sobie konieczność, która rządzi rzeczywistością społeczną. Ten kto uświadamia sobie konieczność grania bez jakichkolwiek reguł, wygrywa, i zasługuje na szacunek. Nawet jeśli będzie to Ryszard S., to i tak może liczyć na usłużnych polityków i dziennikarzy, którzy wyjaśnią, usprawiedliwią, zracjonalizują każdą podłość. A to przecież tylko symbol, bo jemu podobnych są pewnie setki, jeśli nie tysiące.
W telewizyjnej debacie ekspert tłumaczy, że drenaż mózgów przez metropolie, to rzecz naturalna na całym świecie, w tym w ugruntowanych demokracjach, że ci, którzy wyjeżdżają za granicę, też jadą do metropolii, a nie na prowincję. Znowu to fatum! Zdolniejsi jadą się kształcić do dużych miast, a później w nich zostają. Jesteśmy skazani na wegetację, nie można zrobić nic. I tak, jak Polska dla zachodniej Europy, jest dzikimi Polami, tak my mamy jeszcze swoje wewnętrzne dzikie pola, podpola, niezbędny haust świeżego powietrza dla tych, którzy mieszkajac w dużych miastach, nie mogą i nie chcą się pogodzić ze statusem owych dzikich pól Europy. To kojące poczucie, że jest jeszcze dzicz, na tle której wypadamy, jak Zachód. Ta świadomość jest jak łyk świeżej wody, po długiej wędrówce w słońcu i spiekocie. Zawsze można tu wysłać przecież kogoś z kamerą, wykonać interwencyjny reportaż, albo dostarczyć wielkiemu światu łatwych i tandetnych wzruszeń historią dziewczynki, która przez sześć dni błądziła i odmroziła nóżki, której przez sześć dni nie mogło znaleźć kilkuset funkcjnoariuszy policji, nie mógł jej namierzyć śmigłowiec Straży Granicznej, ani samolot bezzałogowy. Sześć dni w okolicy, w której nie ma puszczy – jedynego miejsca gdzie można przepaść, ale przecież też nie na amen.
To Polska genetycznie upośledzona, zamieszkała przez dzieci gorszego Boga, nie naszego, pozwólmy jej istnieć, godząc się na to, że tu zawsze będzie inaczej, wszak ci ludzie są chronicznie niezdolni do rozwoju. Polska drewnianych, zmurszałych krzyży, piaszczystych polnych i leśnych dróg, kufajek, walonek, bimbru, pijaństwa, wiejskich dyskotek, krzyży przy drogach co sto metrów, hipermarketów i galerii będących jedynmi wyznacznikami nowoczesności i modernizacji.
I niech tak zostanie. Amen!
piątek, 29 października 2010
wtorek, 26 października 2010
Na pograniczu - część 1
Miejsce śmierci ostatniego króla z dynastii Jagiellonów - Zygumnta Augusta, w 1572 r. To właśnie tu miał się spotykać z Barbarą Radziwiłłówną w drewnianym dworze myśliwskim, wzniesionym jeszcze za czasów księcia Witolda. Miejscowi nazywali go zamkiem, ale na Podlasiu każde grodzisko, nazywane jest zamkiem, nawet, jeśli będzie to tylko niewielkie sztuczne usypisko, gdzieś w szczerym polu. W miejscowym kościele, miało zostać złożone ciało króla, przed przewiezieniem go na Wawel. Tu też mistrz Twardowski wywołwał podobno ducha zmarłej Barbary. Istnieją też tacy pasjonaci regionalnej historii, którzy głęboko wierzą, że król miał do Knyszyna przenieść stolicę Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Miasto położone na pograniczu Mazowsza i Litwy mogłoby się wydawać idealną lokalizacją do pełnienia takiej roli. Któż to dziś może wiedzieć, jakie król miał rzeczywiście plany wobec jednego ze swoich najbardziej ulubionych miejsc w całym państwie?
W Knyszynie Zygmunt August miał się wielokrotnie zatrzymywać w drodze z Korony na Litwę, oddawać polowaniom, a po śmierci Barbary spotkaniom z licznymi "sokolętami" - urodziwymi Mazowszankami, Litwnikami, Rusinkami. Z dawnej świetności Knyszyna nie zostało już niemal nic, dziś jest to senne, dość ponure miasteczko, z jednej strony dumne ze swej przeszłości, a z drugiej nie potrafiące jednak uczynić z niej atutu.
Na skwerze w rynku odsłonięto, co prawda pomnik ostatniego króla z dynastii Jagiellonów, nieopodal stoi zabytkowy kościół, obok niego drewniany lamus, ale zwiedzajacych nie sposób tu uraczyć, choć okolice są rzeczywiście urokliwe. Góra królowej Bony, stary kirkut, dwór Wojdyły w oddalonej o nie więcej niż 2 km Wodziłówce - małej wiosce już na skraju Puszczy Knyszyńskiej. Wojdyła miał być przybyszem ze Żmudzi, który osiedlił się tu w XIV w. Odnalezienie dziś miejsca, w którym wzniósł swój dwór, graniczy z cudem, bez pomocy miejscowych jest to rzecz niemożliwa. Chodziłem, brodziłem po lesie, po wysoksich trawach i poza wysypiskiem rozkruszonych cegieł i czerwonych dachówek nie znalazłem najmniejszego śladu po owej budowli, choć znajomy zarzekał się, że widział na własne oczy wskazane mu kiedyś przez mieszkańca Wodziłówki kamienne fundamenty dworu. Później w miejscu tym, książę Witold postawił zameczek myśliwsko - obronny. Gdzieś w pobliżu przebiegał bowiem szlak, którym Krzyżacy wyprawiali się na słynne rejzy na Litwę.
Jednakże nawet przypadkowo napotkani mieszkańcy pobliskich wiosek nie są mi w stanie wyjaśnić, w którym dokładnie miejscu stał ów dwór, choć o samym dworze słyszał i wie każdy z nich. No i nie sposób nie zwrócić uwagi na charakterystyczną wymowę słowa Wojdyła, twardą, z akcentem padającym jakby na pierwszą sylabę. Czyżby była to pozostałość języka litewskiego? Wszak osiedlali się w tych okolicach i Mazowszanie, i Litwini i Rusini.
I co jeszcze interesujące - w Wodziłówce urodził się w 1908 r. Czesław Kudzinowski - językoznawca, badcz języków ugrofińskich, autor pierwszego słownika polsko - fińskiego. Dziś wieś ta liczy zaledwie kilka domostw porozrzucanych na skraju puszczy. Studia ukończył na Uniwersytecie Stefana Batorego. W 1935 r. wyjechał, jako stypendysta do Helsinek, a po powrocie w 1937 r. wyruszył do Budapesztu, w którym obronił pracę doktorską napisaną w języku węgierskim. W czasie wojny prowadził zajęcia na potajemnie działającym Uniwesytecie Stefana Batorego, zaangażował się także w działalność konspiracyjną - podrabiał dokumenty umożliwiające wielu osobm życie pod okupacją. W 1944 r. został aresztowany przez NKWD i wywieziony w głąb ZSRR. Do Polski powrócił dzięki staraniom swoich przyjaciół w 1946 r.
