Mama jest jak Święty Franciszek. W świetle zachodzącego słońca schyla się nad mokrą od deszczu bujną łąką, zrywa dwa ogromne listki babki lekarskiej, owija nimi brązową ropuchę siedzącą bez ruchu na drodze i przenosi ją bezpiecznie na trawę.
A jeszcze dzień wcześniej cały dzień chodziła po domu struta, bo idąc na zakupy widziała na chodniku przejechanego jeża.
I jak tu nie być wdzięcznym Mamom?
niedziela, 31 maja 2009
sobota, 23 maja 2009
Ocalony
- Wolałbym byś zadawał mi pytania, słaby ze mnie gawędziarz, nie potrafię snuć interesujących historii, a już zwłaszcza o sobie.
Na spotkanie niemal rok temu, w deszczowy i raczej chłodny czerwcowy dzień, przyszedłem kompletnie nieprzygotowany. Byłem pewien, że moja rola sprowadzi się do wysłuchania Z., zapisania najważniejszych faktów, a następnie stworzenia z nich krótkiej historii, a tu okazuje się, że mam stawiać pytania. Z. nie zdaje sobie kompletnie sprawy, że tak jak dla niego torturą jest snucie zajmujących opowieści, tak dla mnie torturą jest stawianie sensownych pytań. To nie jest przecież zwykła rozmowa starych dobrych znajomych, dzieli nas różnica wieku, to po pierwsze, ale to chyba akurat najmniejszy problem, bo dzieli nas nade wszystko przepaść doświadczeń, przeżyć i związanego z nimi postrzegania świata. Historię Z. już znam, ale nigdy nie opowiadał mi jej osobiście, a ja obiecałem jednak Julii coś w rodzaju reportażu, więc próbujemy jakoś wyjść z tego impasu.
Siedzimy jako jedyni w ogródku pod parasolem przy modernistycznym budynku z 1938 r., odremontowanym całkiem niedawno, mającym teraz dużo szkła i lekkości, nie straszącym już swoją peerelowską szarością. Kiedyś, w latach osiemdziesiątych kilka razy kupowałem tu z mamą zabawki. Teraz mieści się w nim bar, kafejka, cukiernia, sala konferencyjna i coś w rodzaju pubu w podziemiach. Siąpi delikatny deszcz. Po naszej lewej stronie pnie się ku górze smukła neogotycka fara, na wprost barokowy klasztor ze szpetną socrealistyczną przybudówką – blokiem, a dalej kojąca soczysta zieleń parku. Mokra jezdnia wzmaga tylko hałas przejeżdżających bez chwili wytchnienia samochodów i autobusów. Sporo ludzi w pośpiechu zmierza na pobliski przystanek, większość z nich to młode osoby, licealiści nadający miastu żywość, barwę i urok, dzięki nim jest radośniej. Potrafią się ubierać dużo lepiej niż tutejsi studenci, nie mówiąc już o dorosłych, a naszą uwagę przykuwają zwłaszcza dziewczęta, te w tym kraju podobnie, jak i kobiety – niezależnie od miasta – zawsze potrafiły ubierać się gustowniej niż mężczyźni.
Powoli przechodzimy do sedna. Właściwie tylko po to się spotkaliśmy. Z. prosi, by nie podawać jego danych osobowych.
- Napisz Zachariasz Aszer, to hebrajskie imiona. Cóż mogę ci opowiedzieć, tak naprawdę sam niewiele wiem. Przez długie lata poszukiwań, licznych spotkań z ludźmi, którzy mogliby coś wiedzieć, grzebania archiwach udało mi się zebrać kilka strzępów, kilka informacji, i ustaliłem trzy wersje mego ocalenia, nie wiedząc, która z nich jest prawdziwa. Matka dopiero na łożu śmierci potwierdziła, to czego domyślałem się już od dawna, ale nie podała szczegółów. Wedle pierwszej wersji blisko torów na Wygodzie przy ulicy Sienkiewicza ktoś mnie podał mojej “matce”. Według drugiej brat mojej przyszłej “matki” miał mnie przynieść razem ze starym Żydem do domu na Białostoczku. Na podwórku przed domem przejęła mnie “matka”. Ten dom już nie istnieje, stał w pobliżu dzisiejszych Zakładów Graficznych, tuż przy rzece, Białce. Po jego zbombardowaniu przenieśliśmy się na Wygodę, zamieszkaliśmy przy ulicy Kapralskiej. Trzecia wersja zawiera najwięcej szczegółów, chociaż to słowo “najwięcej” mogłoby sugerować, że jest ich wystarczająco dużo, by móc drążyć poszukiwania, ale niestety, nic bardziej złudnego. Pewien mężczyzna, który żył z moją “matką”, opowiadał swojej córce – z którą rozmawiałem, gdy ta była już dorosłą osobą – że przyniesiono mnie w nocy z Dworca Poleskiego. Uratowano mnie w ostatniej chwili z transportu, a miało to być we wrześniu 1941 r.
Moja matka była bardzo skrytą osobą, sam bym się pewnie nigdy nie dowiedział, gdyby nie sąsiedzi. Wszyscy wokół wiedzieli kim jestem, wystarczyło przecież na mnie tylko spojrzeć – kruczoczarne włosy, oczy jak węgliki, oliwkowa karnacja, ale nikt nie znał konkretów, nikt nie wiedział kim byli moi rodzice, nikt nie znał ich imion, nazwiska. Matka mówiła: Nie dowiaduj się, im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie. Swoją tożsamość tak zupełnie na poważnie zacząłem odkrywać dopiero w latach 90-tych, ale nic ponad to, co ci opowiedziałem, nie udało mi się ustalić, i już się pewnie nie uda…
Zamieniamy jeszcze kilka słów na zupełnie inny tematy, deszcz wciąż siąpi, na ulicy ruch, to już zupełnie inne miasto, ci którzy wracają do niego po latach, nie poznają go. Rozchodzimy się, każdy w swoją stronę.
