piątek, 14 lutego 2025

Rozradować się

Rozradować się w Panu. Tyle słów, fraz, zdewaluowanych, powtarzanych do znudzenia tak, że nic już nie znaczą. Zapadają w pamieć, a później gdzieś giną, długi czas nie wracają, unikamy ich podświadomie i świadomie, pomijamy pewne miejsca, źródła, w których mogą się pojawić.

Wirujące w świetle lapmy nad dźwiękoszczelnymi ekranami pojedyncze, sporawe płatki śniegu, widziane zza tej drugiej, bardziej przyjaznej, wyciszonej strony. Wirują i przybywa ich, robi się coraz więcej i więcej, być może są zapowiedzią większych opadów. Jaśniejsze plamy na zachodnim nocnym niebie. Wysokie, smukłe drzewa, rosnące w dwóch rzędach, za ogrodzeniem opuszczona, otwarta łączka, z kilkoma bezlistnymi drzewami i jedną zimozieloną sosenką, a przy placu zabaw pięć sosenek ledwie widocznych nad ziemią, ukrytych między dwoma rzędami bezlistnych drzew. Cienka warstwa śniegu, ślady ciągniętych sanek, gdzieniegdzie światła w oknach niewysokich bloków. Lekki mróz, chłód, cisza, ani żywej duszy, pół metra nad ziemią ledowe światełka, w oddali szczekanie psa, i dochodzący nie wiadomo skąd zapach ogniska. Kto o tej porze może w mieście rozpalać ognisko? Pobliska wieś, będąca podmiejską sypialnią, jest chyba mimo wszystko zbyt daleko, by mógł się z niej - między gęstą zabudową miejską - przedrzeć zapach zimowego ogniska. Zapach przypominający puszczańskie zimowe wyprawy, z igrającymi pomarańczowymi językami płonących na śniegu polan.

Rześkie powietrze, ożywiające, zmuszające do ruchu, by się rozgrzać, jak na miejskie warunki wyjątkowo świeże; nieopodal ruchliwa szosa, za ekranami, gdzieś niżej. Lekki trucht, aż w końcu udawana ucieczka, zachęta dla przyjaciela - wiernego husky - do ścigania się między drzewami, po cienkiej warstwie śniegu, uciekamy i łapiemy się, jak dzieci. I nieoczekiwane poczucie szczęścia, krótkotrwałego, niewymuszonej radości, z widokiem na wirujące w świetle lamp płatki śniegu, których z każdą chwilą przybywa. I w końcu można stanąć, wznieść oczy ku niebu, ciemnemu niebu, chłonąć lekki wiatr w nozdrza i dziękować Bogu za daną radość. I nagle pojawiajaca się myśl, że to właściwie znaczy rozradować się w Panu. Stać przez chwilę, z uniesioną głową, wpatrywać się w niebo, czuć szczypiący mroźny powiew na twarzy i mieć pewność otrzymanego daru.

piątek, 7 lutego 2025

Błyski - część 39

Początek lat sześćdziesiątych, dwudziestokilkuletnia dziewczyna samotnie wyrusza po raz pierwszy za granicę, i to jeszcze na wschód. Tliła się w niej tęsknota. Niby nie daleko, choć w zupełnie innym świecie, żyli wciąż krewni, znajomi, którzy tam zostali, bo nie wierzyli w trwałą zmianę porządku. To co przyniosła wojna, miało być tymczasowe, krótsze, dłuższe, ale na pewno nie wieczne. Wierzyli, że wróci świat znany, tylko w lepszej odsłonie, bo skoro absolutne zło doznało klęski, to teraz świat będzie zmierzał ku lepszemu. Tymczasem nastała nowa rzeczywistość. W miejsce tych, którzy zostali wywiezieni lub zmuszeni okolicznościami wyjechali sami, pojawili się przybysze z otchłani imperium, zostali osadzeni w opustoszałych wioskach, miasteczkach i miastach. Dawni mieszkańcy, którzy zostali u siebie z nadzieją, i ich nowi sąsiedzi, o odmiennych obyczajach, sposobie postrzegania świata, kulturze, języku, wyznaniu albo jego braku.