Kto Puszczę Knyszyńską zna, nie może się dziwić pasji tego nikomu nieznanego językoznawcy. Ten charakterystyczny bardziej dla północnej Europy las musiał rozpalać wyobraźnię młodego cżłowieka, tak jak różnorodonść kulturowa, językowa i religijna miejscowej ludności, oraz świadomość, że wielu jego sąsiadów, a być może i on sam wywodziła swoje krzenie gdzieś ze Żmudzi, kierowały myśli młodego człowieka w stronę jeszcze dalszej niż Litwa północy. Nie bez znaczenia pozostało pewnie podobieństwo puszczy do naturalnych kompleksów leśnych również ugrofińskiej Estonii. To wszystko musiało kształtować umysł i wyobraźnię Kudzinowskiego.
Okolice wsi Wodziłówka na skraju Puszczy Knyszyńskiej. Gdzieś tutaj stał dwór Wojdyły.
Kamiennych fundamentów dworu nie udało mi się odnaleźć, ale natknąłem sie na to, co najczęściej w lasach można spotkać - tym razem wysypisko połamanych dachówek i cegieł.
Okolice Knyszyna, w pobliżu Jeziora Zygmunta Augusta.
Jezioro Zygmunta Augusta jest jednym z najstarszych w Polsce sztucznych zbiorników wodnych - utworzono je w 1559 r.
Pierwszy murowany kościół w Knyszynie został wzniesiony w 1520 r. , obecny kształt świątynia przybrała po przebudowie w drugiej połowie XIX w.
Niewykluczone jednak, iż ta kamienna chrzcielnica pamięta czasy Zygmunta Augusta.
W dalszej części wyruszymy jeszcze dalej na północny wschód.
W Knyszynie Zygmunt August miał się wielokrotnie zatrzymywać w drodze z Korony na Litwę, oddawać polowaniom, a po śmierci Barbary spotkaniom z licznymi "sokolętami" - urodziwymi Mazowszankami, Litwnikami, Rusinkami. Z dawnej świetności Knyszyna nie zostało już niemal nic, dziś jest to senne, dość ponure miasteczko, z jednej strony dumne ze swej przeszłości, a z drugiej nie potrafiące jednak uczynić z niej atutu.
Na skwerze w rynku odsłonięto, co prawda pomnik ostatniego króla z dynastii Jagiellonów, nieopodal stoi zabytkowy kościół, obok niego drewniany lamus, ale zwiedzajacych nie sposób tu uraczyć, choć okolice są rzeczywiście urokliwe. Góra królowej Bony, stary kirkut, dwór Wojdyły w oddalonej o nie więcej niż 2 km Wodziłówce - małej wiosce już na skraju Puszczy Knyszyńskiej. Wojdyła miał być przybyszem ze Żmudzi, który osiedlił się tu w XIV w. Odnalezienie dziś miejsca, w którym wzniósł swój dwór, graniczy z cudem, bez pomocy miejscowych jest to rzecz niemożliwa. Chodziłem, brodziłem po lesie, po wysoksich trawach i poza wysypiskiem rozkruszonych cegieł i czerwonych dachówek nie znalazłem najmniejszego śladu po owej budowli, choć znajomy zarzekał się, że widział na własne oczy wskazane mu kiedyś przez mieszkańca Wodziłówki kamienne fundamenty dworu. Później w miejscu tym, książę Witold postawił zameczek myśliwsko - obronny. Gdzieś w pobliżu przebiegał bowiem szlak, którym Krzyżacy wyprawiali się na słynne rejzy na Litwę.
Jednakże nawet przypadkowo napotkani mieszkańcy pobliskich wiosek nie są mi w stanie wyjaśnić, w którym dokładnie miejscu stał ów dwór, choć o samym dworze słyszał i wie każdy z nich. No i nie sposób nie zwrócić uwagi na charakterystyczną wymowę słowa Wojdyła, twardą, z akcentem padającym jakby na pierwszą sylabę. Czyżby była to pozostałość języka litewskiego? Wszak osiedlali się w tych okolicach i Mazowszanie, i Litwini i Rusini.
I co jeszcze interesujące - w Wodziłówce urodził się w 1908 r. Czesław Kudzinowski - językoznawca, badcz języków ugrofińskich, autor pierwszego słownika polsko - fińskiego. Dziś wieś ta liczy zaledwie kilka domostw porozrzucanych na skraju puszczy. Studia ukończył na Uniwersytecie Stefana Batorego. W 1935 r. wyjechał, jako stypendysta do Helsinek, a po powrocie w 1937 r. wyruszył do Budapesztu, w którym obronił pracę doktorską napisaną w języku węgierskim. W czasie wojny prowadził zajęcia na potajemnie działającym Uniwesytecie Stefana Batorego, zaangażował się także w działalność konspiracyjną - podrabiał dokumenty umożliwiające wielu osobm życie pod okupacją. W 1944 r. został aresztowany przez NKWD i wywieziony w głąb ZSRR. Do Polski powrócił dzięki staraniom swoich przyjaciół w 1946 r.
Kto Puszczę Knyszyńską zna, nie może się dziwić pasji tego nikomu nieznanego językoznawcy. Ten charakterystyczny bardziej dla północnej Europy las musiał rozpalać wyobraźnię młodego cżłowieka, tak jak różnorodonść kulturowa, językowa i religijna miejscowej ludności, oraz świadomość, że wielu jego sąsiadów, a być może i on sam wywodziła swoje krzenie gdzieś ze Żmudzi, kierowały myśli młodego człowieka w stronę jeszcze dalszej niż Litwa północy. Nie bez znaczenia pozostało pewnie podobieństwo puszczy do naturalnych kompleksów leśnych również ugrofińskiej Estonii. To wszystko musiało kształtować umysł i wyobraźnię Kudzinowskiego.
Okolice wsi Wodziłówka na skraju Puszczy Knyszyńskiej. Gdzieś tutaj stał dwór Wojdyły.
Kamiennych fundamentów dworu nie udało mi się odnaleźć, ale natknąłem sie na to, co najczęściej w lasach można spotkać - tym razem wysypisko połamanych dachówek i cegieł.
Okolice Knyszyna, w pobliżu Jeziora Zygmunta Augusta.
Jezioro Zygmunta Augusta jest jednym z najstarszych w Polsce sztucznych zbiorników wodnych - utworzono je w 1559 r.
Pierwszy murowany kościół w Knyszynie został wzniesiony w 1520 r. , obecny kształt świątynia przybrała po przebudowie w drugiej połowie XIX w.