Na spotkanie niemal rok temu, w deszczowy i raczej chłodny czerwcowy dzień, przyszedłem kompletnie nieprzygotowany. Byłem pewien, że moja rola sprowadzi się do wysłuchania Z., zapisania najważniejszych faktów, a następnie stworzenia z nich krótkiej historii, a tu okazuje się, że mam stawiać pytania. Z. nie zdaje sobie kompletnie sprawy, że tak jak dla niego torturą jest snucie zajmujących opowieści, tak dla mnie torturą jest stawianie sensownych pytań. To nie jest przecież zwykła rozmowa starych dobrych znajomych, dzieli nas różnica wieku, to po pierwsze, ale to chyba akurat najmniejszy problem, bo dzieli nas nade wszystko przepaść doświadczeń, przeżyć i związanego z nimi postrzegania świata. Historię Z. już znam, ale nigdy nie opowiadał mi jej osobiście, a ja obiecałem jednak Julii coś w rodzaju reportażu, więc próbujemy jakoś wyjść z tego impasu.
Siedzimy jako jedyni w ogródku pod parasolem przy modernistycznym budynku z 1938 r., odremontowanym całkiem niedawno, mającym teraz dużo szkła i lekkości, nie straszącym już swoją peerelowską szarością. Kiedyś, w latach osiemdziesiątych kilka razy kupowałem tu z mamą zabawki. Teraz mieści się w nim bar, kafejka, cukiernia, sala konferencyjna i coś w rodzaju pubu w podziemiach. Siąpi delikatny deszcz. Po naszej lewej stronie pnie się ku górze smukła neogotycka fara, na wprost barokowy klasztor ze szpetną socrealistyczną przybudówką – blokiem, a dalej kojąca soczysta zieleń parku. Mokra jezdnia wzmaga tylko hałas przejeżdżających bez chwili wytchnienia samochodów i autobusów. Sporo ludzi w pośpiechu zmierza na pobliski przystanek, większość z nich to młode osoby, licealiści nadający miastu żywość, barwę i urok, dzięki nim jest radośniej. Potrafią się ubierać dużo lepiej niż tutejsi studenci, nie mówiąc już o dorosłych, a naszą uwagę przykuwają zwłaszcza dziewczęta, te w tym kraju podobnie, jak i kobiety – niezależnie od miasta – zawsze potrafiły ubierać się gustowniej niż mężczyźni.
Powoli przechodzimy do sedna. Właściwie tylko po to się spotkaliśmy. Z. prosi, by nie podawać jego danych osobowych.
- Napisz Zachariasz Aszer, to hebrajskie imiona. Cóż mogę ci opowiedzieć, tak naprawdę sam niewiele wiem. Przez długie lata poszukiwań, licznych spotkań z ludźmi, którzy mogliby coś wiedzieć, grzebania archiwach udało mi się zebrać kilka strzępów, kilka informacji, i ustaliłem trzy wersje mego ocalenia, nie wiedząc, która z nich jest prawdziwa. Matka dopiero na łożu śmierci potwierdziła, to czego domyślałem się już od dawna, ale nie podała szczegółów. Wedle pierwszej wersji blisko torów na Wygodzie przy ulicy Sienkiewicza ktoś mnie podał mojej “matce”. Według drugiej brat mojej przyszłej “matki” miał mnie przynieść razem ze starym Żydem do domu na Białostoczku. Na podwórku przed domem przejęła mnie “matka”. Ten dom już nie istnieje, stał w pobliżu dzisiejszych Zakładów Graficznych, tuż przy rzece, Białce. Po jego zbombardowaniu przenieśliśmy się na Wygodę, zamieszkaliśmy przy ulicy Kapralskiej. Trzecia wersja zawiera najwięcej szczegółów, chociaż to słowo “najwięcej” mogłoby sugerować, że jest ich wystarczająco dużo, by móc drążyć poszukiwania, ale niestety, nic bardziej złudnego. Pewien mężczyzna, który żył z moją “matką”, opowiadał swojej córce – z którą rozmawiałem, gdy ta była już dorosłą osobą – że przyniesiono mnie w nocy z Dworca Poleskiego. Uratowano mnie w ostatniej chwili z transportu, a miało to być we wrześniu 1941 r.
Moja matka była bardzo skrytą osobą, sam bym się pewnie nigdy nie dowiedział, gdyby nie sąsiedzi. Wszyscy wokół wiedzieli kim jestem, wystarczyło przecież na mnie tylko spojrzeć – kruczoczarne włosy, oczy jak węgliki, oliwkowa karnacja, ale nikt nie znał konkretów, nikt nie wiedział kim byli moi rodzice, nikt nie znał ich imion, nazwiska. Matka mówiła: Nie dowiaduj się, im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie. Swoją tożsamość tak zupełnie na poważnie zacząłem odkrywać dopiero w latach 90-tych, ale nic ponad to, co ci opowiedziałem, nie udało mi się ustalić, i już się pewnie nie uda…
Zamieniamy jeszcze kilka słów na zupełnie inny tematy, deszcz wciąż siąpi, na ulicy ruch, to już zupełnie inne miasto, ci którzy wracają do niego po latach, nie poznają go. Rozchodzimy się, każdy w swoją stronę.
sobota, 16 maja 2009
Nowi nadwrażliwcy
Czym są quady w lesie, a dokładnie w puszczy, miałem okazję przekonać się po raz pierwszy dokładnie rok temu podczas pierwszej wiosennej wyprawy do Rezerwatu Budzisk w Puszczy Knyszyńskiej. To właśnie wtedy cały mój zachwyt nad budzącą się do życia po długotrwałej zimie puszczą zburzył wygolony osiłek jadący quadem z największą jaką tylko można było prędkością i najgłośniej, jak się tylko dało. W tym roku okazało się, że quady stały się niemal sportem narodowym, narodową rozrywką, taką jaką jeszcze niedawno było grillowanie. Swego czasu cała Polska ruszyła z kopyta z grillowaniem, na działkach, w lesie, na łąkach, nad rzekami, nad jeziorami, w przydomowych czy przyblokowych ogródkach, a nawet na balkonach. Tak, tak, właśnie na balkonach. Wynajmujący obok mnie mieszkanie studenci regularnie urządzali jeszcze w ubiegłym roku grillowanie na balkonie.
Czy wówczas mógł ktoś przewidzieć, że z równie wielkim nabożeństwem społeczeństwo zacznie się oddawać quadomanii? Na quadach jeżdżą jak się okazuje nawet 4 – letnie dzieci! O skrajnej nieodpowiedzialności rodziców, braku wyobraźni, głupocie może świadczyć – o ile się nie mylę, chyba już kilka – przypadków śmiertelnych po zderzeniu z drzewami.