Autobus zatrzymał się w Głębokim. Piaszczysta droga, unoszący się kurz w łagodnych promieniach późnego, letniego słońca, krajobraz łagodnie falujący, stąd już kilka kilometrów pieszo do Szuniowców. Na skraju wsi, w drewnianym domu o żywych barwach, z misternie wykonanymi zdobieniami okien, mieszkała matka chrzestna Florci wraz z mężem Michałem i dwójką dzieci. Z przedwojennych mieszkańców wsi uchowali tylko oni, i jedna polska rodzina, na drugim końcu wsi, pozostałe domostwa tej niemałej wsi zajęli ludzie przywiezieni gdzieś z głębi ZSRR. Powstał kołchoz. Weronika uważała się za Polkę, co niedzielę chodziła na mszę do kościoła w Głębokim. Jej mąż Michał uważał siebie za - jak mawiał - Białorusa, był wyznania prawosławnego. Gdy pod koniec lat osmiedziesiątych, już schorowany nie był w stanie wybrać się z nami do Wilna, jego żona pamiętała, by po odwiedzeniu Ostrej Bramy zajrzeć do pobliskiej cerkwi Świętego Ducha i zapalić świeczkę w jego intencji. I to był ten drugi raz, gdy Florcia przybyła w swoje rodzinne strony, tym razem już ze swoją rodziną, ale wówczas zerwany most na rzece nieopodal Mosarza uniemożliwił dotarcie do Adamowców, czego zresztą nie żałowała.

- Nie tęsknisz mamo za Adamowcami?

- Nie.

- Nie chciałabyś tam pojechać?

- Nie, nie chciałabym. To już nie są Adamowce mojego dzieciństwa, nie te, które zapamiętałam. Nic już mnie do nich nie ciągnie.

Już zresztą te z lat sześćdziesiątych były zupełnie innym miejscem niż te opuszczone tuż po wojnie. Dom Floriana i Genowefy ktoś rozebrał i przeniósł do innej wsi, nie wiadomo kto, nie wiadomo dokąd. I w nich również pojawili się nowi mieszkańcy. Pozostała znajoma piaszczysta droga, rzeczka, znaczna część drewnianej zabudowy, choć z nowymi użytkownikami, lecz nie zachował się ich duch. Cmentarz na wzgórzu trwał niezmiennie. Nie wiadomo natomiast co stało się z kamieniem przy drodze, z którego małej Florci przyglądał się z zaciekawieniem aniołek, który pojawiał się, gdy się dziewczynka od kamienia nieco oddalala, i znikał, gdy się doń zbliżała. Co z bagnem koło wzgórza cmentarnego, którego rdzawe wody przypminały dziecku krew żołnierzy napoleońskich poległych w potyczce, jaka się tu rozegrała w czasie niesławnego odwrotu spod Moskwy.

Dziś Adamowce pochłonęła całkowicie nieokiełznana natura. Krzewy, drzewa, trawy objęły nieistniejącą już wieś w swoje władanie. Zachowało się kilka drewnianych domów pod baldachimem rozrastających się drzew, droga zarosła trawą, można do nich dotrzeć już tylko autem terenowym. Wieś widmo, jak opuszczona osada gdzieś w dżungli, w wybujałej dzikiej, letniej zieleni.

niedziela, 5 stycznia 2025

Błyski - część 38

Wieść o cudzie musiała się rozejść po kraju lotem błyskawicy. I nadarzyła się kolejna okazja, by wybrać się do ukochanej Warszawy. Ta Warszawa będzie się już przewijać, z różną częstotliwością, przez całe życie. Później jeszcze studia Florci na Uniwersytecie Warszawskim, aż w końcu niemal pełnych sześć lat zamieszkiwania w niej przed rozstaniem z tym światem 17 sierpnia 2023 roku, bo tego dnia historia zatoczy pełne koło, od poczęcia w mieszkanku w kamienicy na placu Kazimierza Wielkiego do Szpitala Wolskiego przy Kasprzaka. Życie zaczęło się i zakończyło na Woli.