Niewykluczone jednak, iż ta kamienna chrzcielnica pamięta czasy Zygmunta Augusta.
W dalszej części wyruszymy jeszcze dalej na północny wschód.
poniedziałek, 18 października 2010
Granice manipulacji
Zastanawiam się jaka jest granica manipulacji i tandetnych wzruszeń w polskich mediach, które już nawet nie starają się ukryć swoich intencji, czy nadawać pozoru obiektywizmu swoim materiałom. To że prowadzą one jakieś własne niejasne gry, odrębne niezrozumiałe polityki, jest dostrzegalne na pierwszy rzut oka. Jednak trudno się było spodziewać kompletnej degrenogolady i infantylizmu, z jakimi mamy obecnie do czynienia.
Ten upadek z przyśpieszoną prędkością rozpoczął się bodaj od materiału Katarzyny Kolendy Zaleskiej, w którym najpierw słowami pani Katarzyny został zapowiedziany profesor Michał Głowiński, specjalista od mowy nienawiści, z obowiązkowym położeniem akcentu na fakt, że profesor przeżył getto. Osobie, która ocalała z getta, nie przyznać racji nie wypada, krytykować ją także jest niezręcznie, bowiem od razu można narazić się na oczywistą etykietkę – antysemity. A tuż po krótkim wstępie Pani Katarzyny, profesor Głowiński dokonał paraleli między marszami nazistów z pochodniami w latach 30-tych w Niemczech a zgromadzeniem pod Pałacem Prezydenckim dnia 10 października, którego uczestnicy także mieli nieść pochodnie – choć znajoma, która uczestniczyła w tym zgromadzeniu, twierdziła, że pochodni nie było, a zamiast nich niesiono znicze. Wydaje się jednak, że to nie ma żadnego znaczenia, bo przecież równie dobrze można byłoby w tłumie wyszukać mężczyzn, którzy tego dnia założyli czarne koszule i przeprowadzić analogię do marszu czarnych koszul na Rzym w 1922 r., który wyniósł do władzy Benito Mussoliniego. Faszyzm jak złoto!
Jakiś czas później w tej samej stacji wyemitowano materiał, w którym premier wręczał dzieciom w jednym z przedszkoli medale. Kilkudziesięciosekundowy materiał, uśmiechnięte dzieciaki, premier wiesza im na szyjach medale, a na koniec wpatrująca się ze wzruszeniem i słodkim uśmiechem w ekran Justyna Pcohanke. Niemal jak kronika rodem wyjęta z PRL-u! To nic, że jeszcze tego samego dnia pojawił się materiał w Internecie pokazujący dziewczynkę, która tuż po zawieszeniu jej medalu, rozpłakała się, zerwała go i oddała premierowi. To już nie pasowało do wizerunku premiera miłującego dzieci i miłowanego z wzajemnością, także przez Justynę Pochanke. Stalin również kochał dzieci i był przez nie kochany. W tworzeniu wizerunków nasi specjaliści siegają do starych, dobrych sprawdzonych wzorców.
Wreszcie program perełka, hit ostatnich dni. "Punkt widzenia", program 2 TVP, czwartek 14 października, godzina 22.40. Przy czym najbardziej interesująca jest druga część programu, w której występują pani Ewa Komorowska, oraz panowie Paweł Deresz i Andrzej Melak, przedstawiciele rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej. Już na samym początku redaktor prowadzący ujawnia, po której opowiada się stronie, bo przecież dobrze wiemy, że celem programu nie jest poczynienie jakichś wspólnych ustaleń, dojście do porozumienia, nawiązanie spokojnej, rzeczowej dyskusji, lecz szczucie dwóch grup przeciw sobie. Przy czym jedną grupę reprezentuje pan Andrzej Melak, a drugą – redaktor prowadzący, pani Ewa Komorowska, i pan Paweł Deresz. Z całym szacunkiem dla pana Andrzeja Melaka, ale nie jest on osobą medialną, ma ewidentne trudności z wysławianiem się, gdy się zdenerwuje, a jego dyskutanci i dziennikarz, słabości te dostrzegli i chętnie wykorzystali, zresztą zapewne nie przez przypadek do programu wybrano właśnie pana Melaka, a nie np. panią Kurtykę czy panią Mertę. A już końcówka tego porogramu przypomina znęcanie się nad pokonanym. Ironiczne uśmiechy pani Ewy Komorowskiej, ataki pana Pawła Deresza, lekceważacy i protekcjonalny stosunek do gościa redaktora prowadzącego. Mechanizm jest prosty – zapraszamy urodziwą i elokwentną kobietę, wykształconego i dobrze wypadającego w mediach mężczyznę reprezentujących jedną z grup, oraz niezbyt sprawnie poruszającą się w świecie medialnym osobę, reprezentującę drugą grupę, która ewidentnie nie daje sobie rady. Do tego dodajemy jeszcze dziennikarza, który opowiada się ewidentnie po jednej ze stron, dodając jej co i raz otuchy – "Pani Ewo, Pani tego nie widzi, ale otrzymuje pani mnóstwo wspierających panią esemesów", który peutnuje program sprowadzajac motywację drugiej "wrażej" grupy do "swoich małostkowych interesów, ponad które nie ptorafi się wznieść", i hit medialny mamy już gotowy. Siły jasności kontra siły ciemności.
Program ten można obejrzeć pod tym adresem: http://www.tvp.pl/publicystyka/tematyka-spoleczna/punkt-widzenia/wideo/14102010/2782551
Nie warto snuć rozważań o rzetelności dziennikarskiej, o roli mediów publicznych, ale też prywatnych, o zwykłej ludzkiej uczciwości czy przyzwoitości. U nas te standardy nie obowiązują. Można powoływać się na przykłady mediów np. w USA, które także mają swoje sympatie i antypatie, ale czytając tamtejszą prasę nie sosób nie zauważyć, że nawet zagorzali zwolennicy Barcka Obamy, potrafią krytycznie spojrzęć na poczynania swego ulubieńca, a przede wszystkim nie ukrywać negatywnych ocen, nie zamiatać pod dywan niewygodnych faktów, nie manipulować w taki łopatologiczny sposób, jak czynią to polskie media. Zresztą już niedługo będziemy mieć i tak jedyną, słuszną obowiązującą linię polityczną i światpogloądową, przy zachowaniu wszystkich pozorów demokracji (demokracji formalnej rzecz jasna) - wszak wciąż istnieć będzie kilka partii, mnóstwo gazet, tygodników, dzienników, stacji radiowych, telewziyjnych, a w nich najmniejszej różnorodności, bo ta tylko mąci, szkodzi i ośmiesza nas w oczach świata.