Dziś niestety sam miałem okazję doświadczyć czym jest ta nowa rozrywka niemałej części społeczeństwa. Po południu postanowiłem zapakować kilka książek do plecaka i wybrać się na łąkę pod przepięknym lasem koło Skrybicz (około 7 km na południe od Białegostoku). Skrybicze są malowniczą wioską, zamieszkałą niegdyś, to jest tak mniej więcej w XIV – XV wieku, przez skrybów z dworu Chodkiewiczów w nieodległym Zabłudowie. Skrybowie sporządzali zapewne ważne dokumenty hetmańskie, i jak to w Wielkim Księstwie Litewskim wówczas bywało w języku rusińskim, pierwowzorze obecnego języka białoruskiego. Musieli być więc ludźmi światłymi i wykształconymi i pewnie wściekłość i żałość wielka ich ogarnia, gdy gdzieś tam z nieba spoglądają na swe włości i widzą sterty śmieci w lasach, miejscowych kradnących drzewo, a jeszcze na dodatek rozbijających się niemiłosiernie głośnymi i smrodliwymi wehikułami.
Tak więc rozkoszując się ciszą i spokojem miejsca, na delikatnym wzniesieniu, z widokiem na stary las sosnowo – świerkowy, obrębiony białymi smukłymi brzozami, ze zgrozą zacząłem wsłuchiwać się w dobiegające od strony wsi Halickie odgłosy wyjącego wniebogłosy silnika, przy którym warkot traktora wydaje się być śpiewem ptaków. Nadsłuchiwałem i ku memu przerażeniu okazało się, że ryk motoru zaczął się do mnie zbliżać, już go słyszałem na drodze, którą sam przyjechałem, a po chwili mignął przede mną czarny potwór ujarzmiany przez około 40 – letniego mężczyznę wiozącego ze sobą, gdzieś na jakimś tylnym siedzeniu dzieciątko malusieńkie, nie wiem czy miało 3 latka! Czarny potwór minął mnie w wielkim pędzie, by wtargnąć z rozrywającym bębenki w uszach łoskotem do nieodległego lasu. Już pal go licho, pomyślałem, niech tylko odjedzie jak najszybciej i jak najdalej. Ale nic z tego, ryczący maszkaron nie oddalił się zanadto. Przez około 30 minut wściekle warczał, jeżdżąc w kółko po leśnych bezdrożach tuż przy skraju lasu, bo wyraźnie słyszałem trzask łamanych gałęzi. Nie mogłem pojąć jak przez niemal 30 minut można zataczać kółka na przestrzeni kilkuset metrów!!! I co to za przyjemność dla niespełna 3 – letniego malca?! Bo, że ojciec był kretynem, co do tego nie miałem wątpliwości.
W ogóle quadomania, to osobliwa rozrywka, nowa klasa średnia najchętniej buszuje na tych maszynach właśnie po lasach, po puszczach, po rezerwatach, a kto wie może i po parkach narodowych. Wiadomo przecież, że mężczyźni nasi, to prawdziwi nadwrażliwcy, przyobleczeni w skórę nosorożców tylko dla niepoznaki. Nieobojętni na uroki natury, pięknej polskiej przyrody. Któż by nie chciał podziwiać budzącego się do życia wiosennego lasu, smukłych, sięgających nieba sosen, podmokłego lasu, żeremi bobrowych. A quad im tylko umożliwia obcowanie z prawdziwym pięknem. Gdyby nie quad, leśne licho, by ich nie przygnało do żadnego rezerwatu, no bo niby i jak? Pieszo? Na rowerze? Wszak to rozrywka dla frajerów!
Całe szczęście, jak się okazało nie tylko głośny, ale i smrodliwy quad odjechał. Las w okolicach Skrybicz jest pozostałością dawnej Puszczy Błudowskiej, nie jest zanadto rozległy, ale wiele razy zdarzyło mi się w nim widzieć sarny, lisy, zające, kuny, ktoś gdzieś kiedyś na jego skraju widział łosia. Wyobrażam sobie, jaki popłoch wśród tych prawowitych mieszkańców lasu musi wywoływać wtargnięcie takiego bezmyślnego osobnika na quadzie. Gdybyż to jeszcze był zwykły przejazd przez las, wymuszony jakąś koniecznością, ale nie to było idiotyczne jeżdżenie w kółko, wytwarzające hałas, który zmarłych mógłby pobudzić ze snu wiecznego!
Ta quadomania, odzwierciedla też ogólniejszą prawdę o niemałej chyba części naszego społeczeństwa. Obrazuje ona chama. Chama, dla którego ważny jest tylko on sam, tylko jego potrzeby i zachcianki, chama, który nie zauważa innych, i się z nimi nie liczy. Chama, który nie ma wyobraźni, albo z niej nie korzysta, nie dostrzega innego wokół siebie, a właściwie nie tylko innego, ale i niczego. Że komuś przeszkadzam? Że niepokoję zwierzynę? Że zanieczyszczam las? Mam do tego prawo, to korzystam. Czy jest to zabronione? Jest to też odzwierciedlenie zwykłych codziennych relacji międzyludzkich w innych sferach życia – brak uważności wobec innych i otaczającego świata, brak empatii i życzliwości.
Czy wówczas mógł ktoś przewidzieć, że z równie wielkim nabożeństwem społeczeństwo zacznie się oddawać quadomanii? Na quadach jeżdżą jak się okazuje nawet 4 – letnie dzieci! O skrajnej nieodpowiedzialności rodziców, braku wyobraźni, głupocie może świadczyć – o ile się nie mylę, chyba już kilka – przypadków śmiertelnych po zderzeniu z drzewami.
Dziś niestety sam miałem okazję doświadczyć czym jest ta nowa rozrywka niemałej części społeczeństwa. Po południu postanowiłem zapakować kilka książek do plecaka i wybrać się na łąkę pod przepięknym lasem koło Skrybicz (około 7 km na południe od Białegostoku). Skrybicze są malowniczą wioską, zamieszkałą niegdyś, to jest tak mniej więcej w XIV – XV wieku, przez skrybów z dworu Chodkiewiczów w nieodległym Zabłudowie. Skrybowie sporządzali zapewne ważne dokumenty hetmańskie, i jak to w Wielkim Księstwie Litewskim wówczas bywało w języku rusińskim, pierwowzorze obecnego języka białoruskiego. Musieli być więc ludźmi światłymi i wykształconymi i pewnie wściekłość i żałość wielka ich ogarnia, gdy gdzieś tam z nieba spoglądają na swe włości i widzą sterty śmieci w lasach, miejscowych kradnących drzewo, a jeszcze na dodatek rozbijających się niemiłosiernie głośnymi i smrodliwymi wehikułami.
