niedziela, 10 sierpnia 2008

Puszczańskie miody, Silvarium w Poczopku, i Supraśl na koniec


Jeden z wielu niemal dwumetrowych głazów w Silvarium w Poczopku.



Widok na ledwie część Silvarium w Poczopku w Nadleśnictwie Krynki.




Barć w Silvarium.




Budynek mieszczący muzeum Puszczy Knyszyńskiej w Silvarium w Poczopku.


Celtycki krąg w Silvarium w Poczopku.



Pan Bronek sprzeda nam miody, ale wyjątkowo, bo pasieka nie jest jego, ale kolega właściciel pasieki i miodów- pan Józek zaniemógł na czas dłuższy i ktoś musiał go zastąpić.

- To jest miód lipowo - gryczany, a tu malinowy, te obok to rzepakowe, a mam jeszcze wielokwiatowe. Na spadziowy jest jeszcze za wcześnie, a wrzosowy nie wiadomo czy w tym roku w ogóle będzie.

Prawdziwe królestwo miodów - złocisty malinowy, biały jak śnieg rzepakowy, bursztynowy lipowo - gryczany, i w tym też odcieniu wielokwiatowy. W drewnianym domku wokół krążą pszczoły, nie należy tylko wykonywać gwałtownych ruchów, a owady będą przyjazne i na pewno nie użądlą. Porozstawiane na podłodze kadzie, słoiki, beczki, plastikowe butle, siatki, jakieś elementy uli, a wszystko w pszczelim wosku i miodzie. Zapach pszczelarskiego warsztatu jest nieco kwaśny, zupełnie inny niż zapach gotowego do spożycia miodu, nalanego z butli do słoika.

- Jeśli wracacie z powrotem do Białegostoku, to moglibyście mnie podrzucić po piwo, ale najpierw pójdźcie do muzeum puszczańskiego. Miniecie staw, później ścieżką w prawo, a dalej w lewo. Tam będą już potężne kamienie, każdy opisany.

Coś o muzeum słyszeliśmy, ale nigdy nie zdarzyło nam się do niego trafić. Przy zjeździe z drogi do Krynek na Poczopek, widzieliśmy na parkingu sporo samochodów osobowych i jeden autokar. Tłumy niemal takie jak w Białowieży, no może nie takie, ale takich ilości ludzi Poczopek jeszcze nie widział.

Mijamy staw, zza zagajnika wynurzają się potężne głazy narzutowe, niektóre o wysokości ponad 2 metrów, rzeczywiście ogromne. Część z nich ustawiona w kamienny krąg. Czytamy na tablicy, a jakże - coś w rodzaju miejsca mocy - dłuższe przebywanie w środku kręgu poprawia nastrój, dodaje energii i wpływa pozytywnie na samopoczucie. Trochę nużą mnie te wszelkie miejsca mocy, ale cóż, bez takiego marketingu, nie sposób ściągnąć masowego turysty. Ktoś wpadł nawet na pomysł, by ów krąg nazwać "Celtyckim kręgiem". W tekście na tablicy zawarte są nawet odwołania do Stonehange, pozytywne i wielkoświatowe skojarzenia, więc zadziałać powinny. A przy okazji można przemycić sporą wiedzę o geologii - przy większości kamieni ustawione są tabliczki z opisem owych - granit, zlepieniec, itp.

W kamiennym kręgu już siedzi jakaś wycieczka - popijają "ducha puszczy" (nazwa puszczańskiego samogonu) - dwóch panów żartując rubasznie i ciężkawo chodzi z butelką i rozlewa do szklanek rozbawionym paniom puszczański specyfik. Tylko młode, sympatyczne, radosne dziewczyny chodzą od głazu do głazu i fotografują się, zupełnie nie zainteresowane pozostałą częścią grupy, która być może dufa, że duch puszczy i celtycki krąg uleczy ich ze wszystkich przypadłości.

Idziemy dalej w stronę ściany lasu, do budynku mieszczącego puszczańskie muzeum. Nieduży drewniany obiekt z dwuspadowym dachem na górce, estetyczny i jasny wita nas otwartymi na oścież drzwiami i elektroniczną tablicą z wymalowanymi na niej zwierzętami Puszczy Knyszyńskiej. Trzy guziki służące do jej obsługi sprawiają, że można sobie wybrać zwierzę - rysia, wilka, bąka, orlika krzykliwego, i wiele, wiele innych, by posłuchać jakie odgłosy wydają te stworzenia, a później głosu lektora opowiadającego o danym zwierzęciu. Na pierwszym poziomie muzeum poustawiane są wypchane zwierzęta - każde ma przyporządkowany numerek, a na tablicy można sprawdzić, cóż to za stwór. Na drugi poziom, wchodzimy po schodkach, by obejrzeć w gablotach puszczańskie owady, przekrój ula z najprawdziwszymi, żywymi pszczołami, całe szczęście za szkłem. Gnieżdżą się te sympatyczne owady na małej przestrzeni, jedna przy drugiej, szpilki nie sposób tu włożyć, a raczej pyłku. Schodki prowadzą jeszcze wyżej - na trzeci poziom, aż nie sposób uwierzyć, że z pozoru tak niewielki obiekt pomieścił w sobie tyle "pięter". Z tego najwyższego można popatrzeć na wypchane puszczańskie ptaki drapieżne, w tym robiącego ogromne wrażenie - potężnego i majestatycznego orła bielika.