Ten upadek z przyśpieszoną prędkością rozpoczął się bodaj od materiału Katarzyny Kolendy Zaleskiej, w którym najpierw słowami pani Katarzyny został zapowiedziany profesor Michał Głowiński, specjalista od mowy nienawiści, z obowiązkowym położeniem akcentu na fakt, że profesor przeżył getto. Osobie, która ocalała z getta, nie przyznać racji nie wypada, krytykować ją także jest niezręcznie, bowiem od razu można narazić się na oczywistą etykietkę – antysemity. A tuż po krótkim wstępie Pani Katarzyny, profesor Głowiński dokonał paraleli między marszami nazistów z pochodniami w latach 30-tych w Niemczech a zgromadzeniem pod Pałacem Prezydenckim dnia 10 października, którego uczestnicy także mieli nieść pochodnie – choć znajoma, która uczestniczyła w tym zgromadzeniu, twierdziła, że pochodni nie było, a zamiast nich niesiono znicze. Wydaje się jednak, że to nie ma żadnego znaczenia, bo przecież równie dobrze można byłoby w tłumie wyszukać mężczyzn, którzy tego dnia założyli czarne koszule i przeprowadzić analogię do marszu czarnych koszul na Rzym w 1922 r., który wyniósł do władzy Benito Mussoliniego. Faszyzm jak złoto!
Jakiś czas później w tej samej stacji wyemitowano materiał, w którym premier wręczał dzieciom w jednym z przedszkoli medale. Kilkudziesięciosekundowy materiał, uśmiechnięte dzieciaki, premier wiesza im na szyjach medale, a na koniec wpatrująca się ze wzruszeniem i słodkim uśmiechem w ekran Justyna Pcohanke. Niemal jak kronika rodem wyjęta z PRL-u! To nic, że jeszcze tego samego dnia pojawił się materiał w Internecie pokazujący dziewczynkę, która tuż po zawieszeniu jej medalu, rozpłakała się, zerwała go i oddała premierowi. To już nie pasowało do wizerunku premiera miłującego dzieci i miłowanego z wzajemnością, także przez Justynę Pochanke. Stalin również kochał dzieci i był przez nie kochany. W tworzeniu wizerunków nasi specjaliści siegają do starych, dobrych sprawdzonych wzorców.
Wreszcie program perełka, hit ostatnich dni. "Punkt widzenia", program 2 TVP, czwartek 14 października, godzina 22.40. Przy czym najbardziej interesująca jest druga część programu, w której występują pani Ewa Komorowska, oraz panowie Paweł Deresz i Andrzej Melak, przedstawiciele rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej. Już na samym początku redaktor prowadzący ujawnia, po której opowiada się stronie, bo przecież dobrze wiemy, że celem programu nie jest poczynienie jakichś wspólnych ustaleń, dojście do porozumienia, nawiązanie spokojnej, rzeczowej dyskusji, lecz szczucie dwóch grup przeciw sobie. Przy czym jedną grupę reprezentuje pan Andrzej Melak, a drugą – redaktor prowadzący, pani Ewa Komorowska, i pan Paweł Deresz. Z całym szacunkiem dla pana Andrzeja Melaka, ale nie jest on osobą medialną, ma ewidentne trudności z wysławianiem się, gdy się zdenerwuje, a jego dyskutanci i dziennikarz, słabości te dostrzegli i chętnie wykorzystali, zresztą zapewne nie przez przypadek do programu wybrano właśnie pana Melaka, a nie np. panią Kurtykę czy panią Mertę. A już końcówka tego porogramu przypomina znęcanie się nad pokonanym. Ironiczne uśmiechy pani Ewy Komorowskiej, ataki pana Pawła Deresza, lekceważacy i protekcjonalny stosunek do gościa redaktora prowadzącego. Mechanizm jest prosty – zapraszamy urodziwą i elokwentną kobietę, wykształconego i dobrze wypadającego w mediach mężczyznę reprezentujących jedną z grup, oraz niezbyt sprawnie poruszającą się w świecie medialnym osobę, reprezentującę drugą grupę, która ewidentnie nie daje sobie rady. Do tego dodajemy jeszcze dziennikarza, który opowiada się ewidentnie po jednej ze stron, dodając jej co i raz otuchy – "Pani Ewo, Pani tego nie widzi, ale otrzymuje pani mnóstwo wspierających panią esemesów", który peutnuje program sprowadzajac motywację drugiej "wrażej" grupy do "swoich małostkowych interesów, ponad które nie ptorafi się wznieść", i hit medialny mamy już gotowy. Siły jasności kontra siły ciemności.
Program ten można obejrzeć pod tym adresem: http://www.tvp.pl/publicystyka/tematyka-spoleczna/punkt-widzenia/wideo/14102010/2782551
Nie warto snuć rozważań o rzetelności dziennikarskiej, o roli mediów publicznych, ale też prywatnych, o zwykłej ludzkiej uczciwości czy przyzwoitości. U nas te standardy nie obowiązują. Można powoływać się na przykłady mediów np. w USA, które także mają swoje sympatie i antypatie, ale czytając tamtejszą prasę nie sosób nie zauważyć, że nawet zagorzali zwolennicy Barcka Obamy, potrafią krytycznie spojrzęć na poczynania swego ulubieńca, a przede wszystkim nie ukrywać negatywnych ocen, nie zamiatać pod dywan niewygodnych faktów, nie manipulować w taki łopatologiczny sposób, jak czynią to polskie media. Zresztą już niedługo będziemy mieć i tak jedyną, słuszną obowiązującą linię polityczną i światpogloądową, przy zachowaniu wszystkich pozorów demokracji (demokracji formalnej rzecz jasna) - wszak wciąż istnieć będzie kilka partii, mnóstwo gazet, tygodników, dzienników, stacji radiowych, telewziyjnych, a w nich najmniejszej różnorodności, bo ta tylko mąci, szkodzi i ośmiesza nas w oczach świata.
czwartek, 14 października 2010
Wola. Warszawskie impresje
Wydaje się, że są miejsca, w których zawsze powinno być szaro, ponuro, w których stale powinien padać deszcz, które zasługują wyłącznie na pełnienie roli cmentarzyska. Tak zawsze postrzegałem warszawską Wolę, byłem pewien, że nie może tam świecić słońce, nie mogą śpiewać ptaki, nie może być tam placów zabaw, na których radośnie bawią się dzieci, a staruszkowie siedzą na ławkach omawiając jakieś ważne sprawy. I byłem pewien, że tak właśnie jest, aż do ubiegłego wtorku. Nie mogłem wprost uwierzyć, że Wola może być zalana słońcem, a plac zabaw tuż przy Górczewskiej będzie pełen dzieci i uważanie wodzących za nimi wzrokiem babć i dziadków, którzy jednocześnie omawiali jednak jakieś ważne sprawy, siedząc na drewnianych ławkach. Nie mogłem też uwierzyć, że między tą nieco chaotyczną zabudową odnajdę tyle zieleni.