Ale teraz jest ciepły i słoneczny październikowy dzień, pociąg jedzie wolno, miarowy stukot kół nie wygłusza jednak emocji i nie czyni podróży monotonną. Kobiety jadą do swojej Matki, która towarzyszy im nieustannie w każdym miejscu, spogląda z obrazów, roztacza opiekę, gdy wyruszały w nieznane z Wilna, gdy osiadły w Białymstoku. Oswaldek wybył już w wielki świat, w Białymstoku było mu za ciasno, zresztą jego takie opowieści, wydarzenia nie interesowały, gdyby nawet był na miejscu, znalazłby bez problemu jakiekolwiek pretekst, by bez potrzeby nie jechać do Warszawy. Życie było tam gdzie koledzy, gdzie się rzeczywiście coś działo, co wywoływało dreszcz ekscytacji, podnosiło adrenalinę. Później będzie też często powtarzał, że on się nie chce naprzykrzać Panu Bogu. W końcu pociąg dociera do właściwej stacji. Już od dworca formują się spontanicznie grupy sunące w stronę Nowolipek. Słońce chyli się już ku zachodowi, za moment zapadnie zmierzch. Neoromański kościół świętego Augustyna, z czerwonej cegły, ze smukłą wieżą sięgającą niemal nieba, w roku 1940 znalazł się na terenie getta. W czasie likwidiacji getta Niemcy w nawach świątyni urządzili magazyn, w którym gromadzili zrabowane mienie żydowskie, zaś po wybuchu powstania warszawskiego na wysokiej wieży umieścili punkt obserwacyjny i gniazdo broni maszynowej. Niedaleko był też Pawiak, z którego okien więźniowie po raz ostatni w swoi życiu mogli spojrzeć na krzyż osadzony na świątyni. Tymczasem w stronę Nowlipek ciągnęli warszawiacy i przyjezdni, cały przekrój społeczny, wszelkie grupy wiekowe, pączowszy od dzieci z rodzicami po staruszków, osoby, które właśnie wyszły z pracy, i te, które przyjechały do Warszawy gdzieś z daleka specjalnie po to, by ujrzeć cud. Na całej trasie, począwszy od dworca, w oczy rzucały się grupki podenerwowanych milicjantów. Na ulicach wyraźnie wyczuwalna była atmosfera ekscytacji, jakiejś euforii, na twarzach mijanych osób odmalowywała się czasem radość, czasem zwykłe zaciekawienie, a nierzadko niezrozumienie tego, co się wokół dzieje. Bliżej Nowlipek tłum gęstniał. Podejście pod sam kościół stało się niemożliwe. Aby zająć jakieś w miarę sensowne miejsce obserwacyjne, trzeba się było przedzierać między stojącymi i wpatrującymi się w stronę zwieńczenia wieży kościoła. Jedni stali oniemiali w zachwycie z zadartymi głowami, inni mówili, że nic nie widzą. Gdy Gienia z Florcią w końcu dotarły najbliżej świątyni jak się tylko dało i przystanęły, przeszła obok nich starsza kobieta z papiersoem, psiocząc na zgromadzony tłum i niezadowolnym tonem rzucała do zgromadzonych:

- Co wy tam widzicie?! Tam nic nie ma!

I klnąc siarczyście zniknęła gdzieś w tej ludzkiej gęstwinie.

- A ty mamo widziałaś tam Matkę Boską? Ty i babcia widziałyście ją?

- Tak, my wdziałyśmy...

- Wyraźnie?

- Tak, nad wieżą widziałayśmy świetlistą postać.

- A jak ona wyglądała?

- Była w sukni, unosiła się z rozpostartymi dłońmi, wyglądała tak jakby była zafrasowana.

Matka i córka były przekonane, że świetlista postać, będąca Matką Boską, wlała wówczas w ludzi jakąś wielką nadzieję, przyniosła im radość, umocniła ich wiarę i pogłębiła miłość. Cud na Nowlipkach nie został uznany przez Kościół katolicki. Kuria wydała oświadczenie, że jest to zjawisko całkowicie naturalne. Władze państwowe początkowo miały trudności z uporaniem się z owym cudem, kilkukorotnie zamalowywano hełm wieży kościelnej, by nie dawał żadnego odblasku, ale kres tym licznym manifestacjom na Nowlipkach położyły dopiero aresztowania wśród przyjeżdżających i obserwujących. Zatrzymano w sumie ponad siedmeset osób, a niemal połowę spośró nich stanowili przyjezdni z różnych regnionów Polski. Zjawisko zaczęło się wymykać rządzącym spod kontroli i stawać coraz bardziej niezbezpieczne.

Dla Genowefy i Florentyny ta opieka Matki Bożej była czymś tak naturalnym, jak oddychanie, nigdy w nią nie powątpiewały, miały pewność, że Niebieska Matka nad nimi czuwa, modli się i wyprasza potrzebne łaski. Żadne komunikaty, oświadczenia kurialne nie miały większego znaczenia, nie mówiąc już o państwowej propagandzie.