Tak więc rozkoszując się ciszą i spokojem miejsca, na delikatnym wzniesieniu, z widokiem na stary las sosnowo – świerkowy, obrębiony białymi smukłymi brzozami, ze zgrozą zacząłem wsłuchiwać się w dobiegające od strony wsi Halickie odgłosy wyjącego wniebogłosy silnika, przy którym warkot traktora wydaje się być śpiewem ptaków. Nadsłuchiwałem i ku memu przerażeniu okazało się, że ryk motoru zaczął się do mnie zbliżać, już go słyszałem na drodze, którą sam przyjechałem, a po chwili mignął przede mną czarny potwór ujarzmiany przez około 40 – letniego mężczyznę wiozącego ze sobą, gdzieś na jakimś tylnym siedzeniu dzieciątko malusieńkie, nie wiem czy miało 3 latka! Czarny potwór minął mnie w wielkim pędzie, by wtargnąć z rozrywającym bębenki w uszach łoskotem do nieodległego lasu. Już pal go licho, pomyślałem, niech tylko odjedzie jak najszybciej i jak najdalej. Ale nic z tego, ryczący maszkaron nie oddalił się zanadto. Przez około 30 minut wściekle warczał, jeżdżąc w kółko po leśnych bezdrożach tuż przy skraju lasu, bo wyraźnie słyszałem trzask łamanych gałęzi. Nie mogłem pojąć jak przez niemal 30 minut można zataczać kółka na przestrzeni kilkuset metrów!!! I co to za przyjemność dla niespełna 3 – letniego malca?! Bo, że ojciec był kretynem, co do tego nie miałem wątpliwości.
W ogóle quadomania, to osobliwa rozrywka, nowa klasa średnia najchętniej buszuje na tych maszynach właśnie po lasach, po puszczach, po rezerwatach, a kto wie może i po parkach narodowych. Wiadomo przecież, że mężczyźni nasi, to prawdziwi nadwrażliwcy, przyobleczeni w skórę nosorożców tylko dla niepoznaki. Nieobojętni na uroki natury, pięknej polskiej przyrody. Któż by nie chciał podziwiać budzącego się do życia wiosennego lasu, smukłych, sięgających nieba sosen, podmokłego lasu, żeremi bobrowych. A quad im tylko umożliwia obcowanie z prawdziwym pięknem. Gdyby nie quad, leśne licho, by ich nie przygnało do żadnego rezerwatu, no bo niby i jak? Pieszo? Na rowerze? Wszak to rozrywka dla frajerów!
Całe szczęście, jak się okazało nie tylko głośny, ale i smrodliwy quad odjechał. Las w okolicach Skrybicz jest pozostałością dawnej Puszczy Błudowskiej, nie jest zanadto rozległy, ale wiele razy zdarzyło mi się w nim widzieć sarny, lisy, zające, kuny, ktoś gdzieś kiedyś na jego skraju widział łosia. Wyobrażam sobie, jaki popłoch wśród tych prawowitych mieszkańców lasu musi wywoływać wtargnięcie takiego bezmyślnego osobnika na quadzie. Gdybyż to jeszcze był zwykły przejazd przez las, wymuszony jakąś koniecznością, ale nie to było idiotyczne jeżdżenie w kółko, wytwarzające hałas, który zmarłych mógłby pobudzić ze snu wiecznego!
Ta quadomania, odzwierciedla też ogólniejszą prawdę o niemałej chyba części naszego społeczeństwa. Obrazuje ona chama. Chama, dla którego ważny jest tylko on sam, tylko jego potrzeby i zachcianki, chama, który nie zauważa innych, i się z nimi nie liczy. Chama, który nie ma wyobraźni, albo z niej nie korzysta, nie dostrzega innego wokół siebie, a właściwie nie tylko innego, ale i niczego. Że komuś przeszkadzam? Że niepokoję zwierzynę? Że zanieczyszczam las? Mam do tego prawo, to korzystam. Czy jest to zabronione? Jest to też odzwierciedlenie zwykłych codziennych relacji międzyludzkich w innych sferach życia – brak uważności wobec innych i otaczającego świata, brak empatii i życzliwości.
środa, 13 maja 2009
Litewskie obrazki, zamek w Miednikach, maj 2009
Już z daleka dostrzegamy pozostałości zamku, kamienne i ceglane mury, a właściwie pozostałości murów, częściowo pewnie zrekonstruowane. Dopiero po powrocie do B. udało mi się odnaleźć krótki artykuł w litewskim czasopiśmie archeologicznym poświęcony historii zamku, zawierający dla laika może nie do końca istotne informacje, bo czy może mieć dla niego znaczenie to czy zamek zbudowano w pierwszej czy drugiej połowie XIV wieku? Większe już znaczenie na pewno ma – jaki cel przyświecał inicjatorom jego wzniesienia – bo jak się okazuje nie pojawia się on zbyt często na kartach krzyżackich kronik, co daje asumpt do twierdzenia, że odgrywał raczej większą rolę w walkach dynastycznych o władzę na Litwie w XIV wieku niż w czasie walk z krzyżakami.
W popołudniowym słońcu i w otoczeniu zielonych łąk i pól, w krajobrazie raczej nizinnym, tylko delikatnie pofałdowanym, z drewnianymi domkami o dwuspadowych dach bez wyjątku krytych nieszczęsnym eternitem mury zamku widoczne z daleka wywierają wrażenie.
Dojechawszy do miejsca, w którym niegdyś była najprawdopodobniej brama wjazdowa, zostawiamy samochód i wspinamy się wąską ścieżką na wał, na którym została wzniesiona zachodnia część murów, ścieżka jest wąska, piaszczysta i choć jest niemiłosiernie sucho, to nie trudno ześlizgnąć się z niej po stromym zboczu na samo dno okalającego zamek rowu, który jeszcze kilkaset lat temu był fosą. Oprócz nas nie ma tu nikogo, gdzieś w oddali słychać głosy bawiących się dzieci, żadnych turystów. Marcin twierdzi, że mury przypominają mu zamek w Lidzie. I nic w tym dziwnego, powstały mniej więcej w tym samym okresie i wzniesiono je przecież w tym samym państwie.
