Tak bardzo chciałoby się wierzyć, że jest to prawdziwe oblicze narodu. Słowo naród znowu wróciło do łask, choć jeszcze do niedawna woleliśmy się nazywać – w sposób zresztą nieuzasadniony – społeczeństwem. Film Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego „Solidarni 2010” w poniedziałkowy wieczór z jednej strony tchnął nadzieję, a z drugiej budził niepewność – czy to, co widzimy jest rzeczywiste i czy, aby przypadkiem nie jest to bańka mydlana, taka sama, jaką okazało się być pokolenie JP 2. Bo im silniej obrońcy jego istnienia będą przekonywać, że ono jest albo owoce jego poznamy za czas jakiś, tym bardziej im nie uwierzę. Nie uwierzę, dopóki nie dotknę, a do tej pory nie dotknąłem.
„Wreszcie możemy się policzyć”, „mój prezydent”, „przyszłam tu dlatego, że jest mi wstyd, wstyd, że nie stanęłam w obronie upokarzanego prezydenta”, takie między innymi wypowiedzi przewijały się wśród osób zmierzających pod Pałac Prezydencki. Wypowiedzi emocjonalne i szczere, mniej i bardziej wyszukane. Spektrum reakcji na ten film, tak zwanej elity, łatwo przewidzieć – od pobłażliwości, protekcjonalności wobec kierowanego emocjami tłumu, aż po pogardę wobec moherowego, niewykształconego, z małych miast i wsi, plebsu. A jeszcze wcześniej, gdzieś w TV mignęła mi wypowiedź prof. Magdaleny Środy zarzucającej prof. Zdzisławowi Krasnodębskiemu - który opublikował dość emocjonalny artykuł w „Rzeczpospolitej” o stosunku mediów i elit do prezydenta – „ocieranie się o chorobę psychiczną”, natomiast inny popularny socjolog doszukiwał się w tej publikacji języka nienawiści.
I jeszcze te zabawne rozważania na ile debata publiczna się w Polsce ucywilizuje, złagodnieje, pozwoli ująć się w ramy szacunku dla oponenta.
Byłoby naprawdę pięknie, gdyby owe pospolite ruszenie, okazało się swego rodzaju rewolucją moralną, doskonałą przemianą, która mogłaby nas odmienić i ukonstytuować w społeczeństwo, potrafiące na co dzień współdziałać, ufać sobie i wspierać. Jednak mają chyba rację ci, którzy twierdzą, że codzienność rządzi się swoimi prawami, a wszystko wróci na stare tory.
Już przez dni kilka wyobrażałem sobie, jak specjaliści od PR pakują torby i szykują się do wyjazdu gdzieś daleko za morze, jak opiniotwórcze media liczą straty i ogłaszają bankructwa, jak z oczu większości opadają łuski i zaczynamy widzieć świat w kategoriach tego, co naprawdę ważne i prawdziwe, a tak znaczy tak, a nie nie.
Ale to się nie stało i się nie wydarzy. Ci ludzie, którzy nie potrzebowali tak wielkiej tragedii do tego, by czarne nazwać czarnym, a białe białym, będą potrafili tak jak dotychczas czynić rozróżnienia nadal, a ci którzy jej potrzebowali do postrzegania świata w całej jego ostrości, zdolność tę utracą. I na nic to, że potrafiliśmy się przez czas jakiś policzyć, dostrzec, że nie jesteśmy sami, że nikt o nas nie mówił, że nie potrafiliśmy się przebić, że nas ignorowano i wyśmiewano, na nic to, że te wszystkie sztuczne podziały na czas jakiś zostały unieważnione i okazały się zupełnie nieprawdziwe. Cóż z tego, że rozsądku, uczciwości i prostej człowieczej intuicji jest więcej w chłopie spod Augustowa niż w tak zwanym profesjonaliście z Warszawy czy Krakowa. Nasza codzienność i tak pobiegnie dawną koleiną. Już w nią wróciła z powrotem i dalej w najlepsze biegnie.
To naturalny pesymizm, bo przecież ile rozczarowań można znieść?
wtorek, 27 kwietnia 2010
środa, 21 kwietnia 2010
niedziela, 18 kwietnia 2010
sobota, 17 kwietnia 2010
Odchodzący w ciszy
Ten dzien musiał nadejść. Policjantka stojąca przy światłach uświadomiła mi, że pierwze kondukty dotrą dziś także do Białegostoku. Dalej, na każdym skrzyżowaniu, kolejni policjanci, biało-czerwone słupki wstrzymujące ruch z bocznych uliczek, ustawiające się pierwsze grupki białostczan, niektórzy trzymają w rękach kwiaty - żółte tulipany. Włączam Radio Białystok, wiadomości, informacje o kondukcie dojeżdżającym do ulicy Kawaleryjskiej z ciałem wicemarszałka Sejmu - Krzysztofa Putry, oraz o kondukcie z trumną Justyny Moniuszko - jest jeszcze w odległości 30 km od Białegostoku, będzie spóźniony.
To są takie chwile, kiedy miasto staje się za ciasne, zanadto duszne, kiedy nie można w nim sobie znaleźć miejsca. I stan poczucia nierzeczywistości trwa dalej, a to z czym - wydawałoby się w jakimś stopniu już oswoiliśmy się, wraca na nowo i pogodzić się z tym nie jesteśmy w stanie. Zresztą wszelkie słowa są tu zbędne i nic nie warte. Cześć Ich pamięci!