Górczewska 8, budynek na pierwszy rzut oka w stylu modernistycznym, przedwojenny, z tablicą pamiątkową od strony ulicy, informującą o tym, iż znajdował się tu szpital powstańczy w sieprniu 1944 r. Stąd rozpocznę swoją wędrówkę.
Wola kojarzyła mi się dotychczas jedynie z rzezią ludności cywilnej w czasie powstania warszawskiego. Miałem więc świadomość, że stąpam po wielkim cmentarzysku, tak jak zresztą w każdym zakątku Warszawy. Czasu mi już nie starczyło, by pójść dalej w stronę Górczewskiej 32, gdzie Niemcy rozstrzelali 12 000 osób, ale miałem czas, by się zgubić w drodze powrotnej. I nie mogłem pojąć, dlaczego znajomi szczerze odradzali mi powrót do centrum pieszo:
- Nie zobaczysz stąd iglicy Pałacu Kultury i Nauki, jedź lepiej tramwajem, bo jak się zgubisz to nie dotrzesz dziś do domu.
I tak postawiłem na swoim. Mimo zagubienia się, udało mi się - wbrew przestrogom - jeszcze tego samego dnia do domu wrócić. A w Warszawie zagubić się zawsze warto. Tym razem, choćby po to, by znaleźć się na ulicy Chłodnej. Wyłożona najprawdopodobniej jeszcze przedwojenną kostką, z torami tramawajowymi biegnącymi przez środek jezdni. Wokół sporo chaotycznej zabudowy, modernistyczne kamienice przepaltają się z nowocesnymi blokami i apartamentowcami, za nimi wyrastają ni stąd, ni zowąd szklane biurowce. Tłumów tu już nie ma, ruch znacznie mniejszy. Po drodze w budynku z epoki Gierka, rozlokowała się jakaś egzotyczna restauracja, tuż za nią sex szop, około dwudziestoletni chłopak o ciemnej karnacji i czarnych, jak smoła, szczecinowatych włosach wynosi z restaruracji śmieci; na murku przy tablicy upamiętniającej miejsce, w którym przed wojną istniało gimnazjum, siedzi bezdomny mężczyzna, drewnianym patyczkiem wyjadajacy resztki jogurtu, z nieufnością i przestrachem spogląda na mnie, jakby się chciał upewnić czy nie zamierzam mu odebrać tego, co mu pozostało. Tuż za nim wysoki mur, tak jakby ogrodzenie przedwojennej fabryki. Dalej nieco zaniedbane kamienice prawdopodobnie z caasów dwudziestolecia międzywojennego; na rowerze minie mnie sympatycznie wyglądająca dziewczyna o radośnie rozrzuconych jaskrawo rudych włosach z kolczykiem w nosie; później grupka trzech mężczyzn z kobietą, ubranych w dresy, o czerwonych, opuchniętych twarzach i podkrążonych oczach, wyglądali na lat około 40, a równie dobrze mogli mieć po 20, głośni, ale nie agresywni, roześmiani.
Na rogu ulic Chłodnej i Żelaznej kolejna tablica pamiątkowa na modernistycznej kamienicy, tym razem informująca o zdobyciu dnia 3 sierpnia 1944 r. przez Batalion Chrobry I mieszczącej się tu w czasie wojny siedziby niemieckiej żandarmerii "Nord Wache". Aż się wierzyć nie chce, że w budynku tym mógł rozlokować się jakiś sklep.
A iglicy Pałacu Kultury i Nauki wciąż nie widać. Warto jednak brnąć dalej zwłaszcza, że widok na wprost zamykają dwie wieże flankujące neorenesansowy tympanon. Jak się później okaże, to kościół św. Karola Boromeusza z pierwszej połowy XIX w. Jeszcze przed kościołem po prawej stronie pojawi się dość ciekawy architektonicznie - mimo że postmodernistyczny - zbór baptystów, a by dotrzeć do kościoła, należy się przedrzeć przez rozkopane chodniki, otrzeć o blaszane ogrodzenia remontowanej ulicy - i dopiero w domu odnajdę fotografię przedstawiającą barykadę z czasów powstania wzniesioną dokładnie naprzeciw kościoła. Ale dziś w tym miejscu także świeci słońce, zerwał się co prawda silny wiatr, szalik cisnięty wcześniej do kieszni znowu się przydał, bo na schodach kościoła wieje niemiłosiernie. Drzwi są jednak zamknięte, a czas jest nieubłagany, rzut oka na zegarek, na dalszą eksplorację nie ma już szans. Niezawodna w takich chwilach intuicja podpowiada, jak iść dalej.
I właściwie to, owo wszechobecne słońce, rozświetalające całą Wolę, ta przebiająca między kamienicami i blokami zieleń, nie powinny w żaden sposób dziwić. W Białymstoku najpiękniejsze zakątki występują właśnie tam, gdzie w czasie wojny istniało getto. Ile razy bym się tam nie pojawił, zawsze są zalane słońcem, a nieliczne zachowane drewniane domy toną w zielonych, jesienią zaś wielobarwnych sadach, i unosi się do tego nad nimi wspaniały intesnywny zapach warzyw. W miejscu masowych egzekucji ludności żydowskiej w lesie na Pietraszach czy w lesie w Grabówce, gdzie podziały narodowościowe nie odgrywały już najmniejszej roli, jako że mordowano tu i Polaków, i Żydów, i Białorusinów i Rosjan, słońce, śpiewające ptaki, zapach żywicy, połyskujące w porannym czy popołudniowym słońcu bursztynowe pnie sosen, bujne krzewy malin i jeżyn, grantaowo zielony jagodziniec, jaskrawo czerwone poziomki, to stan naturalny. Aż się prosi, by snuć jakieś filozoficzne rozważania o obojętności i okrucieństwie natury, albo być może jej mowie nadziei. To już jednak zajęcie nie dla mnie.
Górczewska 8, budynek na pierwszy rzut oka w stylu modernistycznym, przedwojenny, z tablicą pamiątkową od strony ulicy, informującą o tym, iż znajdował się tu szpital powstańczy w sieprniu 1944 r. Stąd rozpocznę swoją wędrówkę.
Wola kojarzyła mi się dotychczas jedynie z rzezią ludności cywilnej w czasie powstania warszawskiego. Miałem więc świadomość, że stąpam po wielkim cmentarzysku, tak jak zresztą w każdym zakątku Warszawy. Czasu mi już nie starczyło, by pójść dalej w stronę Górczewskiej 32, gdzie Niemcy rozstrzelali 12 000 osób, ale miałem czas, by się zgubić w drodze powrotnej. I nie mogłem pojąć, dlaczego znajomi szczerze odradzali mi powrót do centrum pieszo:
- Nie zobaczysz stąd iglicy Pałacu Kultury i Nauki, jedź lepiej tramwajem, bo jak się zgubisz to nie dotrzesz dziś do domu.
