niedziela, 10 maja 2009

Różanystok, Uganda i chasydzi

Wiosenna droga do Różanegostoku, tuż za Białymstokiem w stronę Wasilkowa zaczyna się krajobraz, który nazywam litewskim – falujące soczyście zielone wzniesienia i wijąca się jak wąż asfaltowa droga do Grodna. Gdyby nie ta idiotyczna granica po drodze, jadąc przez Grodno do Wilna, mielibyśmy o dobrych 50 – 60 kilometrów krócej. Dlatego z ogromną nadzieją będę śledzić dalsze losy Partnerstwa Wschodniego, zobaczymy co też ono przyniesie. Tymczasem tuż za Wasilkowem zaczyna się moja ulubiona Puszcza Knyszyńska z całym jej bogactwem fauny, flory i prawdziwym rajem dla archeologów. Po parunastu kilometrach mijamy zjazd do Czarnej Białostockiej, która kiedyś wydawała mi się bajkowym miasteczkiem położonym w sercu puszczy, w którym z którejkolwiek strony by nie wyjrzeć przez okno zawsze będą widoczne wierzchołki smukłych sosen i świerków. Po prawej miniemy bladą cerkiewkę o żółtych kopułach, wspaniale komponującą się z wieloodcieniową zielenią lasu. Dalej znowu zielony tunel, do którego dołączają jeszcze drzewa liściaste, porastające pagórki, spośród których w co czwartym, no może co piątym dostrzegam grodziska albo kurhany, wiedząc, że gdyby było tak naprawdę, to gmina Czarna Białostocka musiałaby mieć największą gęstość grodzisk i kurhanów w Europie! A kto wie, może tak jest naprawdę?

Straż leży już na skraju puszczy, tu pradawna knieja ustępuje miejsca polom i licznym zagajnikom na szczytach równie licznych pagórków. Sokółka mignie nam tylko w oknach i wjedziemy na trasę wiosek, które uporządkowała jeszcze sama Bona Sforza w czasie swojej słynnej reformy agrarnej w Wielkim Księstwie Litewskim. Wioski zachowały taki układ, jaki nadała im królowa, która jak się okazuje przywiozła do tego – z jej punktu widzenia – nieco ponurego kraju nie tylko nieznane tutaj wówczas gatunki warzyw, ale też wniosła nieco europejskiego porządku w te na pół jeszcze pewnie pogańskie ziemie. Wszystkie domy w owych ulicówkach stoją szczytem do drogi, a stykając się z nimi ciągną się w stronę pól zabudowania gospodarcze. Makowlany, Sokolany, Słomianka, Bierwicha. W Bierwisze prawdziwa perełka – kamień z krzyżem z wygrawerowanym napisem: “1655 – Moskal Litwę splądrował złamawszy mir wieczny”. Ten “wieczny” już się prawie zapadł pod ziemię, ale jeszcze można się go domyślić bardziej niż przeczytać.

Gdzieś na skraju Słomianki mignie w oknie samochodu kapliczka z rusińską inskrypcją, z której uda mi się odczytać słowo “sohrani” (uchroń).

To prawdziwy zlepek etnosów, kultur i religii o czym nie po raz pierwszy przekonam się w kościele w Różanymstoku. Przez moment poczuję się w nim jak w Wilnie. Barokowa, ogromna świątynia, fundacji Tyszkiewiczów, wyrastająca ni stąd, ni zowąd w zieloności pól i zagajników brzozowych. Z jej wież widać podobno Grodno! To tylko przecież 20 kilometrów w linii prostej, a może i mniej. Wracając zaś do tego zlepku etnosów, to w kościele mam prawdziwy przegląd różnych typów urody, dokładnie tak jak w Wilnie. Czarnowłosi panowie i czarnowłose panie, o mlecznej albo też śniadej karnacji, jasnowłose dziewczęta o malinowych ustach, płowowłose, kasztanowłose, lnianowłosi chłopcy. Ale dziś stało się coś czego w Różanymstoku się raczej nie spodziewałem. Gdy tylko przeszliśmy przez furtkę w murze z polnych kamieni, moim oczom ukazał się niewiarygodny wręcz widok. Grupka 6, może 7 ubranych w czerwone spodnie dresowe i niebieskie bluzy czarnoskórych chłopców tworzyła iście akrobatyczną piramidę na trawniku przed kościołem, a licznie zebrany tłum ludzi nagradzał ich gromkimi oklaskami. Spodziewałem się – to prawda – różnych typów urody, ale doprawdy nie aż takiej różnorodności! To wszystko wyglądało jak scena jednego z filmów z nurtu kina agroturystycznego typu “U pana Boga za piecem” albo “U pana Boga w ogródku”. Czarnoskórzy chłopcy przedstawiają niewiarygodne wręcz akrobacje, a wierni zgromadzeni przed kościołem, przyglądają im się z zachwytem, i z uśmiechami od ucha do ucha każdą ich figurę głośno oklaskują. Ze zdumienia wyrwała mnie dopiero ulotka wręczona mi przez malutkiego Murzynka, z której wyczytałem, że chłopcy są z Ugandy, a opiekują się nimi salezjanie. Ci zakonnicy przebywający na misji m.in. w Ugandzie wyrywają kilkuletnich i kilkunastoletnich chłopców prosto z objęć wojny. Dzieci te często są sierotami, które poznały już smak wojny, albo smak której niechybnie by poznały, gdyby nie pomocna dłoń misjonarzy.