W koronach kilkusetletnich drzew, o ledwie rozwiniętych wątłych listkach, słychać już głośne buczenie pszczół, z początku mamy wrażenie, jakby zbliżał się niedostrzegalny jeszcze rój owadów, które za chwilę nas zaatakują.
Na dziedziniec dawnego zamku wejść nie można, zresztą tak naprawdę nie pozostało na nim nic interesującego, od południowej strony, gdzie jest dobry punkt widokowy i wyrwa w murze, dostrzegamy pozostałości spalonej drewnianej chałupy stylizowanej na średniowieczną, a zbudowanej pewnie w latach 80-tych albo 90-tych ubiegłego wieku. Okrążenie całego zamku zajmuje wcale nie mało czasu, trzeba wziąć też pod uwagę to, że ścieżka jest wąska i łatwo w niektórych miejscach po stromym zboczu zsunąć się do wysuszonej wieki temu fosy.
Wiejskie zabudowania i spokojna, leniwa atmosfera wiosennego, gorącego popołudnia, oraz łagodny krajobraz przypominają mi wioskę Szuniowce na Białorusi, w której znalazłem się bodaj w 1988 roku. Te same odgłosy, te same zapachy, te same barwy, ten sam nastrój.
Jeszcze tylko drewniany kościółek, niedaleko od zamku, o architekturze może nie nazbyt urzekającej, w swoim obecnym kształcie wzniesiony bodaj w dwudziestoleciu międzywojennym, jednakże w miejscu, w którym pierwsza świątynia powstała w 1391 roku! A więc był to jeden z pierwszych kościołów na Litwie!
Spod zamku wyruszamy w dalszą drogę – w stronę przejścia granicznego między Litwą i Białorusią, w którym w lipcu 1991 roku Omonowcy w barbarzyński sposób zamordowali funkcjonariuszy suwerennego już nowo powstałego Państwa Litewskiego.
CDN
(w wolnej chwili opublikuję także zdjęcia)
W popołudniowym słońcu i w otoczeniu zielonych łąk i pól, w krajobrazie raczej nizinnym, tylko delikatnie pofałdowanym, z drewnianymi domkami o dwuspadowych dach bez wyjątku krytych nieszczęsnym eternitem mury zamku widoczne z daleka wywierają wrażenie.
Dojechawszy do miejsca, w którym niegdyś była najprawdopodobniej brama wjazdowa, zostawiamy samochód i wspinamy się wąską ścieżką na wał, na którym została wzniesiona zachodnia część murów, ścieżka jest wąska, piaszczysta i choć jest niemiłosiernie sucho, to nie trudno ześlizgnąć się z niej po stromym zboczu na samo dno okalającego zamek rowu, który jeszcze kilkaset lat temu był fosą. Oprócz nas nie ma tu nikogo, gdzieś w oddali słychać głosy bawiących się dzieci, żadnych turystów. Marcin twierdzi, że mury przypominają mu zamek w Lidzie. I nic w tym dziwnego, powstały mniej więcej w tym samym okresie i wzniesiono je przecież w tym samym państwie.
W koronach kilkusetletnich drzew, o ledwie rozwiniętych wątłych listkach, słychać już głośne buczenie pszczół, z początku mamy wrażenie, jakby zbliżał się niedostrzegalny jeszcze rój owadów, które za chwilę nas zaatakują.
Na dziedziniec dawnego zamku wejść nie można, zresztą tak naprawdę nie pozostało na nim nic interesującego, od południowej strony, gdzie jest dobry punkt widokowy i wyrwa w murze, dostrzegamy pozostałości spalonej drewnianej chałupy stylizowanej na średniowieczną, a zbudowanej pewnie w latach 80-tych albo 90-tych ubiegłego wieku. Okrążenie całego zamku zajmuje wcale nie mało czasu, trzeba wziąć też pod uwagę to, że ścieżka jest wąska i łatwo w niektórych miejscach po stromym zboczu zsunąć się do wysuszonej wieki temu fosy.
Wiejskie zabudowania i spokojna, leniwa atmosfera wiosennego, gorącego popołudnia, oraz łagodny krajobraz przypominają mi wioskę Szuniowce na Białorusi, w której znalazłem się bodaj w 1988 roku. Te same odgłosy, te same zapachy, te same barwy, ten sam nastrój.
Jeszcze tylko drewniany kościółek, niedaleko od zamku, o architekturze może nie nazbyt urzekającej, w swoim obecnym kształcie wzniesiony bodaj w dwudziestoleciu międzywojennym, jednakże w miejscu, w którym pierwsza świątynia powstała w 1391 roku! A więc był to jeden z pierwszych kościołów na Litwie!
Spod zamku wyruszamy w dalszą drogę – w stronę przejścia granicznego między Litwą i Białorusią, w którym w lipcu 1991 roku Omonowcy w barbarzyński sposób zamordowali funkcjonariuszy suwerennego już nowo powstałego Państwa Litewskiego.
CDN
(w wolnej chwili opublikuję także zdjęcia)
niedziela, 10 maja 2009
Różanystok, Uganda i chasydzi
Wiosenna droga do Różanegostoku, tuż za Białymstokiem w stronę Wasilkowa zaczyna się krajobraz, który nazywam litewskim – falujące soczyście zielone wzniesienia i wijąca się jak wąż asfaltowa droga do Grodna. Gdyby nie ta idiotyczna granica po drodze, jadąc przez Grodno do Wilna, mielibyśmy o dobrych 50 – 60 kilometrów krócej. Dlatego z ogromną nadzieją będę śledzić dalsze losy Partnerstwa Wschodniego, zobaczymy co też ono przyniesie. Tymczasem tuż za Wasilkowem zaczyna się moja ulubiona Puszcza Knyszyńska z całym jej bogactwem fauny, flory i prawdziwym rajem dla archeologów. Po parunastu kilometrach mijamy zjazd do Czarnej Białostockiej, która kiedyś wydawała mi się bajkowym miasteczkiem położonym w sercu puszczy, w którym z którejkolwiek strony by nie wyjrzeć przez okno zawsze będą widoczne wierzchołki smukłych sosen i świerków. Po prawej miniemy bladą cerkiewkę o żółtych kopułach, wspaniale komponującą się z wieloodcieniową zielenią lasu. Dalej znowu zielony tunel, do którego dołączają jeszcze drzewa liściaste, porastające pagórki, spośród których w co czwartym, no może co piątym dostrzegam grodziska albo kurhany, wiedząc, że gdyby było tak naprawdę, to gmina Czarna Białostocka musiałaby mieć największą gęstość grodzisk i kurhanów w Europie! A kto wie, może tak jest naprawdę?