Justyna Moniuszko, lat 25, stewardessa, zginęła w katastrofie pod Smoleńskiem, białostoczanka, absolwentka Politechniki Warszawskiej, miss tej uczelni. Kilka dni temu wyemitowano jej archiwalną wypowiedź, nagraną tuż po wyborze, kiedy to ze szczerą skromnością tłumaczyła, że wygrała, tylko dzięki temu, że inne jej koleżanki nie przystąpiły do konkursu...
To są takie chwile, kiedy miasto staje się za ciasne, zanadto duszne, kiedy nie można w nim sobie znaleźć miejsca. I stan poczucia nierzeczywistości trwa dalej, a to z czym - wydawałoby się w jakimś stopniu już oswoiliśmy się, wraca na nowo i pogodzić się z tym nie jesteśmy w stanie. Zresztą wszelkie słowa są tu zbędne i nic nie warte. Cześć Ich pamięci!
Justyna Moniuszko, lat 25, stewardessa, zginęła w katastrofie pod Smoleńskiem, białostoczanka, absolwentka Politechniki Warszawskiej, miss tej uczelni. Kilka dni temu wyemitowano jej archiwalną wypowiedź, nagraną tuż po wyborze, kiedy to ze szczerą skromnością tłumaczyła, że wygrała, tylko dzięki temu, że inne jej koleżanki nie przystąpiły do konkursu...
wtorek, 13 kwietnia 2010
niedziela, 11 kwietnia 2010
sobota, 10 kwietnia 2010
"Śpieszmy się kochać ludzi"
Ile tragedii jest w stanie znieść naród? Czasem zastanawiamy się nad tym, co nas łączy poza językiem, ale i to przecież takie oczywiste nie jest. I znowu po 5 latach wracamy do debat o tym, jak wspaniale potrafimy się jednoczyć w obliczu wielkich tragedii. Pod Kancelarią Prezydenta RP spontanicznie gromadzą się tłumy. Wschód jak zwykle jest bardziej bierny. I po raz kolejny rozbrzmiewają apele o jedność, o opamiętanie się, o porozumienie. Sceptycy natomiast już wieszczą, że to tylko chwilowe uniesienie, zbiorowa histeria, taka sama, jak po śmierci Papieża.
Odeszli dziś ludzie, którzy bez wątpienia stanowili ważną część niewielkiej polskiej elity.
Prezydent RP - Lech Kaczyński, opozycjonista, solidarnościowy ekspert od prawa pracy; polityk, którego jeszcze do niedawna atakowano w niewyobrażalny i bezpardonowy sposób. To jednak nie czas i miejsce, by do ludzkiej słabości i małości dziś wracać. Chciałoby się wierzyć, że każdy ma prawo do zrozumienia swego błędu, żalu, skruchy i nawrócenia. To czas dla tych, którzy nie zdążyli pokochać, tak zwyczajnie, czysto po ludzku. Nie sposób w tym miejscu nie przypomnieć słów księdza Twardowskiego: "Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą". Ta tragedia to między innymi czas dla tych, którzy się nie śpieszyli i głęboko wierzę
w to, że zdążą teraz. Zdążą pokochać i zdolają zrozumieć swoją małostkowość.
Janusz Kochanowski - Rzecznik Praw Obywatelskich, znakomity prawnik, prawnik z powłania, jakże inny od tych, których zdarza nam się tak często spotykać na co dzień, prawnik rozumiejący i wskazujący nam, że prawo jest po to, by służyć ludziom, przede wszystkim tym najmniejszym, by ich chronić.
Władysław Stasiak - Szef Kancelarii Prezydenta RP. Pod maską chłodnego urzędnika państwowego, niedoskonale skrywajacy zwyklą życzliwość i uczciwość.
Nie sposób Wszystkich wymienić. Dzielenie ofiar wedle barw politycznych nie ma najmniejszego sensu. Wszystkim bez wątpienia należy się cześć i szacunek.
I znowu pozostaje kwestia wniosków, jakie z tej tragtedii wyciągniemy. Rzecz przecież nie w tym, by ustały spory polityczne. To jednak, co obserwowaliśmy w ostatnich latach było nie do zniesienia. Natężenie agresji, brutalności, cynizmu, braku jakichkolwiek reguł, wolt niemiłosiernych, brak kultury politycznej, osobistej, lojalności i życzliwości, skrajna nieufność, na niespotykaną wręcz skalę.
To chyba najwyższy czas, by się opamiętać. Nie na pokaz, nie na czas tragedii, nie na czas żałoby, nie kierując się emocjami, szczerą potrzebą chwili. Ale tak naprawdę, ze zrozumieniem, bez kalkulacji, by uczynić także nasze codzienne życie bardziej ludzkim, bo przecież nasze życie publiczne jest wiernym odbiciem naszych relacji codziennych.
W takich chwilach dziękuję Bogu za dar łaski wiary, choćby nawet bardzo ułomnej, niepewnej i tak często wahającej się.
I dziękuję Bogu za takich Przyjaciół, jak pewna Białorusinka, która dziś rano wysłała mi smsa następującej treści: "Usłyszałam wiadomość o samolocie i Katyniu. Nie mogłam powstrzymać łez. Jak wielki koszmar. Jak wielki smutek".
Odeszli dziś ludzie, którzy bez wątpienia stanowili ważną część niewielkiej polskiej elity.
