Piątkowe popołudnie, szybkie wyjście z pracy tuż przed 17, wyjazd spod domu o 17.17. Ogromny ruch na trasie augustowskiej, sporo tirów, wąska droga, a mimo to do granicy polsko - litewskiej dojeżdżamy około 19.00. Na rogatkach Wilna robi się ciemno, do Wilna wjeżdżamy o 21.00, a więc niecałe 4 godziny podróży przy dużym piątkowym, weekendowym ruchu. Po drodze nie obyło się bez przygód, to co dzieje się na polskich drogach to jest istna dżungla, ale kultura jazdy na Litwie woła o pomstę do nieba. Dwa tygodnie temu, gdybym nie zjechał na pobocze zaliczylibyśmy zderzenie czołowe z samochodem na litewskich numerach wyprzedzającym na trzeciego.
Jesteśmy zanadto zmęczeni, by ruszać na nocny podbój Wilna, nie wiemy też czy trafimy bez problemu do wioski pod Wilnem, w której mamy mieć kwatery. Do centrum wyruszymy w sobotę rano.
Niemal wszystkie wioski w okolicach Wilna, w rejonie wileńskim są zamieszkane przez Polaków bądź ludność polskojęzyczną. Spotykamy głównie młodych ludzi, którzy doskonale władają językiem litewskim i polskim, nie wiemy jednak jak znajomość języka litewskiego wygląda wśród przedstawicieli starszego pokolenia.
Polacy mieszkający na Litwie są obywatelami Republiki Litewskiej i mają obowiązek znać język litewski, co do tego nie może być wątpliwości.
Agroturystyka z jaką mieliśmy do czynienia w ubiegły weekend i przed dwoma tygodniami pozostawia jeszcze wiele do życzenia, odstaje od polskich standardów, a kwater jest stanowczo za mało. No i noclegi nie są tanie, zbyt drogie w stosunku do oferowanych warunków. W weekend majowy za nocleg w Lublinie na kwaterze płaciliśmy 35 zł, w okolicach Wilna (około 20 km do centrum) w Wielkiej Rzeszy - 40 litów, w Rostynianach - 35 litów (1 lit = około 1 złoty).
W sobotę nie tracimy czasu, z samego rana wyruszam do Wilna, tuż po 9 miasto świeci pustkami, z nieba już leje się żar, nie ma tłumów turystów, ludzie nie śpieszą się do pracy. Zaczynamy od placu pod Katedrą, mamy też możliwość obejrzeć jej wnętrze - nie ma mszy, ale są chrzty, więc poza barierki przy ołtarzu nie można wejść. Katedra wewnątrz nie robi na mnie wrażenia, z zewnątrz zwraca na siebie uwagę wielkością i klasycystyczną kolumnadą. Uroku dodaje jej wyrastające tuż za nią zielone wzgórze Giedymina i przestronny plac wokół.
Dalej ruszamy w stronę Kościoła świętej Anny - gotycka perełka, dużo mniejsza niż wydaje się być na zdjęciach, którą wedle legendy Napoleon chciał przenosić na dłoni do Paryża, a w rzeczywistości przekazał na potrzeby swoich żołdaków.
W pobliżu św. Anny spotykamy już sporą grupę Niemców, Niemcy są chyba najliczniejszą grupą turystów w Wilnie, wydaje się nawet, że dużo bardziej liczną niż Polacy.
W Wilnie rozbrzmiewają chyba wszystkie języki Europy.
