czwartek, 28 sierpnia 2008

W małym dużym mieście

W tym mieście wszystko jest w skali mikro. Ludzie albo podejrzliwi i nieufni, zamknięci nieprzeniknieni, niesympatyczni, niekulturalni, albo naiwni i prostoduszni do granic możliwości. Legitymujący się wykształceniem za wszelką cenę chcą odciąć się od swoich wiejskich bądź robotniczych korzeni, z całym dorobkiem inwentarza, towarzyszącym neofitom - pogardą czy protekcjonalnością wobec gorzej wykształconych, ludzi prostych, prostolinijnych, prostodusznych.

Wyczekiwanie w napięciu na atak, który wcale nastąpić nie musi. Trzeba się kulić, prężyć, szykować do skoku, do odparcia agresji, która w rzeczywistości częstokroć nie istnieje nawet w zamierzeniach. Doświadczenie powtórzone wielokrotnie koduje się i organizm automatycznie szykuje się do obrony, choćby atak był urojony. Żadnego kredytu zaufania, żadnego ryzyka, żadnej próby uchylenia furtki do swego lepszego świata, odkrycia swojej lepszej strony. Bo nie warto, bo strach, bo lęk przed powtórnym, nie wiadomo którym już zranieniem.

Albo naiwność posunięta do granic absurdu, niedostrzeganie świadome albo nieświadome tego, co złe. To też reakcja obronna. Ogrom zła może przygnieść tak, że podnieść się nie sposób, co wrażliwsi mogą skończyć z choroba psychiczną. Zatem lepiej nie dostrzegać zła, by świat wydawał się lepszy, przyjaźniejszy, z czasem pojawia się obojętność, a czasem naiwna wiara w dobrego złego człowieka.

A gdzie człowiek nie lękający się, znający ograniczenia swoje i innych ludzi, rozumiejący złożoność natury ludzkiej, która nie jest ani dobra, ani zła, ale która w każdym indywidualnym przypadku ku dobru albo ku złu bardziej ciąży. Gdzie człowiek potrafiący i chcący zaufać, wiedząc o tym, co go może czkać i ile go to może kosztować, gdy się rozczaruje po raz kolejny. Gdzie człowiek rozumiejący, że bez zaufania i w podejrzliwości pozytywnej relacji z drugim człowiekiem zbudować nie można. Gdzie człowiek wolny od kompleksu niższości i nie popadający w samouwielbienie i narcyzm? Gdzie człowiek nie lękający się świata dalszego niż to małe duże miasto? Człowiek czujący się równie dobrze tu, jak i w Nowym Jorku, Brukseli czy Rzymie. Człowiek otwarty na świat, ale mający też świadomość jego ułomności, człowiek twardo stąpający po ziemi, o trzeźwym osądzie rzeczy, ale potrafiący się otworzyć i otworzyć furtkę do swego świata innym, chcący i potrafiący obdarzać zaufaniem.

Czy skazani jesteśmy na nieufność i podejrzliwość w codziennych relacjach, na czajenie się do skoku, na zdrady małe i duże, na pragnienie odwetu, na narcyzm, snobizm i zadufanie w sobie?

Uogólniam, owszem, ale coś jest na rzeczy, bo ciężko żyć w tym małym prowincjonalnym dużym mieście.

wtorek, 26 sierpnia 2008

Przedwieczorna wycieczka po Białymstoku

Ucieszyłem się, że po pracy mogę jechać w stronę ognistej kuli zachodzącego słońca. Jest już za późno, by jechać gdzieś dalej, za miasto. Pozostaje przetarty już szlak przez miasto, wzdłuż Piłsudskiego, dalej Dąbrowskiego, zjazd z estakady w stronę Zwycięstwa, między blokami na Hetmańską. Nigdy nie przypuszczałem, że między blokami a wieżowcami odkryję tak piękną, kontrastującą z otoczeniem uliczkę wysadzaną drzewami i krzewami, zjeżdżam zielonym tunelem z delikatnego wzniesienia w dół i jestem na ścieżce wzdłuż Hetmańskiej. Mijam zakład karny i jeszcze tylko skrzyżowanie, a na szczycie wzgórza widnieje na tle różowawego i pomarańczowego nieba na zachodzie kościół świętej Jadwigi na Zielonych Wzgórzach. Smukła wieża pnąca się ku niebu majestatycznie wieńczy wzgórze. Lubię wjeżdżać pod tę górę, jest w tym coś nawet mistycznego, jakby bluźnierczo to nie brzmiało. Dość duże nachylenie, względnie stromy stok, prę na pedały aż do bólu, do zapomnienia, niemiłosiernego zmęczenia. Ze szczytu roztacza się piękny widok na wieżę kościoła w Starosielcach odznaczającą się na tle wielobarwnego, niemal nierzeczywistego nieba, na prawo wieże cerkwi na Słonecznym Stoku, w nich też jest coś niezwykłego. Jeszcze dalej kopuła nowego kościoła na cmentarzu św. Rocha, kościół na Wysokim Stoczku - będący niezbyt wierną kopią kościoła w Berezweczu, kopuły cerkwi przy Antoniukowskiej. Za plecami zostawiam ciemniejące, prawie nocne niebo, a przede mną jest jeszcze jasno. Jak powietrza potrzebuję nieskrępowanej przestrzeni i światła, jasnego nieba, i zatracenia się w nawet tak pozornie banalnej czynności jak jazda na rowerze. Pozornie, bo jazda na rowerze daje mi prawdziwe poczucie szczęścia i wolności. Doprawdy nie wiem, co bym począł w tym mieście bez roweru, ale pewnie nie tylko w tym.

Mijam sosnowy lasek przy cerkwi o interesującej, nowoczesnej architekturze na Słonecznym Stoku, zjeżdżam w dół, przy rzeczce przeszywa mnie ostre, zimne powietrze, w którym czuć już wczesną jesień. Zapach łąk, wody i opadłych z drzew owoców.