Prezydent RP - Lech Kaczyński, opozycjonista, solidarnościowy ekspert od prawa pracy; polityk, którego jeszcze do niedawna atakowano w niewyobrażalny i bezpardonowy sposób. To jednak nie czas i miejsce, by do ludzkiej słabości i małości dziś wracać. Chciałoby się wierzyć, że każdy ma prawo do zrozumienia swego błędu, żalu, skruchy i nawrócenia. To czas dla tych, którzy nie zdążyli pokochać, tak zwyczajnie, czysto po ludzku. Nie sposób w tym miejscu nie przypomnieć słów księdza Twardowskiego: "Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą". Ta tragedia to między innymi czas dla tych, którzy się nie śpieszyli i głęboko wierzę
w to, że zdążą teraz. Zdążą pokochać i zdolają zrozumieć swoją małostkowość.
Janusz Kochanowski - Rzecznik Praw Obywatelskich, znakomity prawnik, prawnik z powłania, jakże inny od tych, których zdarza nam się tak często spotykać na co dzień, prawnik rozumiejący i wskazujący nam, że prawo jest po to, by służyć ludziom, przede wszystkim tym najmniejszym, by ich chronić.
Władysław Stasiak - Szef Kancelarii Prezydenta RP. Pod maską chłodnego urzędnika państwowego, niedoskonale skrywajacy zwyklą życzliwość i uczciwość.
Nie sposób Wszystkich wymienić. Dzielenie ofiar wedle barw politycznych nie ma najmniejszego sensu. Wszystkim bez wątpienia należy się cześć i szacunek.
I znowu pozostaje kwestia wniosków, jakie z tej tragtedii wyciągniemy. Rzecz przecież nie w tym, by ustały spory polityczne. To jednak, co obserwowaliśmy w ostatnich latach było nie do zniesienia. Natężenie agresji, brutalności, cynizmu, braku jakichkolwiek reguł, wolt niemiłosiernych, brak kultury politycznej, osobistej, lojalności i życzliwości, skrajna nieufność, na niespotykaną wręcz skalę.
To chyba najwyższy czas, by się opamiętać. Nie na pokaz, nie na czas tragedii, nie na czas żałoby, nie kierując się emocjami, szczerą potrzebą chwili. Ale tak naprawdę, ze zrozumieniem, bez kalkulacji, by uczynić także nasze codzienne życie bardziej ludzkim, bo przecież nasze życie publiczne jest wiernym odbiciem naszych relacji codziennych.
W takich chwilach dziękuję Bogu za dar łaski wiary, choćby nawet bardzo ułomnej, niepewnej i tak często wahającej się.
I dziękuję Bogu za takich Przyjaciół, jak pewna Białorusinka, która dziś rano wysłała mi smsa następującej treści: "Usłyszałam wiadomość o samolocie i Katyniu. Nie mogłam powstrzymać łez. Jak wielki koszmar. Jak wielki smutek".
niedziela, 4 kwietnia 2010
Różanystok, św. Jan Bosko, grodzisko i w zasadzie o tym, że nic nie dzieje się przez przypadek
Miały być Okopy, miejsce urodzenia księdza Jerzego, ale dosłownie w ostatniej chwili zapada jednak decyzja, by jechać w nieznane, tam gdzie nas jeszcze nie było. Mijamy więc drogowskaz do Okopów i zamiast skręcić w lewo w sosnowym zagajniku, jedziemy prosto, w stronę Czerwonki. Ale to tylko pozronie droga w nieznane. Na chwilę zapominam, że nic nie dzieje się przez przypadek, choć w zasadzie to dopiero później okaże się, że owa zmiana planów nie była wcale przypadkiem.
Wokół teren pofałdowany, łagodne wzgórza, a za nimi kolejne, jeszcze wyblakłą zielenią zielone sosnowe zagajniki, ale też więcej niż na południe (o dziwo!) gajów liściastych, które nie miały jeszcze czasu, by się zazielenić. Strumyki, wąskie rzeczki. Za Czerwonką kończy się asfalt, a zaczyna bruk, pamiętający z pewnością XIX wiek. Po kilku kilometrach rozjazd w cztery strony świata - bądź tu człowieku mądry i wybierz! Droga na wprost wydaje się najciekawsza, ale po kilometrze, góra dwóch, przy zabudowaniach Sadowej, piaszczysty trakt się zwęża, staje się błotnisty i niknie gdzieś w kniei, już nie zagajniku, nie gaju, ale w najprawdziwszym lesie, będącym pozostałością dawnej Puszczy Grodzieńskiej albo Nowodwroskiej, któż by się połapał w tych XV czy XVI-wiecznych podziałach! Zawracamy! Przed domostwem mieszkańcy ze zdumieniem i zainteresowaniem przyglądają się przybyszom, którzy często tu się najwyraźniej nie trafiają. Wracamy do krzyżówki. Po drodze mijamy wysokiego mężczyznę, który wyruszył na świąteczny spacer z kilkuletni synkiem. Pytamy o drogę w lewo i prawo, gdzie jest bliżej do asfaltu? Choć właściwie czy zależy nam tak bardzo na tym asfalcie? Dowiadujemy się, że w lewo mamy Kopciówkę, a w prawo Jałówkę, i dalej Suchdolinę. Po krótkiej rozmowie życzymy sobie wesołch Świąt i na krzyżówce odbijamy w prawo. Asfaltu nie mamy, ale są za to pewnie XIX-wieczne "kocie łby". Droga pnie się łagodnie ku górze, po prawej stronie między sosnami dostrzegamy jakby sztucznie usypane wzgórze, decydujemy jednak, że zdążymy tu jeszcze wrócić, a teraz dalej przed siebie, bez określonego celu! Przestrzenie stają się jeszcze bardziej otwarte, wzgórz jakby mniej, więcej płaskiego terenu i mniej zagajników. Jałówka, Suchodolina, Brzozowa i znowu powrót na asfalt. W Brzozowej - ku naszemu wielkiemu zdumieniu -zauważamy drogowskaz do Różanegostoku! Aż się wierzyć nie chce, że to tu, że to już, że teraz, że tak blisko! Tylko 2 km!