Nieco strudzeni kilkugodzinny wędrowaniem po Starówce zachodzimy do przyjemnej knajpki przy Didozji Gatve. Przed nami wchodzi grupka Polaków, osób w średnim wieku, a ja wciąż nie mogę się nadziwić arogancji, bucie i protekcjonalnym pozom wielu Polaków za granicą. Wielokrotnie byłem świadkiem zachowań noszących takie właśnie znamiona na Węgrzech, Słowacji, a teraz także na Litwie. Pogardliwe odnoszenie się do młodych, uroczych i sympatycznych kelnerek - Litwinek - być może dlatego, że nie władały językiem polskim (w Wilnie w wielu miejscach można się natknąć na ludzi mówiących po polsku, bez względu na to czy są to osoby starsze czy młode, czy jest to ulica, knajpka czy sklep) było oburzające. A może jest to okazja, by odreagować swoje upokorzenia doznane gdzieś na Zachodzie, tego niestety nie wiem,a a szukanie tanich usprawiedliwień czy uzasadnień nie interesuje mnie wcale.
W rzeczy samej to przekonanie Polaków o wyższości nad Litwinami, Białorusinami czy Rosjanami, nie ma żadnego oparcia w rzeczywistości. Owe młode Litwinki - kelnerki górowały obyciem, kulturą osobistą, a pewnie też i wykształceniem nad wspomnianymi wyżej "turystami" z Polski, no i były sympatyczne, czego nie można powiedzieć o spotkanych przez nas Polakach. Na szczęście jakaś mniej więcej 50 - letnia kobieta dowiedziawszy się, że na zamówione posiłki będą musieli czekać około godziny apodyktycznie nakazała swoim towarzyszom opuszczenie restauracji w nastrojowych, łukowo sklepionych podziemiach zabytkowej kamienicy. Takim sposobem zostaliśmy w niedużej sali (i nie czekaliśmy nawet 30 minut na posiłki) z siedzącymi przy stoliku tuż obok nas dwiema, urodziwymi dziewczyny rozmawiającymi ze sobą po rosyjsku o sprawach dotyczących współczesnej Białorusi. Nie chciałem podsłuchiwać ich rozmowy, ale melodyka i rytm ich rosyjskiego, ich timbre głosu, stanowiły pokusę zbyt silną, bym był w stanie się jej oprzeć. W pewnym momencie jedna z nich swobodnie przeszła na język litewski podczas rozmowy z kelnerką. I to jest właśnie w Wilnie najpiękniejsze - przed dwoma tygodniami w jednej z knajpek na palach na rzecze Wilence na Zarzeczu, przez dłuższy czas rozmawialiśmy z kelnerką w języku angielskim, i dopiero pod koniec okazało się, że góra 21, może 22 - letnia dziewczyna świetnie włada językiem polskim, zaś z koleżankami rozmawiała swobodnie w języku litewskim.
I choć tym razem na Wilno mieliśmy jeden dzień, to nie odczuwałem niedosytu. Wiem, że mając możliwość dojazdu do tego pięknego miasta w ciągu niecałych czterech godzin wrócę tu wkrótce. Podobny obywatel każdego państwa powinien odczuwać jakąś więź duchową ze stolicą swego kraju, ja - pomimo tego, że pokonałem swoją niechęć wobec Warszawy - nie potrafię wzbudzić w sobie wobec niej takich uczuć, jakie Wilno wywołało we mnie samo, bez mego najmniejszego udziału.
Tym razem postanowiłem też przywieźć pamiątkę z Wilna. W cerkwi katedralnej przy Zarzeczu przed dwoma tygodniami zwróciłem uwagę na egzemplarze rosyjskiego czasopisma "Foma" (www.foma.ru) leżącego na stoliku, które czytała kobieta w średnim wieku, o łagodnych i szlachetnych rysach twarzy, w chustce na głowie. Na każdym egzemplarzu była naklejona karteczka z informacją, że czasopismo można czytać tylko w świątyni. Gdy zapytałem czytającą czy można w cerkwi także kupić "Fomę", ta głosem niemal dziewczęcym odpowiedziała mi, że można tylko czytać. Tym razem postanowiłem zapytać panią w cerkiewnym sklepiku. Ta bez zastanowienia, z uśmiechem odparła, że tak i zapytała mnie, który numer mnie interesuje. Razem podeszliśmy do stolika, na którym leżał niemały stos wspomnianych czasopism, wybrałem ten numer, który zacząłem czytać kilkanaście minut wcześniej. Zapytana, ile powinienem zapłacić, kobieta zasugerowała bym zapłacił ile chcę. Nie wiedziałem jednak jak kształtują się ceny czasopism na Litwie, zwłaszcza rosyjskich, więc poprosiłem, by owa pani wyznaczyła mi cenę. Zapłaciłem 5 litów, a w międzyczasie owa sympatyczna kobieta zaczęła jeszcze szukać broszury wydanej w Supraślu, by mi ją pokazać. Wówczas nie mogłem się powstrzymać i nie powiedzieć, że jestem Polakiem, mieszkam w pobliżu Supraśla, co wywołało szczerą radość mojej rozmówczyni, która wyrzekła mniej więcej takie słowa:
"- Bardzo lubimy Polaków. Przyjeżdżajcie do nas jak najczęściej."