I tak postawiłem na swoim. Mimo zagubienia się, udało mi się - wbrew przestrogom - jeszcze tego samego dnia do domu wrócić. A w Warszawie zagubić się zawsze warto. Tym razem, choćby po to, by znaleźć się na ulicy Chłodnej. Wyłożona najprawdopodobniej jeszcze przedwojenną kostką, z torami tramawajowymi biegnącymi przez środek jezdni. Wokół sporo chaotycznej zabudowy, modernistyczne kamienice przepaltają się z nowocesnymi blokami i apartamentowcami, za nimi wyrastają ni stąd, ni zowąd szklane biurowce. Tłumów tu już nie ma, ruch znacznie mniejszy. Po drodze w budynku z epoki Gierka, rozlokowała się jakaś egzotyczna restauracja, tuż za nią sex szop, około dwudziestoletni chłopak o ciemnej karnacji i czarnych, jak smoła, szczecinowatych włosach wynosi z restaruracji śmieci; na murku przy tablicy upamiętniającej miejsce, w którym przed wojną istniało gimnazjum, siedzi bezdomny mężczyzna, drewnianym patyczkiem wyjadajacy resztki jogurtu, z nieufnością i przestrachem spogląda na mnie, jakby się chciał upewnić czy nie zamierzam mu odebrać tego, co mu pozostało. Tuż za nim wysoki mur, tak jakby ogrodzenie przedwojennej fabryki. Dalej nieco zaniedbane kamienice prawdopodobnie z caasów dwudziestolecia międzywojennego; na rowerze minie mnie sympatycznie wyglądająca dziewczyna o radośnie rozrzuconych jaskrawo rudych włosach z kolczykiem w nosie; później grupka trzech mężczyzn z kobietą, ubranych w dresy, o czerwonych, opuchniętych twarzach i podkrążonych oczach, wyglądali na lat około 40, a równie dobrze mogli mieć po 20, głośni, ale nie agresywni, roześmiani.
Na rogu ulic Chłodnej i Żelaznej kolejna tablica pamiątkowa na modernistycznej kamienicy, tym razem informująca o zdobyciu dnia 3 sierpnia 1944 r. przez Batalion Chrobry I mieszczącej się tu w czasie wojny siedziby niemieckiej żandarmerii "Nord Wache". Aż się wierzyć nie chce, że w budynku tym mógł rozlokować się jakiś sklep.
A iglicy Pałacu Kultury i Nauki wciąż nie widać. Warto jednak brnąć dalej zwłaszcza, że widok na wprost zamykają dwie wieże flankujące neorenesansowy tympanon. Jak się później okaże, to kościół św. Karola Boromeusza z pierwszej połowy XIX w. Jeszcze przed kościołem po prawej stronie pojawi się dość ciekawy architektonicznie - mimo że postmodernistyczny - zbór baptystów, a by dotrzeć do kościoła, należy się przedrzeć przez rozkopane chodniki, otrzeć o blaszane ogrodzenia remontowanej ulicy - i dopiero w domu odnajdę fotografię przedstawiającą barykadę z czasów powstania wzniesioną dokładnie naprzeciw kościoła. Ale dziś w tym miejscu także świeci słońce, zerwał się co prawda silny wiatr, szalik cisnięty wcześniej do kieszni znowu się przydał, bo na schodach kościoła wieje niemiłosiernie. Drzwi są jednak zamknięte, a czas jest nieubłagany, rzut oka na zegarek, na dalszą eksplorację nie ma już szans. Niezawodna w takich chwilach intuicja podpowiada, jak iść dalej.
I właściwie to, owo wszechobecne słońce, rozświetalające całą Wolę, ta przebiająca między kamienicami i blokami zieleń, nie powinny w żaden sposób dziwić. W Białymstoku najpiękniejsze zakątki występują właśnie tam, gdzie w czasie wojny istniało getto. Ile razy bym się tam nie pojawił, zawsze są zalane słońcem, a nieliczne zachowane drewniane domy toną w zielonych, jesienią zaś wielobarwnych sadach, i unosi się do tego nad nimi wspaniały intesnywny zapach warzyw. W miejscu masowych egzekucji ludności żydowskiej w lesie na Pietraszach czy w lesie w Grabówce, gdzie podziały narodowościowe nie odgrywały już najmniejszej roli, jako że mordowano tu i Polaków, i Żydów, i Białorusinów i Rosjan, słońce, śpiewające ptaki, zapach żywicy, połyskujące w porannym czy popołudniowym słońcu bursztynowe pnie sosen, bujne krzewy malin i jeżyn, grantaowo zielony jagodziniec, jaskrawo czerwone poziomki, to stan naturalny. Aż się prosi, by snuć jakieś filozoficzne rozważania o obojętności i okrucieństwie natury, albo być może jej mowie nadziei. To już jednak zajęcie nie dla mnie.
niedziela, 10 października 2010
Jesienny kolaż
Piątkowe popołudnie, jesienne, rozproszone, przymglone słońce, godzina 16.00, krótka, intensywna wyprawa na północ. Niecałe 30 km, droga przez puszczę, przejrzysty sosnowo - świerkowy las, miejscami przetykany liściastymi drzewami, połyskującymi w łagodnym słońcu wszystkimi barwami jesieni. Po drodze - Rybniki, z licznymi miejscami, świadczącymi o prężnie działających tutaj jeszcze dość długo po II wojnie oddziałami AK, w tym obozowisko gdzieś na baganach, krzyże upamiętniające śmierć żołnierzy. Rezerwat Krzemianka w podmokłym gąszczu, z drewnianą kładką nad bagnami, prowadzącą do kopalni krzemienia sprzed 4 tysięcy lat. I wreszcie skraj puszczy, falujące pola, łąki, sosnowe gaje na horyzoncie. Brzozówka Ziemiańska, Brzozówka Strzelecka - wieś zamieszkała niegdyś przez osoczników, których powinnością było strzeżenie królewskiej kniei; Łapczyn, wreszcie tajemniczy Zamczysk. Kilkanaście zgrabnych drewnianych domów o dwuspadowych dachach, brukowa droga przecinająca wieś, a na skraju stary, zmurszały, kilkumetrowy krzyż z ułamanym jednym ramieniem, naprzeciw niego pole z jakby sztucznie usypanym wzniesieniem, niezagospodarowanym, niezaoranym, porośniętym wysoką trawą, krzewami i pojedyńczymi drzewami - to miejsce, w którym istniało najprawdopodobniej podgrodzie. Nieco dalej, w prostej linii, w odległości około 200 - 300 metrów wzgórze jeszcze wyższe, o bardziej nieregularnym kształcie, już na pierwszy rzut oka widać, że zostało usypane ludzkimi rękami. Tutaj rozlokował się około XII wieku gród utworzony przez Litwinów. Granica z Litwą przebiegała wówczas na nieodległej rzece Brzozówce. Niepokojąco i tajemniczo wyglądają te wzniesienia w jesiennym, łagodnym słońcu. Do grodziska jest trudno dojść, znajduje się w odległości około 200 metrów od polnej, piaskowej drogi, należałoby przeciąć zaorane pole; wokół zagajniki sosnowe, przetykane czerwieniejącymi, żółciejącymi i brązowawymi jesionami, dębami, klonami. Dalej Podzamczysk, z kilkoma drewnianymi chatami, tonącymi w zielonych jeszcze sadach; Przesławka, Brody i trasa augustowska rozjeżdżana codziennie przez tysiące tirów, kilka kilometrów wąskim asfaltem i znowu skraj puszczy. Przewalanka z drewnianą leśniczówką z czasów dwudziestolecia, i na południe od niej leśna droga w miejscu dawnej przecinki; las początkowo sosnowo - świerkowy, smukłe, masztowe drzewa sięgają niemal nieba; teren stopniowo się obniża i las staje się podmokły, liściasty, by za chwilę wraz z pnącą się w górę drogą przejść w mieszany, a na szczycie wzgórza dominują już dorodne klony, jawory, dęby. To gdzieś w tych okolicach bohater opowiadania, opublikowanego niegdyś w białoruskim "Czasopisie", miejscowy leśnik pasjonat historii, odnalazł przerdzewiały fragment średniowiecznego miecza. Na potrzeby leśnej drogi, wzgórze zostało ścięte o dobrych kilka metrów, co sprawia, że przez kilkadziesiąt metrów idziemy najprawdziwszym wąwozem, by na szczycie wzniesienia przekonać się, że to tylko wstęp do właściwej góry, która jest jeszcze przed nami. Dochodzi jednak godzina 18.00, w lesie zaczyna zapadać zmrok. Cała wyprawa zajmuje około dwóch godzin, powrót do miasta to już kwestia 30 minut.