Przy dworcu minę jeszcze dziewczynę o ciekawej urodzie i zamyślonych, melancholijnych oczach, ciągnącą na przystanek walizkę. Nasze spojrzenia spotkają się na chwilę, dziewczyna uśmiechnie się intrygująco, ale ja pierwszy spuszczę wzrok.

Lipowa nigdy nie była przyjazną ulicą. Na wysokości Rossmana przejadę obok młodych dziewczyn, 18 może 19 - letnich, które siarczystymi "kurwami" będą sobie o czymś opowiadać.

Przy dawniej całodobowym sklepie, naprzeciw Cerkwi św. Mikołaja od pewnego czasu czają się na przechodniów obdarci, brudni bezdomni, żule, narkomani, którzy - ile razy bym tędy nie przejeżdżał - nie wykazują wobec zaczepianych przez siebie ludzi agresji. Jeden z nich podchodzi do grupki ogolonych na łyso młodych mężczyzn.

- Kurwa, odpierdol się!

Nagabującemu drgnęła grdyka, oczy zwęziły się jak do płaczu. Próbował się odszczeknąć w sposób podobny, ale nie potrafił.

Przy pasażu przecinającym Lipową koło placu ratuszowego mijam wysokiego, ciemnowłosego, brodatego Żyda w jarmułce, rozmawia z kobietą trzymającą za rączkę małą dziewczynkę. Obie mają kasztanowe włosy. Najwyraźniej żona, jest również wysoka, na jej twarzy maluje się nieufność. Mąż chce iść w stronę ulicy Białówny, żona się waha. Jest już ciemno, ludzi wciąż dosyć sporo, nie wszyscy wyglądają przyjaźnie, a któż może zagwarantować, że mężczyzna w jarmułce, o wybitnie semickich rysach twarzy nie stanie się wyśmienitym obiektem ataku. Później spotkam tę rodzinę jeszcze raz, tym razem na przejściu przy Astorii. Potomkowie białostockich Żydów? Próbują odnaleźć klimat dawnego, wielonarodowego, a raczej żydowskiego Białegostoku? Nie jest o to łatwo, ale są miejsca, w których ta sztuka może im się udać.

Jest już 21.00, trzeba się przygotować na jutro do pracy, popracować nad tworzoną własną firmą, oby się udało - marzenie - mieć coś własnego, być wolnym i niezależnym i robić to, co się rzeczywiście lubi.

niedziela, 17 sierpnia 2008

Litewska przestrzeń radiowa

Wracając jeszcze do tematu Litwy, nie mógłbym nie wspomnieć o litewskich radiach, jakże różnych od naszych polskich stacji radiowych. Jeszcze kilka lat temu polscy miłośnicy radia mogli śmiało opowiadać o swoich ulubionych rozgłośniach. Niemal każda z nich posiadała swoją tożsamość, odrębność, jedna od drugiej czymś istotnym się różniły. Z czasem jednak zaczęły się do siebie upodabniać do tego stopnia, że obecnie większość z nich jest kompletnie nieodróżnialna. Broni się jeszcze Trójka, Radio Bis, które przekształciło się w Radiu Euro, Jedynka, Dwójka, ale wszystkie pozostałe są siebie warte, to jest warte niewiele. Grają te same "hity", te same "nowości", prezenterzy wykazują ten sam poziom "błyskotliwości" i "dowcipu". Słowem nie ma znaczenia czy nastawi się Radio Zet, RMF FM, ESKA czy Wawa, usłyszy się w nich tą samą papkę, nieznośną i niemożliwą do słuchania.

Mam na myśli oczywiście radia tradycyjne, a nie internetowe, których w samochodzie słuchać się nie da. A że jazdy samochodem, nawet z najlepszymi znajomymi, nie wyobrażam sobie bez radia, tak więc jeżdżąc w ostatnim czasie dwa razy na Litwę, nie mogłem sobie odmówić przyjemności odkrywania fal litewskiego eteru.

Po przekroczeniu granicy złapaliśmy radio białoruskie. Nie jestem pewien czy nadające z Litwy czy już z Białorusi. Tak czy owak grające świetną muzykę białoruską, którą nazwałbym białoruskim rockiem, muzykę gitarową ze wszystkimi cechami tak charakterystycznymi dla słowiańszczyzny - nijak nie przypominającą rocka zachodnioeuropejskiego - łączącą w sobie znakomicie elementy ludowe, mocne lub melancholijne głosy wokalistów i wokalistek, podszyte nutą słowiańskiego smutku lub - dla odmiany - radości życia, czy znowuż cierpienia; można było w niej usłyszeć nieco Wysockiego, Okudżawy i rosyjskiego rocka. Naprawdę ciekawe zjawisko muzyczne!

W miarę zbliżania się do Wilna zaczęły się pojawiać nowe stacje. Jedną z nich było polskojęzyczne - Radio znad Wilii - radio nowoczesne, grające muzykę, której próżno szukać w naszych rozgłośniach - nową (ale bez nużącego powtarzania w kółko tych samych "przebojów" i "nowości") i starą, rock, pop, jazz i klasykę; i nie tylko polską rzecz jasna; radio, które nie boi się też dłuższych audycji poświęconych historii, kulturze, sprawom współczesnym Litwy i Polski. Prezenterzy nie silący się na dowcip, nie próbujący olśniewać quasi-wielkomiejską błyskotliwością; nie wyrzucający z siebie słów z prędkością karabinu maszynowego i pozbawieni dziwacznej maniery niemal amerykańskiego akcentowania polskich słów - czyli zupełne przeciwieństwo prezenterów z większości naszych komercyjnych rozgłośni.