Gdyby ktoś chciał chodzić od każdej roślinki do roślinki, od tablicy do tablicy, to nawet dnia mogłoby zabraknąć. Jest nawet spora tablica multimedialna - działająca na zasadzie programu komputerowego - z mapami, opisami szlaków - nazwanych tu "węrdownicami", szlakiem ekumenicznym. Jedyne co w niej razi, to dostosowanie treści (tekstów pisanych i czytanych przez lektora) do potrzeb masowego turysty - informacje są bardzo ogólne, ubrane w ładne, okrągłe słowa, zdania krótkie, poprawne, ale wiedzy głębszej w tym nie ma. Przy szlaku ekumenicznym - opis rzeźby "Żyda - wiecznego tułacza", "Dziewanny" (słowiańskiej bogini łowów i lasów, o ile dobrze pamiętam). Aż się prosi o informacje o różnorodności kulturowej regionu, jakąś notkę o historii, ale to już materiał za trudny i zbyt nudny, musi być prosto i "magicznie", "tajemniczo", stąd czart Kuwas, czarcie bagno, wszystko dostosowane do wyobraźni masowego turysty. Dobre i to, chętni sami znajdą informacje, jeśli miejsce ich zainspiruje do dalszych poszukiwań.

Niby w ekspresowym tempie, a bite dwie godziny zeszły. Trzeba wracać do Białegostoku. Pan Bronek zabiera się z nami, wysadzamy go w Talkowszczyźnie przy sklepie. Pan Bronek nie ma rodziny, mieszka na wzgórzu na skraju Puszczy, sam jak palec, w domku, który pamięta z pewnością czasy dwudziestolecia międzywojennego.

Sami robimy jeszcze krótki postój na polanie w Kopnej Górze. Ledwie zdążamy wyjść z samochodów, gdy podjeżdża do nas całkiem nowy jeep, z którego wysiada przyjaźnie wyglądający około 40 - letni mężczyzna, z przytroczoną do pasa kaburą, w panterkowym tiszercie i takich też spodniach. W samochodzie na miejscu pasażera siedzi młoda dziewczyna w mundurze leśnika.

- Dzień dobry, straż leśna. Czy to państwa samochody?
- Tak te dwa nasze, ten trzeci już nie.
- Proszę je przestawić na drugą stronę drogi, tu są stanowiska rośliny chronionej. Miłego odpoczynku. Do widzenia.

W Białymstoku jesteśmy już około 15, ale szkoda dnia, by siedzieć w murach. Telefon od kolegi:

- Jadę z dziewczyną do Supraśla, wybierzesz się z nami? Jesteśmy już w Jaroszówce, jak się postarasz to nas dogonisz, sam wiesz, jak jeździmy.

Bez chwili wahania wskakuję na rower. Na ścieżce rowerowej tłumy, dopiero teraz wychodzi, w jak nieprzemyślany sposób powstała - jest zwyczajnie za wąska, jadący z przeciwnych stron z trudem niekiedy się mijają.

Dojeżdżam do monasteru, a po Łukaszu i Uli, ani śladu. Pewnie są na rynku, tak więc ja w tym czasie obejrzę po raz enty klasztor, nie w tym rzecz nawet, by go obejrzeć, ale by chłonąć siłę i energię ze świętego miejsca. Podobno powstał na miejscu dawnego pogańskiego świętego gaju. Pisałem, że nużą mnie historie o miejscach mocy? Ale jak tu w nie nie wierzyć? Z moją religijnością ostatnimi czasy jest znowu na bakier, ale to z pewnością świętość - w chrześcijańskim rozumieniu - miejsca, a nie jakieś Dziewanny, Perkunasy, Światowidy, tak na mnie wpływa.

Jest też ciekawa wystawa, poświęcona księciu Konstantemu Bazylemu Ostrogskiemu. Na klasztornym murze wiszą duże plansze prezentujące zdjęcia z tegorocznych uroczystości na Białorusi upamiętniających czterechsetlecie śmierci księcia. Białorusini uznali go za swego bohatera narodowego, sprzeciwiał się Unii Brzeskiej, dbał o rozwój edukacji i oświatę poddanych w swoich posiadłościach, jego ojciec - Konstanty Iwanowicz Ostrogski rozgromił Moskwian w 1514 roku pod Orszą - to informacja dla tych, którzy by chcieli pytać, jaka jest różnica między Białorusinami a Rosjanami.

Z klasztornego refektarza wychodzi zakonnik. Pytam go o możliwość nabycia jakiejś książki o księciu będącym bohaterem wystawy.

- Niestety sklepik jest już zamknięty, ale za chwilę będzie nabożeństwo, jak przyjdzie chłopak, który w nim służy to przyjdę i powiem.

Ojciec podchodzi do mnie trzy razy i za każdym razem informuje, że ów chłopak jednak nie przyszedł. Po ewentualną książkę przyjadę innym razem. Całe szczęście mam w plecaku "Fomę" przywiezioną z Wilna, jedna z cenniejszych pamiątek. Siadam na ławce na dziedzińcu i zaczynam czytać, czy można wyobrazić sobie lepszą scenerię do czytania czasopisma poświęconego prawosławiu przeznaczonego dla osób poszukujących?

W międzyczasie pojawiają się Łukasz i Ula, odprawiam ich do Muzeum Ikony, którego nie widzieli, a sam zostaję na ławce, pilnuję rowerów, przyglądam się skrycie uroczym siostrom zakonnym i smakuję "Fomę". Brak nam w Polsce takiego katolickiego odpowiednika "Fomy", zarówno jeśli chodzi o treść, jak i formę, ale o tym innym razem.

Brak komentarzy:

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...