Różanystok, niegdyś Krzywy Stok, na szlaku do Grodna, to między innymi tędy swoje rejzy do Wielkiego Księstwa Litewskiego odbywali Krzyżacy. W XVI osiadł tu jeden z dworzan królowej Bony - Scipion del Campo. Później majątek przechodzi we władanie Tyszkiewiczów - rodu pochodzenia z pewnością litewsko - rusińskiego. Szczęsny i Eufrozyna zamieszkali w drewnianym dworze. Którejś nocy przed obrazem Matki Bożej samoczynnie zapłonęła wielkim ogniem lampka. Od tej pory kronikarze zaczynają odnotowywać liczne cuda dziejące się za sprawą obrazu. Tyszkiewiczowie sprowadzają dominikanów, fundują klasztor i kościół. Wieże kościoła widoczne są już z daleka. Dziwny to widok, bowiem barokowa świątynia, której nie powstydziłoby się ani Wilno, ani Grodno, a Białystok mógłby o takiej tylko marzyć, wyrasta ni stąd, ni zowąd, wśród pól. W obecnym kształcie powstała w drugiej połowie XVIII wieku. Jedna wieża nieco niższa od drugiej. W czasie zaborów Rosjanie usiłowali zamienić ją w cerkiew, co też zresztą im się udało. W 1901 r. władze carskie sprowadziły tu prawosławne mniszki, z taką intencją, by kształciły nauczycielki do szkół w dawnej Guberni Grodzieńskiej. Z tej wyższej wieży, przy dobrej pogodzie widać podobno nieodelgłe Grodno. Na niewielkim skrawku przestrzeni nagromaodziły się liczne i wydawałoby się wzajemnie wykluczajace się style - wileński barok, rosyjska architektura sakralna murowana i drewniana, kilka domów drewnianych, kilka peerelowskich sześcianów, i bloki z wielkiej płyty będące pozostałością państwowego gospodarstwa rolnego. Architektura rosyjska - jak zwykle na tych terenach przysadzista, o licznych krągłościach, łagodnych łukach; takie budynki klasztorne można pewnie do dziś spotkać w niektórych miastach w Rosji.
Wnętrze kościoła jeszcze bardziej przypomina barokowe świątynie Wilna, tu nie widząc wokół pól, można się na chwilę zapomnieć i być święcie przekonanym, że za chwilę wyjdziemy na gwarne, urokliwe wileńskie uliczki na Starówce. Przestronna nawa główna, wysoko zawieszony strop, brakuje tylko tak charakterystycznego dla baroku przepychu, najwidoczniej nie udało się - po zniszczeniach poczynionych przez zaborcę - przywrócić świątyni dawnej świetności. A i obraz słynący cudami zniknął, i do dziś się nie odnalazł, wierni modlą się przed jego kopią. Orygniał wywiozły mniszki w 1915 r. w głąb Rosji, kiedy to władze carskie niemal wszystkich prawosławnych mieszkanców Podlasia ewakuowały w głąb Rosji. Rdzenni mieszkańcy powrócili po zakończeniu wojny, a rdzenni Rosjanie niekoniecznie, chyba że byli zmuszeni szukać schronienia przed barbarzyńskimi bolszewikami w wolnej już Polsce. Przez wysokie okna absydy wpadają do prezbiterium jasne smugi słonecznego światła. Delikatnie sączą się sprzyjając nastrojowi wyciszonej modlitwy. Kościół jest jeszcze pusty. Teraz już się zapomniałem całkowicie i mam wrażenie, że naprawdę jestem w Wilnie. To dokładnie ten sam wileński nastrój, spokój, zapach, barwy.