W samym już Wilnie, gdy błądzimy w nocy około 1 i nie możemy się wydostać z centrum miasta - za sprawą szeregu nieszczęsnych nakazów jazdy w lewo, podczas, gdy my mamy jechać w prawo - odkrywamy wspaniałe Radio Opus3 - grające głównie chillout i smooth jazz, nieco rocka, popu, nie katujące w każdym bądź razie słuchacza zdartymi i ogranymi "przebojami", "hitami" i "nowościami". W nim raczej trudno usłyszeć audycję, ale muzyka jest przednia, w sam raz do błądzenia po nocnym Wilnie, a jak się następnego dnia okazuje - nie tylko nocą dodaje litewskiej stolicy uroku i czyni błądzenie przyjemnym, zachęca wręcz do bezcelowej jazdy po mieście, dla samej przyjemności słuchania i zachwycania się pięknem architektury przesuwającej się za oknami samochodu. To doprawdy interesujące zestawienie - barokowe kościoły, klasycyzm katedry, dawna dzielnica żydowska, plac ratuszowy, nowoczesne biurowce i apartamentowce ze szkła i ze stali, wybuchające zielenią wzgórze Giedymina, tętniąca życiem Didzioji gatve, a w tle łagodny, musujący, wprawiający niemal w trans chill out sączący się cicho z samochodowych głośników.

Z czasem litewskie fale eteru odsłaniają nam kolejne swoje perełki - tym razem stacje tematyczne - rock, smooth jazz, jazz, których nazw niestety nie zapamiętałem.

Zastanawia jedynie jak to możliwe, że w tak małym kraju, znacznie mniejszym od Polski, istnieje dużo większa różnorodność w muzyce granej przez tamtejsze radia, zadziwia także sama ilość radiostacji, których jest pewnie nie mniej niż w Polsce.

czwartek, 14 sierpnia 2008

Białystok nieznany - Starosielce


Nagrobek z ułamaną kolumną na starym cmentarzu w Starosielcach.



Cerkiew na starym cmentarzu w Starosielcach.




Z prawej strony widoczny dach starego kościoła w Starosielcach i budynek dawnej szkoły z lewej strony (wedle słów naszego przewodnika).



Tory w stronę Ełku.


Tory w stronę Białegostoku.



Stary kościół w Starosielcach.



Murowany budynek na pograniczu Zielonych Wzgórz i Starosielc, swego rodzaju "brama" do Starosielc.


Kamienica na pograniczu Zielonych Wzgórz i Starosielc.


Białystok nieznany - Starosielce

Zaczepnym i nieco agresywnym tonem rzuca w stronę kolegi:

- Co fotografujesz?!

Stoimy na granicy Zielonych Wzgórz i Starosielc przed ceglaną kamienicą przy skrzyżowaniu nowej, szerszej ulicy i starej, wąziutkiej, wzdłuż której z jednej strony ciągnie się sznur drewnianych domków z dwuspadowymi dachami i ogrodami.

Wcześniej widzieliśmy go przy społemowskim sklepie. Obrzucił złym i pogardliwym spojrzeniem żebrzącego przed wejściem staruszka chorego na raka, a może tak mi się tylko wydawało i w jego spojrzeniu nie było nic złego, a jedynie nieudolnie wyrażone zdumienie.

Po chwili, uzyskawszy najwyraźniej satysfakcjonującą go odpowiedź, nabiera do nas zaufania i podaje każdemu z nas rękę. Dżinsowa koszula, takież spodnie, sandały na gołych stopach, mocny alkoholowy oddech, widoczne na pierwszy rzut oka braki w uzębieniu, przerzedzone, wypłowiałe włosy, a w oczach błysk zwiastujący coś dobrego.

- W tej kamienicy była kiedyś piekarnia. O tam, widzicie ten komin? Jeszcze przed wojną tu była i po wojnie też. A teraz kamienicę sprzedali razem z ludźmi. Dwie osoby tu już tylko mieszkają. Ten co tam siedzi tu mieszka. - Jasiu chodź tu! - Tylko on ma zameldowanie.

Z trudem ze schodków, na których siedzi, podnosi się mężczyzna, którego wiek trudno określić. Alkohol zrobił swoje, niekiedy trzydziestolatkowie za jego sprawą wyglądają na pięćdziesięciolatków. Przygarbiony, posiwiały, niemal bezzębny, z wyglądu staruszek zmierza w naszą stronę. Uśmiecha się. Obdarte, rozciągnięte i przybrudzone dresowe spodnie, taki też sweter. Mocno ściska nasze dłonie. Wiele jednak nie powie, bo musi zrobić zakupy w pobliskim sklepie.

Fotografujemy drugi murowany budynek, dwukondygnacyjny, z niewysokim dwuspadowym dachem.

- A tu był sklep - mówi nasz znajomy. - Jeszcze stare drzwi pozostały.

- A kiedy Starosielce przestały być miastem? - pytam.

- A to chodźcie ze mną, coś wam pokażę. To niedaleko.

Za wspomnianym domem skręcamy w lewo. Za rogiem otwiera się już zupełnie inny świat. Zadbane drewniane domy, ogrody, nowa asfaltowa nawierzchnia na starej ulicy i kursujące po niej nowoczesne autobusy; wokół cisza i spokój, w zasięgu wzroku już żadnych bloków. Po przejściu około 200 metrów dochodzimy do ceglanego, niewysokiego - o dwóch kondygnacjach budynku, cofniętego nieco w głąb posesji, na której stoi. Na ścianie od ulicy widnieje wmurowana tablica a napisem (treść być może przytaczam nieprecyzyjnie): "W tym budynku w latach 1919 - 1954 mieściło się biuro burmistrza i rada miasta Starosielce".

- To co fotografujecie?

- A stary kościół w Starosielcach daleko jest stąd? - pytam dalej.

- Nie, niedaleko.