W czasie mszy kazanie wygłasza jeden z zakonników, który opowiada o ugandyjskiej rzeczywistości. O dzieciach wyrzucanych na ulice, jeśli pochodzą z pierwszego małżeństwa kobiety, o kobietach, które po śmierci mężów są przez ich rodziny pozostawiane samym sobie razem z dziećmi, często także wypędzane. Pod koniec homilii kapłan zapowiada wstęp małych Ugandyjczyków po ogłoszeniach parafialnych, tym razem nie na trawie przed kościołem, ale w barokowych wnętrzach świątyni. Jednak zanim to nastąpi chłopcy jeszcze w czasie mszy zaśpiewają i zagrają na bębnach, co wywoła wśród wiernych ogromne poruszenie i wszyscy stojący w bocznych nawach jak jeden mąż je opuszczą i z błyskiem zainteresowania w oczach przejdą pośpiesznie do nawy głównej, by zobaczyć muzykujących chłopaków. No ale to, co się wydarzy pod koniec mszy trudno będzie nawet nazwać euforią! Wszyscy ścisną się w nawie głównej, by podziwiać akrobatyczne figury zwinnych maluchów – piramidy składające się z 7 osób, niektóre nawet “3 – piętrowe”, ze śmiałkiem stającym na rękach na samym jej szczycie, salta wykonywane przez pół długości nawy głównej między rzędami ławek i inne cuda, których opisać nawet nie sposób. A to wszystko nagradzane gromkimi brawami głośno rozbrzmiewającymi w kościele o świetnej akustyce.

I choć moja wiara jest raczej letnia niż gorąca, to dziś uczyniłem kolejny krok na drodze zrozumienia czym jest kościół powszechny i co mieli na myśli chasydzi twierdząc, że Boga można chwalić pieśnią i tańcem, a jak się okazuje także akrobatyką. Jak bańka mydlana pękł spór między Gaonem z Wilna a chasydami, spośród których ten pierwszy twierdził – w największym uproszczeniu – że Boga można poznać tylko intelektem, a ci drudzy, że raczej emocjami. To jasne przecież jak słońce, że Bóg objawia się na różne sposoby, a dziś akurat razem z innymi poznawałem Boga tylko i wyłącznie poprzez zachwyt, tak jak chasydzi!

2 komentarze:

anna pisze...

Rewelacyjnie piszesz, kimkolwiek jesteś; ja wciąż we mgle wspomnień długich wakacji u dziadków, z wiekiem coraz wyraźniejszych, i wakacyjnych wypadów w ojcowe strony, we mgłach i zmrokach Wszystkich Świętych i łunie nad polami znad Grodna - tęsknię; i nigdy już nie wrócę tu na zawsze...

wschody słońca pisze...

Przedw wszystkim dziękuję za odwiedziny na moim blogu :-) Okolice Grodna znam niestety tylko z polskiej strony, choć wybieram się od dłuższego czasu na stronę białoruską. Byłem natomiast w okolicach Postaw i Głębokiego, skąd wywodzi się rodzina za strony mojej Mamy, być może uda mi się tam dotrzeć także w tym roku.

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...