Po krótkiej modlitwie zwracam uwagę na plansze w nawie bocznej. Nigdy wcześniej ich tu nie widziałem. Część z nich poświęcona jest św. Janowi Bosko, część salezjanom, część historii kościoła. Święty jan Bosko, twórca zgromadzenia salezjanów w XIX wieku, osobiście miał uczyć rzemiosła, czytania, pisania chłopców z rodzin ubogich, oraz rodzin, które dziś nazwalibyśmy albo dyfukncyjnymi albo patologicznymi. Chciał chronić młodych ludzi przed industrialnym okrucieństwem i obojętnością swojej epoki. Opis na planszach jest na tyle sugestywny, że w połączeniu z architekturą i sączacymi się przez okna łagodnymi promieniami słońca, odnoszę wrażenie, jakbym przeniósł się w czasie i przestrzeni do północnych Włoch czasów Jana Bosko. Dalej czytam, że właśnie w północnych Włoszech wychowankami w kilku domach prowadzonych przez salezjanów byli także chłopcy z Polski. A więc nie tylko emigracja polityczna, za chlebem, ale także nazwijmy ją tak - emigracja miłosierdzia. Jakież było moje zdumienie, kiedy wyczytałem, że również kardynał August Hlond był wychowankiem jednego z takich domów - w Lombriasco. Obok, zdjęcie księcia Augusta Czartoryskiego - delikatne, łagodne rysy twarzy, uśmiechnięte usta, łagodne spojrzenie. Pierwsze zakłady salezjańskie na ziemiach polskich zaczęły powstawać za jego właśnie sprawą. To niesamowite uczucue peregrynacji w czasie i przestrzeni mija po kilku minutach, ale pozostawia niewiarygodne wręcz wrażenie, i to wszystko za sprawą wydawałoby się krótkiego opisu na niepozornych planszach! A obecnie salezjanie prowadzą dom dla młodzieży w Różanymstoku, w zabudowaniach poklasztornych. W kruchcie biorę ulotkę, by przekazać 1 % podatku na ten szczytny bez wątpienia cel.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się przy wzgórzu między Jałówką a Czerwonką. Wcześniej wydawało nam się, że między sosnami prześwituje coś na kształt średniowiecznego grodziska - sztucznie usypana góra na szczycie naturalnego wzniesienia. Miejsce idealne do celów obronnych i obserwacyjnych. A może to miejsce dawnego pogańskiego kultu? Pogaństwo trwało tu wszak co najmniej do XIV wieku. Toć to dawne ziemie jaćwieskie albo litewskie! Ścierały się tu bez wątpienia wpływy Bałtów od strony Augustowa, Ełku, Rajgordu, Sejn i Słowian od strony Grodna. Miejsce tajemnicze, tak, że wspinając się na jego szczyt i przedzierając między gałęziami sosen, między splecionymi konarami drzew liściastych, bezlistnymi kolczastymi krzewami malin, które drapiąc i kłując, pętają moje nogi, jakby wiernie strzegły jego tajemnicy. Grodzisk, kurhanów w tej okolicy jest wiele. Kto wie czy to nie jedno z takich właśnie miejsc? Nie odkryte jeszcze przez archeologów, przez mieszkańców zapomniane, a może i od miejscowych można byłoby się czegoś dowiedzieć, gdyby się tylko ktoś tu nadarzył? Regularny kształt, strome zobcza, wątpliwe by było to naturalne wzniesienie.
Słońce jednak zaczyna się już chylić ku zachodowi, czas wracać, fotografuję owe "grodzisko" z góry, z dołu, z boku, rosnące na nim stare sosny, splecione konary drzew liściastych, a cała ta sceneria przypomina mi zdjęcia litewskich grodzisk, które pojawiały się w jednym z teledysków interesujacej litewskiej wokalistki - Ievy Narkute.
I tak oto podróż do Okopów zamieniła się w wyprawę do Różanegostoku, do Jana Bosko i kto wie -być może odkrycie grodziska, ale tego sam nijak nie stwierdzę!
Wokół teren pofałdowany, łagodne wzgórza, a za nimi kolejne, jeszcze wyblakłą zielenią zielone sosnowe zagajniki, ale też więcej niż na południe (o dziwo!) gajów liściastych, które nie miały jeszcze czasu, by się zazielenić. Strumyki, wąskie rzeczki. Za Czerwonką kończy się asfalt, a zaczyna bruk, pamiętający z pewnością XIX wiek. Po kilku kilometrach rozjazd w cztery strony świata - bądź tu człowieku mądry i wybierz! Droga na wprost wydaje się najciekawsza, ale po kilometrze, góra dwóch, przy zabudowaniach Sadowej, piaszczysty trakt się zwęża, staje się błotnisty i niknie gdzieś w kniei, już nie zagajniku, nie gaju, ale w najprawdziwszym lesie, będącym pozostałością dawnej Puszczy Grodzieńskiej albo Nowodwroskiej, któż by się połapał w tych XV czy XVI-wiecznych podziałach! Zawracamy! Przed domostwem mieszkańcy ze zdumieniem i zainteresowaniem przyglądają się przybyszom, którzy często tu się najwyraźniej nie trafiają. Wracamy do krzyżówki. Po drodze mijamy wysokiego mężczyznę, który wyruszył na świąteczny spacer z kilkuletni synkiem. Pytamy o drogę w lewo i prawo, gdzie jest bliżej do asfaltu? Choć właściwie czy zależy nam tak bardzo na tym asfalcie? Dowiadujemy się, że w lewo mamy Kopciówkę, a w prawo Jałówkę, i dalej Suchdolinę. Po krótkiej rozmowie życzymy sobie wesołch Świąt i na krzyżówce odbijamy w prawo. Asfaltu nie mamy, ale są za to pewnie XIX-wieczne "kocie łby". Droga pnie się łagodnie ku górze, po prawej stronie między sosnami dostrzegamy jakby sztucznie usypane wzgórze, decydujemy jednak, że zdążymy tu jeszcze wrócić, a teraz dalej przed siebie, bez określonego celu! Przestrzenie stają się jeszcze bardziej otwarte, wzgórz jakby mniej, więcej płaskiego terenu i mniej zagajników. Jałówka, Suchodolina, Brzozowa i znowu powrót na asfalt. W Brzozowej - ku naszemu wielkiemu zdumieniu -zauważamy drogowskaz do Różanegostoku! Aż się wierzyć nie chce, że to tu, że to już, że teraz, że tak blisko! Tylko 2 km!