Przechodzimy kolejne 200 metrów i wchodzimy na uliczkę biegnącą wzdłuż torów kolejowych. Na lewo wylana jest asfaltem, na prawo pozostał jeszcze oryginalny bruk. Kilkanaście metrów kocimi łbami i stoimy przed bielejącym kościółkiem przytłumionym nieco wznoszącą się tuż obok kładką nad torami. Drzwi są zamknięte. Naprzeciw kościoła stoi mały, urokliwy drewniany domek dróżnika, ze zdobieniami wokół okien. Podobny jeszcze do niedawna istniał przy Nadleśnictwie Dojlidy przy linii kolejowej wybudowanej w 1862 roku łączącej Warszawę z Petersburgiem, a obecnie z Grodnem, Augustowem, Suwałkami.

Wspinamy się na kładkę, z której roztacza się całkiem ciekawy widok na torowisko z jednej strony ciągnące się w stronę Białegostoku, a z drugiej w stronę Ełku. Tylko miłośnicy kolei i podróży pociągami dostrzegą urok w takim miejscu.

Przewodnik, którego imienia nie znamy, pokazuje nam miejsce, w którym przed wojną mieściły się zakłady naprawcze taboru kolejowego.

- Powstały trzy książki o Starosielcach, jedna z nich została wydana nie tak dawno. Napisał ją mój znajomy - dumnie oznajmia mężczyzna.

Moja ciekawość Starosielc pozostaje wciąż niezaspokojona. Mieszkają tu co prawda moi dobrzy znajomi, których dość często odwiedzam, i u których w ogrodzie przed ich skromnym jednopiętrowym domkiem z niewielkim poddaszem, w cieniu starego orzecha włoskiego, smakujemy domowe nalewki, ciasta, pyszne pachnące obiady, w pełni zrozumiałym, więc jest, że nigdy nie miałem czasu na eksplorowanie okolicy. A przecież stary cmentarz od ich domu dzieli niewielka odległość. Tymczasem właśnie nadarzyła się okazja, by odkrywać to dawne miasteczko kolejarzy z rodowitym starsielczaninem. Z kładki idziemy więc prosto w stronę cmentarza.

- Tu jest ulica księdza Grzybowskiego. Nazwali ją tak jeszcze za komuny.
- Może komunie się zasłużył?
- Nie. Był anty, anty, antykomunistą! Tam dalej, widzicie te drzewa? To już stary cmentarz. Katolicko - prawosławny. Jest tam też cerkiew.

Na cmentarz wchodzimy bocznym wejściem, przez wąską bramkę. Jesteśmy w części katolickiej. Nasz przewodnik prowadzi nas do grobowca księdza Grzybowskiego. Grobowiec przypomina nieco kielich mszalny, gdyby jeszcze tylko nie otynkowano go najgorszym z możliwych odcieni szarości, wyglądałby całkiem interesująco. Obok nagrobek z dwudziestolecia międzywojennego - inżyniera, prawdopodobnie z zakładów taboru kolejowego.

Zmierzamy w głąb cmentarza, wzbudzając zainteresowanie kilku mijanych osób.

Większość nagrobków pochodzi z czasów dwudziestolecia międzywojennego. Kolega spostrzega, że wiele osób zmarło w roku 1927. Być może panowała wówczas jakaś epidemia? Grypy? Tego się nie dowiemy.

Cmentarz ma w sobie dużo uroku, i choć nie jest taki stary, jego atmosfera przywołuje we mnie wspomnienia z cmentarza bernardyńskiego w Wilnie, oglądanego nie tak dawno na Zarzeczu.

Naszą uwagę przykuwa smukły nagrobek w kształcie kolumny z ułamanym wierzchołkiem - podobno za sprawą wiatru, ale już wyrwana fotografia zmarłego w 1927 roku młodzieńca zdradza rękę wandala raczej niż działanie sił przyrody.

Dochodzimy do dość szerokiego pasa porośniętego wysoką trawą oddzielającego część katolicką od prawosławnej. Z daleka dostrzegamy inskrypcje na nagrobkach wygrawerowane cyrylicą. Odkrywamy bratnią mogiłę żołnierzy rosyjskich z 1915 roku. W pobliżu nagrobek Rosjanina gdzieś z głębi Rosji, który najwyraźniej został wysłany na zachodnie wówczas rubieże Cesarstwa, by służyć Bogu, Carowi i Ojczyźnie na jakimś urzędzie, po I zaś wojnie nie mając ochoty wracać postanowił pozostać w swojej nowej ojczyźnie, niepodległej już II Rzeczypospolitej, w której dokonał żywota.

Na całym cmentarzu między grobami rosną wiekowe sosny i gdzieniegdzie rozłożyste akacje. Spośród jaśniejących w popołudniowym słońcu sosen wyłania się cerkiew o dość interesującej architekturze - znaczna część bryły tworzy okrąg, całośc jednak psuje znowuż nieszczęsny szary tynk, wskazujący jednoznacznie na czasy ponurego PRLu. Boczne drzwi do cerkwi są otwarte, z wnętrza dobiegają piękne dziewczęce głosy wykonujące cerkiewną pieśń.

Słysząc nasze zachwyty przechodząca obok kobieta, porządkująca grób, informuje nas, że właśnie trwa moleben. - Dziś jest 9 sierpień. - przypomina nam. Jest nieco zdumiona, że nic nam to nie mówi. Najwyraźniej nie dopuszcza myśli, że możemy nie być wyznawcami prawosławia.

Zaglądamy przez otwarte drzwi do środka, wewnątrz nie ma wielu osób, mimo to nie decydujemy się na wejście. Po pierwsze, nie mamy co zrobić z rowerami, a po drugie mamy nieodpowiednie stroje - dostosowane do jazdy na rowerze. Z żalem postanawiamy opuścić cmentarz nie wchodząc do cerkwi. Słońce zmierza już ku zachodowi, rozświetlając na brązowo i bursztynowo sosny rosnące w miejscu nieistniejącej już drewnianej dzwonnicy.