Nic dodać nic ująć...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Błyski - część 37
Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...
-
Rok 1932 minął pod znakiem wznoszenia nowego domu w Adamowcach. Podstawowym budulcem na tych terenach było drewno, murowane budowle na wsiac...
3 komentarze:
Jednak pojechałeś drugi raz, gratulacje.
Ja jednak mam chyba czepliwą naturę, bo nie zgodziłbym się z fragmentem:
"Polacy mieszkający na Litwie są obywatelami Republiki Litewskiej i mają obowiązek znać język litewski, co do tego nie może być wątpliwości."
Ja miałbym tutaj duże wątpliwości i to zarówno jeśli chodzi o Polaków, jak i Rosjan mieszkających na Litwie. Tak samo nie wymagałbym znajomości polskiego od mieszkającej na naszych terenach mniejszości białoruskiej. Zwłaszcza, jeśli chodzi o starsze pokolenie. Bo młode zaliczyło już przymus edukacji.
Ale to jest oczywista oczywistość, cytując klasyka. Jeśli ktoś nie zna kultury, języka, historii, prawa danego kraju, nie zasługuje na jego obywatelstwo. Obywatelstwo danego państwa nie jest laurką, nie jest czymś co się należy z samego faktu bycia człowiekiem, nie jest prawem naturalnym, jakby stwierdzili inni, lecz wynika ze ściśle określonych kryteriów zapisanych w prawie obowiązującym każdego państwa. By otrzymać obywatelstwo kanadyjskie należy znać język angielski, by otrzymać obywatelstwo Stanów Zjednoczonych trzeba się wykazać znajomością konstytucji USA.
Obywatelstwo jest swego rodzaju przywilejem, nagrodą, nie przysługuje z samego faktu zamieszkiwania na terytorium danego państwa.
Istnieją prawa człowieka i obywatela, te pierwsze przynależą absolutnie wszystkim jednostkom przebywającym na terytorium państwowym, ale prawa obywatelskie to coś więcej. Od obywatela oczekuje się dokonywania świadomych wyborów. Obywatelom przysługuje prawo wyborcze - bierne i czynne. Jak można uczestniczyć w życiu publicznym danego kraju nie znając języka urzędowego, nie znając prawa, nie znając jego historii, kultury? Co innego, gdyby istniało kilka języków urzędowych.
Czy można być dobrym obywatelem nie znając języka litewskiego, nie wiedząc i nie interesując się tym, co się w danym kraju dzieje?
Sądzę, że nie jest to czepliwość, ale raczej nieprzemyślenie do końca komentarza ;-)
Wydaje mi się, że jednak przemyślana. Nie jestem zwolennikiem idei państwa, które rozpleniło się na świecie po II wojnie światowej. Bardziej państwa minimum, które istnieje dla jego mieszkańca, choćby nie mówił językiem większości i nie znał jego kultury, a jednak poprzez płacone podatki stanowił dla pozostałych mieszkańców wartość. Ale to już temat na długi wywód.
Prześlij komentarz