Straż leży już na skraju puszczy, tu pradawna knieja ustępuje miejsca polom i licznym zagajnikom na szczytach równie licznych pagórków. Sokółka mignie nam tylko w oknach i wjedziemy na trasę wiosek, które uporządkowała jeszcze sama Bona Sforza w czasie swojej słynnej reformy agrarnej w Wielkim Księstwie Litewskim. Wioski zachowały taki układ, jaki nadała im królowa, która jak się okazuje przywiozła do tego – z jej punktu widzenia – nieco ponurego kraju nie tylko nieznane tutaj wówczas gatunki warzyw, ale też wniosła nieco europejskiego porządku w te na pół jeszcze pewnie pogańskie ziemie. Wszystkie domy w owych ulicówkach stoją szczytem do drogi, a stykając się z nimi ciągną się w stronę pól zabudowania gospodarcze. Makowlany, Sokolany, Słomianka, Bierwicha. W Bierwisze prawdziwa perełka – kamień z krzyżem z wygrawerowanym napisem: “1655 – Moskal Litwę splądrował złamawszy mir wieczny”. Ten “wieczny” już się prawie zapadł pod ziemię, ale jeszcze można się go domyślić bardziej niż przeczytać.
Gdzieś na skraju Słomianki mignie w oknie samochodu kapliczka z rusińską inskrypcją, z której uda mi się odczytać słowo “sohrani” (uchroń).
To prawdziwy zlepek etnosów, kultur i religii o czym nie po raz pierwszy przekonam się w kościele w Różanymstoku. Przez moment poczuję się w nim jak w Wilnie. Barokowa, ogromna świątynia, fundacji Tyszkiewiczów, wyrastająca ni stąd, ni zowąd w zieloności pól i zagajników brzozowych. Z jej wież widać podobno Grodno! To tylko przecież 20 kilometrów w linii prostej, a może i mniej. Wracając zaś do tego zlepku etnosów, to w kościele mam prawdziwy przegląd różnych typów urody, dokładnie tak jak w Wilnie. Czarnowłosi panowie i czarnowłose panie, o mlecznej albo też śniadej karnacji, jasnowłose dziewczęta o malinowych ustach, płowowłose, kasztanowłose, lnianowłosi chłopcy. Ale dziś stało się coś czego w Różanymstoku się raczej nie spodziewałem. Gdy tylko przeszliśmy przez furtkę w murze z polnych kamieni, moim oczom ukazał się niewiarygodny wręcz widok. Grupka 6, może 7 ubranych w czerwone spodnie dresowe i niebieskie bluzy czarnoskórych chłopców tworzyła iście akrobatyczną piramidę na trawniku przed kościołem, a licznie zebrany tłum ludzi nagradzał ich gromkimi oklaskami. Spodziewałem się – to prawda – różnych typów urody, ale doprawdy nie aż takiej różnorodności! To wszystko wyglądało jak scena jednego z filmów z nurtu kina agroturystycznego typu “U pana Boga za piecem” albo “U pana Boga w ogródku”. Czarnoskórzy chłopcy przedstawiają niewiarygodne wręcz akrobacje, a wierni zgromadzeni przed kościołem, przyglądają im się z zachwytem, i z uśmiechami od ucha do ucha każdą ich figurę głośno oklaskują. Ze zdumienia wyrwała mnie dopiero ulotka wręczona mi przez malutkiego Murzynka, z której wyczytałem, że chłopcy są z Ugandy, a opiekują się nimi salezjanie. Ci zakonnicy przebywający na misji m.in. w Ugandzie wyrywają kilkuletnich i kilkunastoletnich chłopców prosto z objęć wojny. Dzieci te często są sierotami, które poznały już smak wojny, albo smak której niechybnie by poznały, gdyby nie pomocna dłoń misjonarzy.
W czasie mszy kazanie wygłasza jeden z zakonników, który opowiada o ugandyjskiej rzeczywistości. O dzieciach wyrzucanych na ulice, jeśli pochodzą z pierwszego małżeństwa kobiety, o kobietach, które po śmierci mężów są przez ich rodziny pozostawiane samym sobie razem z dziećmi, często także wypędzane. Pod koniec homilii kapłan zapowiada wstęp małych Ugandyjczyków po ogłoszeniach parafialnych, tym razem nie na trawie przed kościołem, ale w barokowych wnętrzach świątyni. Jednak zanim to nastąpi chłopcy jeszcze w czasie mszy zaśpiewają i zagrają na bębnach, co wywoła wśród wiernych ogromne poruszenie i wszyscy stojący w bocznych nawach jak jeden mąż je opuszczą i z błyskiem zainteresowania w oczach przejdą pośpiesznie do nawy głównej, by zobaczyć muzykujących chłopaków. No ale to, co się wydarzy pod koniec mszy trudno będzie nawet nazwać euforią! Wszyscy ścisną się w nawie głównej, by podziwiać akrobatyczne figury zwinnych maluchów – piramidy składające się z 7 osób, niektóre nawet “3 – piętrowe”, ze śmiałkiem stającym na rękach na samym jej szczycie, salta wykonywane przez pół długości nawy głównej między rzędami ławek i inne cuda, których opisać nawet nie sposób. A to wszystko nagradzane gromkimi brawami głośno rozbrzmiewającymi w kościele o świetnej akustyce.
I choć moja wiara jest raczej letnia niż gorąca, to dziś uczyniłem kolejny krok na drodze zrozumienia czym jest kościół powszechny i co mieli na myśli chasydzi twierdząc, że Boga można chwalić pieśnią i tańcem, a jak się okazuje także akrobatyką. Jak bańka mydlana pękł spór między Gaonem z Wilna a chasydami, spośród których ten pierwszy twierdził – w największym uproszczeniu – że Boga można poznać tylko intelektem, a ci drudzy, że raczej emocjami. To jasne przecież jak słońce, że Bóg objawia się na różne sposoby, a dziś akurat razem z innymi poznawałem Boga tylko i wyłącznie poprzez zachwyt, tak jak chasydzi!