Nadchodzi moment pożegnania z naszym przewodnikiem, który oznajmia nam, że musi jeszcze dziś wybrać się do Dojlid, a po drodze zahaczyć o ulicę Świerkową. My postanawiamy pojechać natomiast drogą pod górkę, na której szczycie kończy się Białystok. I okazuje się, że było warto. Ze wzgórza roztacza się piękny widok - stromy zjazd w dół, po prawej stronie ściana sosnowego lasu, u podnóża wzniesienia rozłożyły się zielone łąki, a na nieodległym horyzoncie widnieje las na nieco niższych pagórkach. Nawet nie przypuszczaliśmy, że zobaczymy w tym miejscu tak zapierający dech w piersiach krajobraz. Białystok ma niemało takich zaskakujących swoim pięknem, zupełnie nieznanych i niedocenianych miejsc.

Nie wiem jedynie czy postąpiliśmy słusznie nie płacąc ani grosza naszemu przewodnikowi, poświęcił nam swój czas, dzielił się chętnie i w zajmujący sposób swoją wiedzą. Tak naprawdę nie wynikało to z naszego skąpstwa. Wolałem wierzyć, że zachował się bezinteresownie. Jak się okazało, kolega miał podobne odczucia. Przez moment również się wahał czy nie powinniśmy zapłacić. Niezależnie jednak od siebie woleliśmy wierzyć, że był to bezinteresowny gest człowieka spragnionego kontaktu z innymi ludźmi, samotnego, zabijającego smutki i bóle życia alkoholem, ale w gruncie rzeczy dobrego i inteligentnego, prawdziwego pasjonata historii swego dawnego miasteczka, dumnego z jego odrębności. A może to tylko nasze funta kłaków warte, pięknoduchowskie mrzonki i wymysły? Bo w rzeczy samej mogło zwyczajnie chodzić o pieniądze na alkohol? Całkiem świadomie wybieramy jednak pierwszą wersję.

niedziela, 10 sierpnia 2008

Puszczańskie miody, Silvarium w Poczopku, i Supraśl na koniec


Jeden z wielu niemal dwumetrowych głazów w Silvarium w Poczopku.



Widok na ledwie część Silvarium w Poczopku w Nadleśnictwie Krynki.




Barć w Silvarium.




Budynek mieszczący muzeum Puszczy Knyszyńskiej w Silvarium w Poczopku.


Celtycki krąg w Silvarium w Poczopku.



Pan Bronek sprzeda nam miody, ale wyjątkowo, bo pasieka nie jest jego, ale kolega właściciel pasieki i miodów- pan Józek zaniemógł na czas dłuższy i ktoś musiał go zastąpić.

- To jest miód lipowo - gryczany, a tu malinowy, te obok to rzepakowe, a mam jeszcze wielokwiatowe. Na spadziowy jest jeszcze za wcześnie, a wrzosowy nie wiadomo czy w tym roku w ogóle będzie.

Prawdziwe królestwo miodów - złocisty malinowy, biały jak śnieg rzepakowy, bursztynowy lipowo - gryczany, i w tym też odcieniu wielokwiatowy. W drewnianym domku wokół krążą pszczoły, nie należy tylko wykonywać gwałtownych ruchów, a owady będą przyjazne i na pewno nie użądlą. Porozstawiane na podłodze kadzie, słoiki, beczki, plastikowe butle, siatki, jakieś elementy uli, a wszystko w pszczelim wosku i miodzie. Zapach pszczelarskiego warsztatu jest nieco kwaśny, zupełnie inny niż zapach gotowego do spożycia miodu, nalanego z butli do słoika.

- Jeśli wracacie z powrotem do Białegostoku, to moglibyście mnie podrzucić po piwo, ale najpierw pójdźcie do muzeum puszczańskiego. Miniecie staw, później ścieżką w prawo, a dalej w lewo. Tam będą już potężne kamienie, każdy opisany.

Coś o muzeum słyszeliśmy, ale nigdy nie zdarzyło nam się do niego trafić. Przy zjeździe z drogi do Krynek na Poczopek, widzieliśmy na parkingu sporo samochodów osobowych i jeden autokar. Tłumy niemal takie jak w Białowieży, no może nie takie, ale takich ilości ludzi Poczopek jeszcze nie widział.

Mijamy staw, zza zagajnika wynurzają się potężne głazy narzutowe, niektóre o wysokości ponad 2 metrów, rzeczywiście ogromne. Część z nich ustawiona w kamienny krąg. Czytamy na tablicy, a jakże - coś w rodzaju miejsca mocy - dłuższe przebywanie w środku kręgu poprawia nastrój, dodaje energii i wpływa pozytywnie na samopoczucie. Trochę nużą mnie te wszelkie miejsca mocy, ale cóż, bez takiego marketingu, nie sposób ściągnąć masowego turysty. Ktoś wpadł nawet na pomysł, by ów krąg nazwać "Celtyckim kręgiem". W tekście na tablicy zawarte są nawet odwołania do Stonehange, pozytywne i wielkoświatowe skojarzenia, więc zadziałać powinny. A przy okazji można przemycić sporą wiedzę o geologii - przy większości kamieni ustawione są tabliczki z opisem owych - granit, zlepieniec, itp.

W kamiennym kręgu już siedzi jakaś wycieczka - popijają "ducha puszczy" (nazwa puszczańskiego samogonu) - dwóch panów żartując rubasznie i ciężkawo chodzi z butelką i rozlewa do szklanek rozbawionym paniom puszczański specyfik. Tylko młode, sympatyczne, radosne dziewczyny chodzą od głazu do głazu i fotografują się, zupełnie nie zainteresowane pozostałą częścią grupy, która być może dufa, że duch puszczy i celtycki krąg uleczy ich ze wszystkich przypadłości.