czwartek, 7 października 2010
Święta Woda
Polska Góra Krzyży, wzorowana na litewskiej w Szawlach (Šiauliai), około 200 km na północny wschód od Warszawy i około 230 km na południowy zachód od Wilna, a niecałe 70 km od Grodna; przy ruchliwej i nader głośnej trasie do przejścia granicznego w Kuźnicy. Pamiętam to miejsce jeszcze z czasów, gdy nie było tu asfaltowego parkingu i szpetengo budynku mieszczącego kawiarnię, dom pielgrzyma oraz plebanię w jednym. Kaplicę i grotę kryła wówczas kępa drzew liściastych, którą z czasem jednak "uporządkowano" i przerzedzono, z jakimś zupełnie niepojętym zmysłem estetycznym. Teraz za to jest widoczna z drogi, czysta, błszcząca, sterylna; wolałem jednak tamtą starą, do której prowadziła wąska ścieżka przez łąkę, mimo że pamiętam ją już tylko, jak przez mgłę. W 1997 r. tuż przy kaplicy na szczycie dominującego nad okolicą wzniesienia powstała Góra Krzyży, dla której inspiracją stała się ta litewska w Szawłach. Krajobraz tutejszy już solidnie faluje, niziny mazowieckie kończą się gdzieś w okolicach Zambrowa, a im dalej na wschód, a jeszcze bardziej na północny wschód, tym bardziej pola, łąki, zagajnki zaczynają z początku łagodnie falować, by na północ od Białegostoku wzbijać się coraz wyżej i wreszcie przejść w Wysoczyznę Białostocką; im bliżej granicy z Białorusią tym wyżej, tym więcej urozmaicenia, tym więcej fantazji i uroku w tych pagórkach, no i otwiera się prawdziwa puszcza. Tuż za Świętą Wodą na horyzoncie ciemnieje już bowiem Puszcza Knyszyńska, ciągnąca się na przestrzeni ponad 50 km aż do granicy z Białorusią, jej zachodnia część sięga rogatek Knyszyna, by na wschodzie urwać się w okolicach Bobrownik.
Pierwsza kaplica w Świętej Wodzie miała powstać na początku XVIII w., gdy ziemie te zamieszkiwali jeszcze unici. Niewidomy Iwan (według innych źródel - Bazyli) w miejscu tym - zgodnie z przekazami -miał doznać cudu - we śnie ukazała mu się Matka Boska, która poleciła młodemu człowiekowi przemyć oczy w pobliskim źródełku. Młodzieniec tak też uczynił i natychmiast odzyskał wzrok. Z początku przy źródełku wzniesiono szałas, a w nim umieszczono ikonę. Natomiast w 1719 r. zbudowano już kaplicę, którą poświęcił biskup unicki Kiszka. W 1839 r. wraz z kasacją Unii Brzeskiej kaplica została przekazana przez władze carskie wyznawcom prawosławia. Natomiast w 1921 r. kaplicę oddano katolikom, a wynikało to z tego, że większość tutejszych unitów po wydaniu ukazu tolerancyjnego w 1905 r. przyjęła katolicyzm. Nie mieli zresztą większego wyboru, ponieważ wraz z wydaniem ukazu tolerancyjnego nie przywrócono Unii; część z nich zatem pozostała przy prawosławiu, ale zdecydowana większość wybrała właśnie katolicyzm. Próby przywrócenia Unii Brzeskiej na Podlasiu miały miejsce w okresie dwudziestolecia międzywojennego, powstała wówczas m.in. parafia w Kostomłotach (w pobliżu Kodnia, Terespola), która prężnie funkcjonuje do dziś. Mimo tych prób większość potomków unitów pozostała jednak przy katolicyzmie.
W odniesieniu do złożonych losów unitów na Podlasiu, warto wspomnieć o błogosławionych męczennikach z Pratulina. Z tym, że Pratulin to już Podlasie południowe, tam kasacja Unii miała miejsce w 1875 r., jako że były to ziemie należące do Królestwa Polskiego. Podlasie północne zostało włączone bezpośrednio do Cesarstwa Rosyjskiego, a tu kasacja Unii Brzeskiej nastąpiła wcześniej, bo już w 1839 r. Unitów nawracano wówczas na prawosławie rzecz jasna przy użyciu bagnetów, w taki też sposób cerkwie unickie zamieniano na prawosławne, co częstokroć kończyło się starciami z oddziałami carskimi, tak jak w Pratulinie, gdzie oddało życie 13 osób. A wspomniany już ukaz tolerancyjny z 1905 r. dawał unitom ograniczoną co prawda, ale jednak zawsze, możliwość wyboru, i zdecydowana większość z nich wybrała kościół katolicki. Stąd wielu mieszkańców dzisiejszego Podlasia czy to północnego, czy południowego, to potomkowie dawnych unitów, na południu widocznym tego śladem są nazwiska z charakterystyczną końcówką "-uk", tu na Podlasiu północnym mamy dużo większą różnorodność językową w nazwiskach - nie występuje tu jakaś dominująca grupa z charakterystyczną końcówką, tak jak na Podlasiu południowym. Podlasianie nazwijmy ich południowymi mieli wywodzić swoje korzenie przede wszystkim z Wołynia, tu na północy już niekoniecznie, owszem jeszcze w okolicach na południe od Białegostoku nazwiska z końcówką "-uk" występują, ale wcale nie muszą dominować. Tu już widoczne są wpływy i litewskie - nazwiska z końcówką "-is", białoruskie z końcówkami "-enia", np. Hajduczenia, "-ko", np. Bajko, no i z typowo polską oczywiście "-cki", "-ski", a to już za sprawą osadników z Mazowsza. Warto też wspomnmieć o relikcie z czasów, gdy ziemie te zamieszkiwali również Jaćwingowie, podobno osoby noszące nazwisko np. Ejsmont mają wywodzić swój ród od tych ostatnich Indian Europy.