Różanystok, niegdyś Krzywy Stok, na szlaku do Grodna, to między innymi tędy swoje rejzy do Wielkiego Księstwa Litewskiego odbywali Krzyżacy. W XVI osiadł tu jeden z dworzan królowej Bony - Scipion del Campo. Później majątek przechodzi we władanie Tyszkiewiczów - rodu pochodzenia z pewnością litewsko - rusińskiego. Szczęsny i Eufrozyna zamieszkali w drewnianym dworze. Którejś nocy przed obrazem Matki Bożej samoczynnie zapłonęła wielkim ogniem lampka. Od tej pory kronikarze zaczynają odnotowywać liczne cuda dziejące się za sprawą obrazu. Tyszkiewiczowie sprowadzają dominikanów, fundują klasztor i kościół. Wieże kościoła widoczne są już z daleka. Dziwny to widok, bowiem barokowa świątynia, której nie powstydziłoby się ani Wilno, ani Grodno, a Białystok mógłby o takiej tylko marzyć, wyrasta ni stąd, ni zowąd, wśród pól. W obecnym kształcie powstała w drugiej połowie XVIII wieku. Jedna wieża nieco niższa od drugiej. W czasie zaborów Rosjanie usiłowali zamienić ją w cerkiew, co też zresztą im się udało. W 1901 r. władze carskie sprowadziły tu prawosławne mniszki, z taką intencją, by kształciły nauczycielki do szkół w dawnej Guberni Grodzieńskiej. Z tej wyższej wieży, przy dobrej pogodzie widać podobno nieodelgłe Grodno. Na niewielkim skrawku przestrzeni nagromaodziły się liczne i wydawałoby się wzajemnie wykluczajace się style - wileński barok, rosyjska architektura sakralna murowana i drewniana, kilka domów drewnianych, kilka peerelowskich sześcianów, i bloki z wielkiej płyty będące pozostałością państwowego gospodarstwa rolnego. Architektura rosyjska - jak zwykle na tych terenach przysadzista, o licznych krągłościach, łagodnych łukach; takie budynki klasztorne można pewnie do dziś spotkać w niektórych miastach w Rosji.
Wnętrze kościoła jeszcze bardziej przypomina barokowe świątynie Wilna, tu nie widząc wokół pól, można się na chwilę zapomnieć i być święcie przekonanym, że za chwilę wyjdziemy na gwarne, urokliwe wileńskie uliczki na Starówce. Przestronna nawa główna, wysoko zawieszony strop, brakuje tylko tak charakterystycznego dla baroku przepychu, najwidoczniej nie udało się - po zniszczeniach poczynionych przez zaborcę - przywrócić świątyni dawnej świetności. A i obraz słynący cudami zniknął, i do dziś się nie odnalazł, wierni modlą się przed jego kopią. Orygniał wywiozły mniszki w 1915 r. w głąb Rosji, kiedy to władze carskie niemal wszystkich prawosławnych mieszkanców Podlasia ewakuowały w głąb Rosji. Rdzenni mieszkańcy powrócili po zakończeniu wojny, a rdzenni Rosjanie niekoniecznie, chyba że byli zmuszeni szukać schronienia przed barbarzyńskimi bolszewikami w wolnej już Polsce. Przez wysokie okna absydy wpadają do prezbiterium jasne smugi słonecznego światła. Delikatnie sączą się sprzyjając nastrojowi wyciszonej modlitwy. Kościół jest jeszcze pusty. Teraz już się zapomniałem całkowicie i mam wrażenie, że naprawdę jestem w Wilnie. To dokładnie ten sam wileński nastrój, spokój, zapach, barwy.
Po krótkiej modlitwie zwracam uwagę na plansze w nawie bocznej. Nigdy wcześniej ich tu nie widziałem. Część z nich poświęcona jest św. Janowi Bosko, część salezjanom, część historii kościoła. Święty jan Bosko, twórca zgromadzenia salezjanów w XIX wieku, osobiście miał uczyć rzemiosła, czytania, pisania chłopców z rodzin ubogich, oraz rodzin, które dziś nazwalibyśmy albo dyfukncyjnymi albo patologicznymi. Chciał chronić młodych ludzi przed industrialnym okrucieństwem i obojętnością swojej epoki. Opis na planszach jest na tyle sugestywny, że w połączeniu z architekturą i sączacymi się przez okna łagodnymi promieniami słońca, odnoszę wrażenie, jakbym przeniósł się w czasie i przestrzeni do północnych Włoch czasów Jana Bosko. Dalej czytam, że właśnie w północnych Włoszech wychowankami w kilku domach prowadzonych przez salezjanów byli także chłopcy z Polski. A więc nie tylko emigracja polityczna, za chlebem, ale także nazwijmy ją tak - emigracja miłosierdzia. Jakież było moje zdumienie, kiedy wyczytałem, że również kardynał August Hlond był wychowankiem jednego z takich domów - w Lombriasco. Obok, zdjęcie księcia Augusta Czartoryskiego - delikatne, łagodne rysy twarzy, uśmiechnięte usta, łagodne spojrzenie. Pierwsze zakłady salezjańskie na ziemiach polskich zaczęły powstawać za jego właśnie sprawą. To niesamowite uczucue peregrynacji w czasie i przestrzeni mija po kilku minutach, ale pozostawia niewiarygodne wręcz wrażenie, i to wszystko za sprawą wydawałoby się krótkiego opisu na niepozornych planszach! A obecnie salezjanie prowadzą dom dla młodzieży w Różanymstoku, w zabudowaniach poklasztornych. W kruchcie biorę ulotkę, by przekazać 1 % podatku na ten szczytny bez wątpienia cel.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się przy wzgórzu między Jałówką a Czerwonką. Wcześniej wydawało nam się, że między sosnami prześwituje coś na kształt średniowiecznego grodziska - sztucznie usypana góra na szczycie naturalnego wzniesienia. Miejsce idealne do celów obronnych i obserwacyjnych. A może to miejsce dawnego pogańskiego kultu? Pogaństwo trwało tu wszak co najmniej do XIV wieku. Toć to dawne ziemie jaćwieskie albo litewskie! Ścierały się tu bez wątpienia wpływy Bałtów od strony Augustowa, Ełku, Rajgordu, Sejn i Słowian od strony Grodna. Miejsce tajemnicze, tak, że wspinając się na jego szczyt i przedzierając między gałęziami sosen, między splecionymi konarami drzew liściastych, bezlistnymi kolczastymi krzewami malin, które drapiąc i kłując, pętają moje nogi, jakby wiernie strzegły jego tajemnicy. Grodzisk, kurhanów w tej okolicy jest wiele. Kto wie czy to nie jedno z takich właśnie miejsc? Nie odkryte jeszcze przez archeologów, przez mieszkańców zapomniane, a może i od miejscowych można byłoby się czegoś dowiedzieć, gdyby się tylko ktoś tu nadarzył? Regularny kształt, strome zobcza, wątpliwe by było to naturalne wzniesienie.