Idziemy dalej w stronę ściany lasu, do budynku mieszczącego puszczańskie muzeum. Nieduży drewniany obiekt z dwuspadowym dachem na górce, estetyczny i jasny wita nas otwartymi na oścież drzwiami i elektroniczną tablicą z wymalowanymi na niej zwierzętami Puszczy Knyszyńskiej. Trzy guziki służące do jej obsługi sprawiają, że można sobie wybrać zwierzę - rysia, wilka, bąka, orlika krzykliwego, i wiele, wiele innych, by posłuchać jakie odgłosy wydają te stworzenia, a później głosu lektora opowiadającego o danym zwierzęciu. Na pierwszym poziomie muzeum poustawiane są wypchane zwierzęta - każde ma przyporządkowany numerek, a na tablicy można sprawdzić, cóż to za stwór. Na drugi poziom, wchodzimy po schodkach, by obejrzeć w gablotach puszczańskie owady, przekrój ula z najprawdziwszymi, żywymi pszczołami, całe szczęście za szkłem. Gnieżdżą się te sympatyczne owady na małej przestrzeni, jedna przy drugiej, szpilki nie sposób tu włożyć, a raczej pyłku. Schodki prowadzą jeszcze wyżej - na trzeci poziom, aż nie sposób uwierzyć, że z pozoru tak niewielki obiekt pomieścił w sobie tyle "pięter". Z tego najwyższego można popatrzeć na wypchane puszczańskie ptaki drapieżne, w tym robiącego ogromne wrażenie - potężnego i majestatycznego orła bielika.

Gdyby ktoś chciał chodzić od każdej roślinki do roślinki, od tablicy do tablicy, to nawet dnia mogłoby zabraknąć. Jest nawet spora tablica multimedialna - działająca na zasadzie programu komputerowego - z mapami, opisami szlaków - nazwanych tu "węrdownicami", szlakiem ekumenicznym. Jedyne co w niej razi, to dostosowanie treści (tekstów pisanych i czytanych przez lektora) do potrzeb masowego turysty - informacje są bardzo ogólne, ubrane w ładne, okrągłe słowa, zdania krótkie, poprawne, ale wiedzy głębszej w tym nie ma. Przy szlaku ekumenicznym - opis rzeźby "Żyda - wiecznego tułacza", "Dziewanny" (słowiańskiej bogini łowów i lasów, o ile dobrze pamiętam). Aż się prosi o informacje o różnorodności kulturowej regionu, jakąś notkę o historii, ale to już materiał za trudny i zbyt nudny, musi być prosto i "magicznie", "tajemniczo", stąd czart Kuwas, czarcie bagno, wszystko dostosowane do wyobraźni masowego turysty. Dobre i to, chętni sami znajdą informacje, jeśli miejsce ich zainspiruje do dalszych poszukiwań.

Niby w ekspresowym tempie, a bite dwie godziny zeszły. Trzeba wracać do Białegostoku. Pan Bronek zabiera się z nami, wysadzamy go w Talkowszczyźnie przy sklepie. Pan Bronek nie ma rodziny, mieszka na wzgórzu na skraju Puszczy, sam jak palec, w domku, który pamięta z pewnością czasy dwudziestolecia międzywojennego.

Sami robimy jeszcze krótki postój na polanie w Kopnej Górze. Ledwie zdążamy wyjść z samochodów, gdy podjeżdża do nas całkiem nowy jeep, z którego wysiada przyjaźnie wyglądający około 40 - letni mężczyzna, z przytroczoną do pasa kaburą, w panterkowym tiszercie i takich też spodniach. W samochodzie na miejscu pasażera siedzi młoda dziewczyna w mundurze leśnika.

- Dzień dobry, straż leśna. Czy to państwa samochody?
- Tak te dwa nasze, ten trzeci już nie.
- Proszę je przestawić na drugą stronę drogi, tu są stanowiska rośliny chronionej. Miłego odpoczynku. Do widzenia.

W Białymstoku jesteśmy już około 15, ale szkoda dnia, by siedzieć w murach. Telefon od kolegi:

- Jadę z dziewczyną do Supraśla, wybierzesz się z nami? Jesteśmy już w Jaroszówce, jak się postarasz to nas dogonisz, sam wiesz, jak jeździmy.

Bez chwili wahania wskakuję na rower. Na ścieżce rowerowej tłumy, dopiero teraz wychodzi, w jak nieprzemyślany sposób powstała - jest zwyczajnie za wąska, jadący z przeciwnych stron z trudem niekiedy się mijają.

Dojeżdżam do monasteru, a po Łukaszu i Uli, ani śladu. Pewnie są na rynku, tak więc ja w tym czasie obejrzę po raz enty klasztor, nie w tym rzecz nawet, by go obejrzeć, ale by chłonąć siłę i energię ze świętego miejsca. Podobno powstał na miejscu dawnego pogańskiego świętego gaju. Pisałem, że nużą mnie historie o miejscach mocy? Ale jak tu w nie nie wierzyć? Z moją religijnością ostatnimi czasy jest znowu na bakier, ale to z pewnością świętość - w chrześcijańskim rozumieniu - miejsca, a nie jakieś Dziewanny, Perkunasy, Światowidy, tak na mnie wpływa.

Jest też ciekawa wystawa, poświęcona księciu Konstantemu Bazylemu Ostrogskiemu. Na klasztornym murze wiszą duże plansze prezentujące zdjęcia z tegorocznych uroczystości na Białorusi upamiętniających czterechsetlecie śmierci księcia. Białorusini uznali go za swego bohatera narodowego, sprzeciwiał się Unii Brzeskiej, dbał o rozwój edukacji i oświatę poddanych w swoich posiadłościach, jego ojciec - Konstanty Iwanowicz Ostrogski rozgromił Moskwian w 1514 roku pod Orszą - to informacja dla tych, którzy by chcieli pytać, jaka jest różnica między Białorusinami a Rosjanami.

Z klasztornego refektarza wychodzi zakonnik. Pytam go o możliwość nabycia jakiejś książki o księciu będącym bohaterem wystawy.