A w Świętej Wodzie z każdym rokiem przybywa krzyży, ustawianych tu przez pielgrzymki już z całej Polski, i co ciekawe stawiane są już nie tylko krzyże katolickie, ale pojawiły się także prawosławne. Miejsce w swoim nastroju jest wyjątkowe, zwłaszcza w promieniach popołudniowego, łagodnego, jesiennego słońca. Spokoju nie mąci nawet nieodległa ruchliwa trasa, rozjeżdżana codziennie przez tiry sunące do granicy. Gdy byłem tu po raz ostatni wiał niemiłosiernie porywisty, silny wiatr, poruszajacy rozwieszonymi na krzyżach i kapliczkach różańcami, które uderzając czy to o drewno, czy o kawałki blachy, wydawały niewiarygodnie harmonijne, układajace się w jakąś spójną melodię dźwięki. Warto na pewno doświadczyć tego wrażenia osobiście.
Pierwsza kaplica w Świętej Wodzie miała powstać na początku XVIII w., gdy ziemie te zamieszkiwali jeszcze unici. Niewidomy Iwan (według innych źródel - Bazyli) w miejscu tym - zgodnie z przekazami -miał doznać cudu - we śnie ukazała mu się Matka Boska, która poleciła młodemu człowiekowi przemyć oczy w pobliskim źródełku. Młodzieniec tak też uczynił i natychmiast odzyskał wzrok. Z początku przy źródełku wzniesiono szałas, a w nim umieszczono ikonę. Natomiast w 1719 r. zbudowano już kaplicę, którą poświęcił biskup unicki Kiszka. W 1839 r. wraz z kasacją Unii Brzeskiej kaplica została przekazana przez władze carskie wyznawcom prawosławia. Natomiast w 1921 r. kaplicę oddano katolikom, a wynikało to z tego, że większość tutejszych unitów po wydaniu ukazu tolerancyjnego w 1905 r. przyjęła katolicyzm. Nie mieli zresztą większego wyboru, ponieważ wraz z wydaniem ukazu tolerancyjnego nie przywrócono Unii; część z nich zatem pozostała przy prawosławiu, ale zdecydowana większość wybrała właśnie katolicyzm. Próby przywrócenia Unii Brzeskiej na Podlasiu miały miejsce w okresie dwudziestolecia międzywojennego, powstała wówczas m.in. parafia w Kostomłotach (w pobliżu Kodnia, Terespola), która prężnie funkcjonuje do dziś. Mimo tych prób większość potomków unitów pozostała jednak przy katolicyzmie.
W odniesieniu do złożonych losów unitów na Podlasiu, warto wspomnieć o błogosławionych męczennikach z Pratulina. Z tym, że Pratulin to już Podlasie południowe, tam kasacja Unii miała miejsce w 1875 r., jako że były to ziemie należące do Królestwa Polskiego. Podlasie północne zostało włączone bezpośrednio do Cesarstwa Rosyjskiego, a tu kasacja Unii Brzeskiej nastąpiła wcześniej, bo już w 1839 r. Unitów nawracano wówczas na prawosławie rzecz jasna przy użyciu bagnetów, w taki też sposób cerkwie unickie zamieniano na prawosławne, co częstokroć kończyło się starciami z oddziałami carskimi, tak jak w Pratulinie, gdzie oddało życie 13 osób. A wspomniany już ukaz tolerancyjny z 1905 r. dawał unitom ograniczoną co prawda, ale jednak zawsze, możliwość wyboru, i zdecydowana większość z nich wybrała kościół katolicki. Stąd wielu mieszkańców dzisiejszego Podlasia czy to północnego, czy południowego, to potomkowie dawnych unitów, na południu widocznym tego śladem są nazwiska z charakterystyczną końcówką "-uk", tu na Podlasiu północnym mamy dużo większą różnorodność językową w nazwiskach - nie występuje tu jakaś dominująca grupa z charakterystyczną końcówką, tak jak na Podlasiu południowym. Podlasianie nazwijmy ich południowymi mieli wywodzić swoje korzenie przede wszystkim z Wołynia, tu na północy już niekoniecznie, owszem jeszcze w okolicach na południe od Białegostoku nazwiska z końcówką "-uk" występują, ale wcale nie muszą dominować. Tu już widoczne są wpływy i litewskie - nazwiska z końcówką "-is", białoruskie z końcówkami "-enia", np. Hajduczenia, "-ko", np. Bajko, no i z typowo polską oczywiście "-cki", "-ski", a to już za sprawą osadników z Mazowsza. Warto też wspomnmieć o relikcie z czasów, gdy ziemie te zamieszkiwali również Jaćwingowie, podobno osoby noszące nazwisko np. Ejsmont mają wywodzić swój ród od tych ostatnich Indian Europy.
A w Świętej Wodzie z każdym rokiem przybywa krzyży, ustawianych tu przez pielgrzymki już z całej Polski, i co ciekawe stawiane są już nie tylko krzyże katolickie, ale pojawiły się także prawosławne. Miejsce w swoim nastroju jest wyjątkowe, zwłaszcza w promieniach popołudniowego, łagodnego, jesiennego słońca. Spokoju nie mąci nawet nieodległa ruchliwa trasa, rozjeżdżana codziennie przez tiry sunące do granicy. Gdy byłem tu po raz ostatni wiał niemiłosiernie porywisty, silny wiatr, poruszajacy rozwieszonymi na krzyżach i kapliczkach różańcami, które uderzając czy to o drewno, czy o kawałki blachy, wydawały niewiarygodnie harmonijne, układajace się w jakąś spójną melodię dźwięki. Warto na pewno doświadczyć tego wrażenia osobiście.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Błyski - część 37
Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...
-
Rok 1932 minął pod znakiem wznoszenia nowego domu w Adamowcach. Podstawowym budulcem na tych terenach było drewno, murowane budowle na wsiac...