Słońce jednak zaczyna się już chylić ku zachodowi, czas wracać, fotografuję owe "grodzisko" z góry, z dołu, z boku, rosnące na nim stare sosny, splecione konary drzew liściastych, a cała ta sceneria przypomina mi zdjęcia litewskich grodzisk, które pojawiały się w jednym z teledysków interesujacej litewskiej wokalistki - Ievy Narkute.
I tak oto podróż do Okopów zamieniła się w wyprawę do Różanegostoku, do Jana Bosko i kto wie -być może odkrycie grodziska, ale tego sam nijak nie stwierdzę!
sobota, 3 kwietnia 2010
Wielki Piątek
- Ale ci barbakan pod oknami pobudowali! - I gromki tubalny śmiech dwóch dwudziestokilkuletnich młodzieńców plus dziewczyny o chłopięcych ruchach i takimż sposobie bycia.
Dwie wieże widoczne ze wzgórza św. Rocha, wyglądają tak jakby zamykały najszerszą w mieście arterię, ale to tylko złudzenie, bo ona odbije później w prawo. Mają w sobie coś z baroku, łagodne, płynne linie okien, ale sama bryła to już jakby połączenie gotyku i romanizmu, czysty eklektyzm, jedank nie drążniący. Z bliska wieże tracą swoją "barokowość", nabierają za to smukłości. Od zachodu w ów barbakan wtula się drewniany dom z dwuspadowym dachem,
z dużym ogrodem i starym sadem, relikt starych Bojar, stawiający dumnie czoła najpierw wielkiej płycie, a później stylizowanym na pseudokamienice blokom szczelnie odgrodzonym od świata wysokim metalowym płotem. Wymuskane bloki z cegły to już inny świat, nieco pogardliwie odcinajacy się od bloków z wielkiej płyty, nielicznych kamienic z międzywojnia, z których większość i tak już unicestwił, nie wspominając już o drewnianych domach.
Wielka płyta nie pozstała jednak dłużna, w odruchu zemsty ustawiła swoją, zaspawaną, zupełnie nie majacą celu i sensu bramkę naprzeciw "ich" bramki, później powstała brama, ale tylko po to, by uniemożliwić, tym z "cegły" wyjazd przez własne podwórze. "Cegła" ulokowała się też na północ od wież, ale przegrywa z kretesem w starciu z nimi, wieże zdominowały wszystko wokół,
także "płytę"od wschodu. A "płyta" i "cegła" wyparły jeszcze bardziej na wschód karnie pnące się w szeregu na łagodnym zboczu tak zwane bloki zakładowe. Bez nadziei, bez balkonów, cóż zatem z tego, że z cegły, skoro rażące szarością niezmienną od lat, pięcioklatkowe, sprawiające wrażenie, jakby nic dobrego wydarzyć się tu już nigdy nie mogło.Po drugiej stronie ulicy rozlokowały się tajemnicze i na swój sposób naprawdę urokliwe hale produkcyjne, bezużyteczne torowiska, i niestety szpetne budynki biurowe "Uchwytów", niegdyś matecznika miejscowej "Solidarności", dopóki ta nie rozmieniła się na drobne.
W przeciwieństwie do nowych bloków z cegły, te starsze mają przynajmniej przestronne podwórka z placami zabaw i drzewami owcowymi, na których od dłuższego czasu nikt nie widział rozkrzyczanych, radosnych gromadek dzieciaków. Ich mieszkańcy to w przeważającej mierze ludzie starsi, przygarbieni, schorowani, młodych tu się raczej nie widuje, a ci starsi jakby mniej szcześliwi niż ich rówieśnicy z płyty czy nowej cegły. Różnice między nimi są dostrzegalne na pierwszy rzut oka. "Barbakan" to jedyne miejsce, w którym mają szansę naprawdę się spotkać. W nim nawet codzienne zgorzknienie - tak odmiennie wymalowane na ich twarzach, u tych pierwszych z domieszką złości albo bezradności, u tych drugich jakby
lekiego cynizmu - ustępuje miejsca jakiejś namiastce radości, wynikajacej ze świadomego czy podświadomego poczucia bycia razem.