- Niestety sklepik jest już zamknięty, ale za chwilę będzie nabożeństwo, jak przyjdzie chłopak, który w nim służy to przyjdę i powiem.

Ojciec podchodzi do mnie trzy razy i za każdym razem informuje, że ów chłopak jednak nie przyszedł. Po ewentualną książkę przyjadę innym razem. Całe szczęście mam w plecaku "Fomę" przywiezioną z Wilna, jedna z cenniejszych pamiątek. Siadam na ławce na dziedzińcu i zaczynam czytać, czy można wyobrazić sobie lepszą scenerię do czytania czasopisma poświęconego prawosławiu przeznaczonego dla osób poszukujących?

W międzyczasie pojawiają się Łukasz i Ula, odprawiam ich do Muzeum Ikony, którego nie widzieli, a sam zostaję na ławce, pilnuję rowerów, przyglądam się skrycie uroczym siostrom zakonnym i smakuję "Fomę". Brak nam w Polsce takiego katolickiego odpowiednika "Fomy", zarówno jeśli chodzi o treść, jak i formę, ale o tym innym razem.

poniedziałek, 4 sierpnia 2008

Odchodzący Białystok, część 2







Całkiem niedawno usłyszałem w białostockiej TV, że włodarze naszego miasta wpadli na cudowny pomysł przeniesienia starej zabudowy Białegostoku do skansenu. Nikt nie protestuje, wszyscy się zgadzają, uznają "argumenty i racje" pomysłodawców, włącznie z konserwatorem zabytków i lokalnymi mediami. Działki w centrum miasta są atrakcyjne i można na nich nieźle zarobić, zarówno sprzedający, jak i budujący na nich nowe bloki. Aż trudno nie wierzyć w lokalne powiązania biznesowo - polityczno - towarzyskie.

Moja intuicja dużo wcześniej podpowiadała mi, by uwieczniać starą zabudowę Białegostoku. Powyżej prezentuję kilka fotek zrobionych przed mniej więcej dwoma tygodniami, zanim jeszcze dowiedziałem sie o pomyśle "ojców miasta".

Szkoda, że ze starego Białegostoku nie potrafimy uczynić atutu miasta. W miejscu starej zabudowy powstaną nowe szpetne bloki, może jakieś bezstylowe, w złym guście biurowce, i tym samym powstanie nam miasto bez tożsamości, bez wyraźnego oblicza, bez cech wyróżniających je od innych miast, zniknie klimat dawnego wielokulturowego Białegostoku, miasta przemysłowego, ale też miasta ogrodu, znikną przydomowe ogrody, sady, kwietniki, z miejskiego krajobrazu znikną drewniane domki o dwuspadowych dachach z urokliwymi gankami, przysadziste murowane kamienice, a co pozostanie wówczas w tym naszym mieście inspirującego? To przydomowe malwy były jedną z inspiracji Tuwima do napisania polskich kwiatów, a nie park przy pałacu Branickich.

Wilno jeszcze raz, po dwóch tygodniach

Piątkowe popołudnie, szybkie wyjście z pracy tuż przed 17, wyjazd spod domu o 17.17. Ogromny ruch na trasie augustowskiej, sporo tirów, wąska droga, a mimo to do granicy polsko - litewskiej dojeżdżamy około 19.00. Na rogatkach Wilna robi się ciemno, do Wilna wjeżdżamy o 21.00, a więc niecałe 4 godziny podróży przy dużym piątkowym, weekendowym ruchu. Po drodze nie obyło się bez przygód, to co dzieje się na polskich drogach to jest istna dżungla, ale kultura jazdy na Litwie woła o pomstę do nieba. Dwa tygodnie temu, gdybym nie zjechał na pobocze zaliczylibyśmy zderzenie czołowe z samochodem na litewskich numerach wyprzedzającym na trzeciego.

Jesteśmy zanadto zmęczeni, by ruszać na nocny podbój Wilna, nie wiemy też czy trafimy bez problemu do wioski pod Wilnem, w której mamy mieć kwatery. Do centrum wyruszymy w sobotę rano.

Niemal wszystkie wioski w okolicach Wilna, w rejonie wileńskim są zamieszkane przez Polaków bądź ludność polskojęzyczną. Spotykamy głównie młodych ludzi, którzy doskonale władają językiem litewskim i polskim, nie wiemy jednak jak znajomość języka litewskiego wygląda wśród przedstawicieli starszego pokolenia.

Polacy mieszkający na Litwie są obywatelami Republiki Litewskiej i mają obowiązek znać język litewski, co do tego nie może być wątpliwości.

Agroturystyka z jaką mieliśmy do czynienia w ubiegły weekend i przed dwoma tygodniami pozostawia jeszcze wiele do życzenia, odstaje od polskich standardów, a kwater jest stanowczo za mało. No i noclegi nie są tanie, zbyt drogie w stosunku do oferowanych warunków. W weekend majowy za nocleg w Lublinie na kwaterze płaciliśmy 35 zł, w okolicach Wilna (około 20 km do centrum) w Wielkiej Rzeszy - 40 litów, w Rostynianach - 35 litów (1 lit = około 1 złoty).

W sobotę nie tracimy czasu, z samego rana wyruszam do Wilna, tuż po 9 miasto świeci pustkami, z nieba już leje się żar, nie ma tłumów turystów, ludzie nie śpieszą się do pracy. Zaczynamy od placu pod Katedrą, mamy też możliwość obejrzeć jej wnętrze - nie ma mszy, ale są chrzty, więc poza barierki przy ołtarzu nie można wejść. Katedra wewnątrz nie robi na mnie wrażenia, z zewnątrz zwraca na siebie uwagę wielkością i klasycystyczną kolumnadą. Uroku dodaje jej wyrastające tuż za nią zielone wzgórze Giedymina i przestronny plac wokół.