Straż leży już na skraju puszczy, tu pradawna knieja ustępuje miejsca polom i licznym zagajnikom na szczytach równie licznych pagórków. Sokółka mignie nam tylko w oknach i wjedziemy na trasę wiosek, które uporządkowała jeszcze sama Bona Sforza w czasie swojej słynnej reformy agrarnej w Wielkim Księstwie Litewskim. Wioski zachowały taki układ, jaki nadała im królowa, która jak się okazuje przywiozła do tego – z jej punktu widzenia – nieco ponurego kraju nie tylko nieznane tutaj wówczas gatunki warzyw, ale też wniosła nieco europejskiego porządku w te na pół jeszcze pewnie pogańskie ziemie. Wszystkie domy w owych ulicówkach stoją szczytem do drogi, a stykając się z nimi ciągną się w stronę pól zabudowania gospodarcze. Makowlany, Sokolany, Słomianka, Bierwicha. W Bierwisze prawdziwa perełka – kamień z krzyżem z wygrawerowanym napisem: “1655 – Moskal Litwę splądrował złamawszy mir wieczny”. Ten “wieczny” już się prawie zapadł pod ziemię, ale jeszcze można się go domyślić bardziej niż przeczytać.
Gdzieś na skraju Słomianki mignie w oknie samochodu kapliczka z rusińską inskrypcją, z której uda mi się odczytać słowo “sohrani” (uchroń).
To prawdziwy zlepek etnosów, kultur i religii o czym nie po raz pierwszy przekonam się w kościele w Różanymstoku. Przez moment poczuję się w nim jak w Wilnie. Barokowa, ogromna świątynia, fundacji Tyszkiewiczów, wyrastająca ni stąd, ni zowąd w zieloności pól i zagajników brzozowych. Z jej wież widać podobno Grodno! To tylko przecież 20 kilometrów w linii prostej, a może i mniej. Wracając zaś do tego zlepku etnosów, to w kościele mam prawdziwy przegląd różnych typów urody, dokładnie tak jak w Wilnie. Czarnowłosi panowie i czarnowłose panie, o mlecznej albo też śniadej karnacji, jasnowłose dziewczęta o malinowych ustach, płowowłose, kasztanowłose, lnianowłosi chłopcy. Ale dziś stało się coś czego w Różanymstoku się raczej nie spodziewałem. Gdy tylko przeszliśmy przez furtkę w murze z polnych kamieni, moim oczom ukazał się niewiarygodny wręcz widok. Grupka 6, może 7 ubranych w czerwone spodnie dresowe i niebieskie bluzy czarnoskórych chłopców tworzyła iście akrobatyczną piramidę na trawniku przed kościołem, a licznie zebrany tłum ludzi nagradzał ich gromkimi oklaskami. Spodziewałem się – to prawda – różnych typów urody, ale doprawdy nie aż takiej różnorodności! To wszystko wyglądało jak scena jednego z filmów z nurtu kina agroturystycznego typu “U pana Boga za piecem” albo “U pana Boga w ogródku”. Czarnoskórzy chłopcy przedstawiają niewiarygodne wręcz akrobacje, a wierni zgromadzeni przed kościołem, przyglądają im się z zachwytem, i z uśmiechami od ucha do ucha każdą ich figurę głośno oklaskują. Ze zdumienia wyrwała mnie dopiero ulotka wręczona mi przez malutkiego Murzynka, z której wyczytałem, że chłopcy są z Ugandy, a opiekują się nimi salezjanie. Ci zakonnicy przebywający na misji m.in. w Ugandzie wyrywają kilkuletnich i kilkunastoletnich chłopców prosto z objęć wojny. Dzieci te często są sierotami, które poznały już smak wojny, albo smak której niechybnie by poznały, gdyby nie pomocna dłoń misjonarzy.
W czasie mszy kazanie wygłasza jeden z zakonników, który opowiada o ugandyjskiej rzeczywistości. O dzieciach wyrzucanych na ulice, jeśli pochodzą z pierwszego małżeństwa kobiety, o kobietach, które po śmierci mężów są przez ich rodziny pozostawiane samym sobie razem z dziećmi, często także wypędzane. Pod koniec homilii kapłan zapowiada wstęp małych Ugandyjczyków po ogłoszeniach parafialnych, tym razem nie na trawie przed kościołem, ale w barokowych wnętrzach świątyni. Jednak zanim to nastąpi chłopcy jeszcze w czasie mszy zaśpiewają i zagrają na bębnach, co wywoła wśród wiernych ogromne poruszenie i wszyscy stojący w bocznych nawach jak jeden mąż je opuszczą i z błyskiem zainteresowania w oczach przejdą pośpiesznie do nawy głównej, by zobaczyć muzykujących chłopaków. No ale to, co się wydarzy pod koniec mszy trudno będzie nawet nazwać euforią! Wszyscy ścisną się w nawie głównej, by podziwiać akrobatyczne figury zwinnych maluchów – piramidy składające się z 7 osób, niektóre nawet “3 – piętrowe”, ze śmiałkiem stającym na rękach na samym jej szczycie, salta wykonywane przez pół długości nawy głównej między rzędami ławek i inne cuda, których opisać nawet nie sposób. A to wszystko nagradzane gromkimi brawami głośno rozbrzmiewającymi w kościele o świetnej akustyce.
I choć moja wiara jest raczej letnia niż gorąca, to dziś uczyniłem kolejny krok na drodze zrozumienia czym jest kościół powszechny i co mieli na myśli chasydzi twierdząc, że Boga można chwalić pieśnią i tańcem, a jak się okazuje także akrobatyką. Jak bańka mydlana pękł spór między Gaonem z Wilna a chasydami, spośród których ten pierwszy twierdził – w największym uproszczeniu – że Boga można poznać tylko intelektem, a ci drudzy, że raczej emocjami. To jasne przecież jak słońce, że Bóg objawia się na różne sposoby, a dziś akurat razem z innymi poznawałem Boga tylko i wyłącznie poprzez zachwyt, tak jak chasydzi!
czwartek, 7 maja 2009
Litewskie obrazki, w drodze do Miednik, maj 2009
Szosa Wilno - Miedniki Królewskie, Vilnius - Medininkai, do przejścia granicznego z Białorusią, a dalej Medininkai - Mińsk. Gdzieś w połowie drogi skręcamy w lewo, żwirówką, na której wzbijamy duszące tumany kurzu, odbijamy w stronę sosnowego lasku, kilkadziesiąt metrów od asfaltówki. W czasie krótkiego postoju w lusterku dostrzegam babuleńkę wysiadającą z samochodu, który przystanął na chwilę na szosie. Przygarbiona, w chustce na głowie, wolno i z trudem zmierza w naszą stronę. Po kilku minutach podchodzi do otwartego okna samochodu i pyta czy nie moglibyśmy jej podwieźć do sklepu widocznego w wiosce na horyzoncie. Wioska z daleka wygląda jak te, które jeszcze u schyłku ZSRR pod koniec lat 80-tych, będąc malcem odwiedziłem w sowieckiej wówczas Białorusi. Nijak nie jest to nam po drodze, ale wieziemy babcię do sklepu. Niebieski, parterowy, murowany budynek. Babcia wysiada z samochodu, chce nam kupić lody, od których się wymawiamy, ale czekamy na nią, bo jedziemy do Miednik, a ona mieszka niedaleko Miednik, więc teraz będzie nam wszystkim po drodze.