A dziś, jak co roku wielkopiątkowa wieczorna modlitwa, przy wytłumionych dyskretnie światłach. Atmosfera skupienia, cichej modlitwy. Niewysoko zawieszony strop stylizowany na strukturę kryształu, smukłe okna o ostrych łukach, przestronna nawa, kaplica boczna z grobem Chrystusa. I ta cudna świadomość, że w byciu razem i w cichej modlitwie wszyscy bez wyjątku stanowimy jedno. Starsza kobieta w kraciastej grubej kurtce, czarnych spodniach, moherowym berecie, w okularach z grubymi szkłami, mąż, żona i nastoletnia córka - rodzina z tego "lepszego świata", około trzydzistoletni mężczyzna w czarnej skórze, z wyżelowanymi włosami, dziadek o rozwichrzonych, siwych włosach, który z trudem dokuśtykał do ławki w kaplicy, trzy około dwudziestoletnie dziewczyny w skupieniu klęczące w nawie głównej, nobliwie
wyglądający mężczyzna w gustownej jesionce; drzwi do "Barbakanu" co raz się otwierają i zamykają.
Dwie wieże widoczne ze wzgórza św. Rocha, wyglądają tak jakby zamykały najszerszą w mieście arterię, ale to tylko złudzenie, bo ona odbije później w prawo. Mają w sobie coś z baroku, łagodne, płynne linie okien, ale sama bryła to już jakby połączenie gotyku i romanizmu, czysty eklektyzm, jedank nie drążniący. Z bliska wieże tracą swoją "barokowość", nabierają za to smukłości. Od zachodu w ów barbakan wtula się drewniany dom z dwuspadowym dachem,
z dużym ogrodem i starym sadem, relikt starych Bojar, stawiający dumnie czoła najpierw wielkiej płycie, a później stylizowanym na pseudokamienice blokom szczelnie odgrodzonym od świata wysokim metalowym płotem. Wymuskane bloki z cegły to już inny świat, nieco pogardliwie odcinajacy się od bloków z wielkiej płyty, nielicznych kamienic z międzywojnia, z których większość i tak już unicestwił, nie wspominając już o drewnianych domach.
Wielka płyta nie pozstała jednak dłużna, w odruchu zemsty ustawiła swoją, zaspawaną, zupełnie nie majacą celu i sensu bramkę naprzeciw "ich" bramki, później powstała brama, ale tylko po to, by uniemożliwić, tym z "cegły" wyjazd przez własne podwórze. "Cegła" ulokowała się też na północ od wież, ale przegrywa z kretesem w starciu z nimi, wieże zdominowały wszystko wokół,
także "płytę"od wschodu. A "płyta" i "cegła" wyparły jeszcze bardziej na wschód karnie pnące się w szeregu na łagodnym zboczu tak zwane bloki zakładowe. Bez nadziei, bez balkonów, cóż zatem z tego, że z cegły, skoro rażące szarością niezmienną od lat, pięcioklatkowe, sprawiające wrażenie, jakby nic dobrego wydarzyć się tu już nigdy nie mogło.Po drugiej stronie ulicy rozlokowały się tajemnicze i na swój sposób naprawdę urokliwe hale produkcyjne, bezużyteczne torowiska, i niestety szpetne budynki biurowe "Uchwytów", niegdyś matecznika miejscowej "Solidarności", dopóki ta nie rozmieniła się na drobne.
W przeciwieństwie do nowych bloków z cegły, te starsze mają przynajmniej przestronne podwórka z placami zabaw i drzewami owcowymi, na których od dłuższego czasu nikt nie widział rozkrzyczanych, radosnych gromadek dzieciaków. Ich mieszkańcy to w przeważającej mierze ludzie starsi, przygarbieni, schorowani, młodych tu się raczej nie widuje, a ci starsi jakby mniej szcześliwi niż ich rówieśnicy z płyty czy nowej cegły. Różnice między nimi są dostrzegalne na pierwszy rzut oka. "Barbakan" to jedyne miejsce, w którym mają szansę naprawdę się spotkać. W nim nawet codzienne zgorzknienie - tak odmiennie wymalowane na ich twarzach, u tych pierwszych z domieszką złości albo bezradności, u tych drugich jakby
lekiego cynizmu - ustępuje miejsca jakiejś namiastce radości, wynikajacej ze świadomego czy podświadomego poczucia bycia razem.
A dziś, jak co roku wielkopiątkowa wieczorna modlitwa, przy wytłumionych dyskretnie światłach. Atmosfera skupienia, cichej modlitwy. Niewysoko zawieszony strop stylizowany na strukturę kryształu, smukłe okna o ostrych łukach, przestronna nawa, kaplica boczna z grobem Chrystusa. I ta cudna świadomość, że w byciu razem i w cichej modlitwie wszyscy bez wyjątku stanowimy jedno. Starsza kobieta w kraciastej grubej kurtce, czarnych spodniach, moherowym berecie, w okularach z grubymi szkłami, mąż, żona i nastoletnia córka - rodzina z tego "lepszego świata", około trzydzistoletni mężczyzna w czarnej skórze, z wyżelowanymi włosami, dziadek o rozwichrzonych, siwych włosach, który z trudem dokuśtykał do ławki w kaplicy, trzy około dwudziestoletnie dziewczyny w skupieniu klęczące w nawie głównej, nobliwie
wyglądający mężczyzna w gustownej jesionce; drzwi do "Barbakanu" co raz się otwierają i zamykają.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Błyski - część 37
Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...
-
Rok 1932 minął pod znakiem wznoszenia nowego domu w Adamowcach. Podstawowym budulcem na tych terenach było drewno, murowane budowle na wsiac...