Dalej ruszamy w stronę Kościoła świętej Anny - gotycka perełka, dużo mniejsza niż wydaje się być na zdjęciach, którą wedle legendy Napoleon chciał przenosić na dłoni do Paryża, a w rzeczywistości przekazał na potrzeby swoich żołdaków.

W pobliżu św. Anny spotykamy już sporą grupę Niemców, Niemcy są chyba najliczniejszą grupą turystów w Wilnie, wydaje się nawet, że dużo bardziej liczną niż Polacy.

W Wilnie rozbrzmiewają chyba wszystkie języki Europy.

Nieco strudzeni kilkugodzinny wędrowaniem po Starówce zachodzimy do przyjemnej knajpki przy Didozji Gatve. Przed nami wchodzi grupka Polaków, osób w średnim wieku, a ja wciąż nie mogę się nadziwić arogancji, bucie i protekcjonalnym pozom wielu Polaków za granicą. Wielokrotnie byłem świadkiem zachowań noszących takie właśnie znamiona na Węgrzech, Słowacji, a teraz także na Litwie. Pogardliwe odnoszenie się do młodych, uroczych i sympatycznych kelnerek - Litwinek - być może dlatego, że nie władały językiem polskim (w Wilnie w wielu miejscach można się natknąć na ludzi mówiących po polsku, bez względu na to czy są to osoby starsze czy młode, czy jest to ulica, knajpka czy sklep) było oburzające. A może jest to okazja, by odreagować swoje upokorzenia doznane gdzieś na Zachodzie, tego niestety nie wiem,a a szukanie tanich usprawiedliwień czy uzasadnień nie interesuje mnie wcale.

W rzeczy samej to przekonanie Polaków o wyższości nad Litwinami, Białorusinami czy Rosjanami, nie ma żadnego oparcia w rzeczywistości. Owe młode Litwinki - kelnerki górowały obyciem, kulturą osobistą, a pewnie też i wykształceniem nad wspomnianymi wyżej "turystami" z Polski, no i były sympatyczne, czego nie można powiedzieć o spotkanych przez nas Polakach. Na szczęście jakaś mniej więcej 50 - letnia kobieta dowiedziawszy się, że na zamówione posiłki będą musieli czekać około godziny apodyktycznie nakazała swoim towarzyszom opuszczenie restauracji w nastrojowych, łukowo sklepionych podziemiach zabytkowej kamienicy. Takim sposobem zostaliśmy w niedużej sali (i nie czekaliśmy nawet 30 minut na posiłki) z siedzącymi przy stoliku tuż obok nas dwiema, urodziwymi dziewczyny rozmawiającymi ze sobą po rosyjsku o sprawach dotyczących współczesnej Białorusi. Nie chciałem podsłuchiwać ich rozmowy, ale melodyka i rytm ich rosyjskiego, ich timbre głosu, stanowiły pokusę zbyt silną, bym był w stanie się jej oprzeć. W pewnym momencie jedna z nich swobodnie przeszła na język litewski podczas rozmowy z kelnerką. I to jest właśnie w Wilnie najpiękniejsze - przed dwoma tygodniami w jednej z knajpek na palach na rzecze Wilence na Zarzeczu, przez dłuższy czas rozmawialiśmy z kelnerką w języku angielskim, i dopiero pod koniec okazało się, że góra 21, może 22 - letnia dziewczyna świetnie włada językiem polskim, zaś z koleżankami rozmawiała swobodnie w języku litewskim.

I choć tym razem na Wilno mieliśmy jeden dzień, to nie odczuwałem niedosytu. Wiem, że mając możliwość dojazdu do tego pięknego miasta w ciągu niecałych czterech godzin wrócę tu wkrótce. Podobny obywatel każdego państwa powinien odczuwać jakąś więź duchową ze stolicą swego kraju, ja - pomimo tego, że pokonałem swoją niechęć wobec Warszawy - nie potrafię wzbudzić w sobie wobec niej takich uczuć, jakie Wilno wywołało we mnie samo, bez mego najmniejszego udziału.

Tym razem postanowiłem też przywieźć pamiątkę z Wilna. W cerkwi katedralnej przy Zarzeczu przed dwoma tygodniami zwróciłem uwagę na egzemplarze rosyjskiego czasopisma "Foma" (www.foma.ru) leżącego na stoliku, które czytała kobieta w średnim wieku, o łagodnych i szlachetnych rysach twarzy, w chustce na głowie. Na każdym egzemplarzu była naklejona karteczka z informacją, że czasopismo można czytać tylko w świątyni. Gdy zapytałem czytającą czy można w cerkwi także kupić "Fomę", ta głosem niemal dziewczęcym odpowiedziała mi, że można tylko czytać. Tym razem postanowiłem zapytać panią w cerkiewnym sklepiku. Ta bez zastanowienia, z uśmiechem odparła, że tak i zapytała mnie, który numer mnie interesuje. Razem podeszliśmy do stolika, na którym leżał niemały stos wspomnianych czasopism, wybrałem ten numer, który zacząłem czytać kilkanaście minut wcześniej. Zapytana, ile powinienem zapłacić, kobieta zasugerowała bym zapłacił ile chcę. Nie wiedziałem jednak jak kształtują się ceny czasopism na Litwie, zwłaszcza rosyjskich, więc poprosiłem, by owa pani wyznaczyła mi cenę. Zapłaciłem 5 litów, a w międzyczasie owa sympatyczna kobieta zaczęła jeszcze szukać broszury wydanej w Supraślu, by mi ją pokazać. Wówczas nie mogłem się powstrzymać i nie powiedzieć, że jestem Polakiem, mieszkam w pobliżu Supraśla, co wywołało szczerą radość mojej rozmówczyni, która wyrzekła mniej więcej takie słowa:

"- Bardzo lubimy Polaków. Przyjeżdżajcie do nas jak najczęściej."

Nic dodać nic ująć...

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...