Krzysiek kracze, że babcia i tak kupi nam lody, i wykrakał, z chlebem pod pachą i czterema lodami w przezroczystej foliowej torebce kuśtyka nasza babuleńka, z szerokim uśmiechem rozświetlającym pooraną bruzdami twarz. Wymawiamy się dalej, bez skutku, babcia nie ma dzieci i nie ma wnuków, nie ma komu dać tych lodów, więc poddajemy się i przyjmujemy podarek. W drodze do Miednik babcia opowiada nam niemal całe swoje życie. Mówi w języku białoruskim, ale zupełnie innym niż ten, który tak często zdarza mi się słyszeć w okolicach Białegostoku. Momentami brzmi, jak język polski, zwłaszcza akcent, niektóre słowa są takie same, niektóre jakby wzięte z języka rosyjskiego, ale nie ma chyba tej rosyjskiej melodyki i rytmu, pod tym względem bliżej mu raczej do polskiego. Chwilami jego twardość przywodzi na myśl ukraiński, ale to też nie to, to nie ten rodzaj twardości. Tak czy owak brzmi pięknie i ciekawie. W końcu nie wytrzymuję i pytam co to za ładny język, którym włada nasza babcia, a ona mi odpowiada na to:
- Mówią, że białoruski.
Kobieta troszkę się żali, w pewnym momencie wybucha płaczem. Ojciec zmarł w roku 1959, jedną siostrę pochowali, gdy miała 6 lat, druga zmarła nieco później, babcią nie ma kto się opiekować, ale w czasie naszej niedługiej przecież rozmowy uśmiech często pojawia się na jej dobrej twarzy. To jest właśnie to dobro, ta życzliwość, szczerość i bezinteresowność, której doświadczyłem będąc jeszcze 12 - letnim chłopcem, odwiedzającym rodzinę na Białorusi. I jakie to może za znaczenie, że babcia jest Białorusinką, a wszystkie moje babcie i prababcie, które znałem, a o których tyle słyszałem, uparcie podkreślały, że były Polkami, i to jeszcze szlacheckiego pochodzenia. To wszystko są jakieś przesłony, zupełnie nic nie znaczące powłoki, skoro babcia, która obdarza nas takim zaufaniem, i te moje, które są już gdzieś w niebie, stanowią ten sam typ człowieka, ten sam typ osoby.
W kotlince rozświetlonej popołudniowym słońcem dostrzegamy dwuspadowe dachy drewnianych domków, zieleń bez deszczu jest sucha, nie ma w niej wiosennej witalności i bujności; nasza babcia żegna się z nami, odchodząc pozostawia nam kilka zapadających w pamięć życzliwych słów, z którymi nie rozstaniemy się chyba nigdy.
Jedziemy dalej do Miednik…
CDN
Krzysiek kracze, że babcia i tak kupi nam lody, i wykrakał, z chlebem pod pachą i czterema lodami w przezroczystej foliowej torebce kuśtyka nasza babuleńka, z szerokim uśmiechem rozświetlającym pooraną bruzdami twarz. Wymawiamy się dalej, bez skutku, babcia nie ma dzieci i nie ma wnuków, nie ma komu dać tych lodów, więc poddajemy się i przyjmujemy podarek. W drodze do Miednik babcia opowiada nam niemal całe swoje życie. Mówi w języku białoruskim, ale zupełnie innym niż ten, który tak często zdarza mi się słyszeć w okolicach Białegostoku. Momentami brzmi, jak język polski, zwłaszcza akcent, niektóre słowa są takie same, niektóre jakby wzięte z języka rosyjskiego, ale nie ma chyba tej rosyjskiej melodyki i rytmu, pod tym względem bliżej mu raczej do polskiego. Chwilami jego twardość przywodzi na myśl ukraiński, ale to też nie to, to nie ten rodzaj twardości. Tak czy owak brzmi pięknie i ciekawie. W końcu nie wytrzymuję i pytam co to za ładny język, którym włada nasza babcia, a ona mi odpowiada na to:
- Mówią, że białoruski.
Kobieta troszkę się żali, w pewnym momencie wybucha płaczem. Ojciec zmarł w roku 1959, jedną siostrę pochowali, gdy miała 6 lat, druga zmarła nieco później, babcią nie ma kto się opiekować, ale w czasie naszej niedługiej przecież rozmowy uśmiech często pojawia się na jej dobrej twarzy. To jest właśnie to dobro, ta życzliwość, szczerość i bezinteresowność, której doświadczyłem będąc jeszcze 12 - letnim chłopcem, odwiedzającym rodzinę na Białorusi. I jakie to może za znaczenie, że babcia jest Białorusinką, a wszystkie moje babcie i prababcie, które znałem, a o których tyle słyszałem, uparcie podkreślały, że były Polkami, i to jeszcze szlacheckiego pochodzenia. To wszystko są jakieś przesłony, zupełnie nic nie znaczące powłoki, skoro babcia, która obdarza nas takim zaufaniem, i te moje, które są już gdzieś w niebie, stanowią ten sam typ człowieka, ten sam typ osoby.
W kotlince rozświetlonej popołudniowym słońcem dostrzegamy dwuspadowe dachy drewnianych domków, zieleń bez deszczu jest sucha, nie ma w niej wiosennej witalności i bujności; nasza babcia żegna się z nami, odchodząc pozostawia nam kilka zapadających w pamięć życzliwych słów, z którymi nie rozstaniemy się chyba nigdy.
Jedziemy dalej do Miednik…
CDN
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Błyski - część 37
Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...
-
Rok 1932 minął pod znakiem wznoszenia nowego domu w Adamowcach. Podstawowym budulcem na tych terenach było drewno, murowane budowle na wsiac...