środa, 13 listopada 2024

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istniał wcale. Genowefa, Oswald nigdy już nie wrócili w swoje rodzinne strony, choćby nawet na mgnienie. Odważyła się na to jedynie Florica, mając już lat dwadzieścia kilka. Wybrała się samotnie w podróż do Adamowców, Mosarza, Szuniowców, by skonfronotować się ze wspomnienami z dzieciństwa. Władysław, brat Gieni, mieszkał już wówczas z żoną w Mosarzu, na parterze w nowo wybudowanym bloku niedaleko rzeczki Marchwy. Po raz drugi spotkała się z nim dopiero w roku 1988. Postępująca zaćma sprawiła, że źrenice jego oczu przybrały już niemal barwę białawą. Powitał przybyszów z Polski serdecznie. Szczupły, średniego wzrostu, mimo ukończonych siedziemdzięsciu lat wciąż pełen energii i wrodzonego optymizmu. Mieliśmy wówczas zamiar odwiedzieć drugiego brata Gieni - Adolfa - mieszkajacego w leśniczówce nad jeziorem Mosarskim, ale dojazd tam okazał się być niemożliwy. Mimo, że był to ciepły i słoneczny wrzesień roku 1988, drewniany most na rzece został zerwany, i pozostawały jedynie okrężne podrzędne, polne, leśne drogi, a że dzień już nie był długi, wyprawy do malowniczej leśniczówki nie udało się już uskutecznić. Zwłaszcza, że w Mosarzu należało jeszcze odwiedzić córkę Adolfa, mieszkającą samotnie w nasłonecznionym drewnianym domu z widokiem na biały kościółek świętej Anny. Przed jej domem rosły smukłe wysokie malwy, krzaki pomidorów, pachniało owocami i warzywami pięknej wczesnej jesieni. Józia rozmawiała już z nami po białorusku, nie po rosyjsku, ale właśnie po białorusku. Do dziś pamiętam smak sałatki z pomidorów, ogórków, cebuli, podanej ze śmietaną.

Brakowało jedynie Justyna. Po wysiedleniu po wojnie Justyna i Adofla do opuszczonej leśniczówki w przepastnej kniei, nad jeziorem Mosarskim, któregoś letniego dnia, wracając z Mosarza, mimo oznak zapowiadających zbliżającą się burzę, Justyn postanowił pokonać drogę do domu łódką. Uznał zapewne, że odległość nie jest znaczna, a burza za chwilę się nie rozpęta. Nietrafnie ocenił jednak czas, z jakim się zbliżała. Gdy wypłynął na środek jeziora, zerwał się porywisty wiatr, woda zaczęła siec z każdej strony, potężny podmuch wywrócił tę drobną drewnianą skorupkę razem z jej sternikiem, który nie miał najmniejszych szans, by wyjść cało z tego starcia z bezwzględnym żywiołem. Adolf został w leśniczówce bez brata, z żoną, ze swoimi dziećmi.

W Szuniowcach w pobliżu Głębokiego, tuż przy skrzyżowaniu szutrowych dróg, w drewnianym domku o błękitnej barwie, mieszkała matka chrzestna Florci - Weronika, wraz z mężem Michałem, i dwójką dzieci - córką Marysią i synem - również Michałem. Michał - mąż - przy każdej okazji się deklarował jako "prawosławny Białorus", i zarazem polski patriota. Biegle władał językiem polskim, przed wojną służył w wojsku polskim w Wilnie, z czego był bardzo dumny. Rodzony brat Weroniki - Józef Kusznierewicz - brał udział w kampanii wrześniowej, walczył pod Warszawą. Po klęsce wojsk polskich wraz z kolegami, pochodzącymi z okolic Głębokiego, przedzierał się przez Białostocczyznę, o której krążyły już pogłoski, że trzeba być wyjątkowo ostrożnym, bo jakieś komunsityczne bandy wyłapują polskich żołnierzy i mordują ich lub wydają sowietom, co właściwie na jedno wychodzi. Powrócił jednak szczęśliwie w rodzinne strony. W wolnej Polsce za udział w kampanii wrześniowej otrzymał uprawnienia kombatanckie, a żywota dokonał w Głęobkiem, dożywając pięknego wieku. Ale zanim zdążył odejść z tego łez padołu, stoczył jeszcze jedną walkę z komunistyczną władzą. Za skarby tego świata nie chciał znieść sprzed domu wysokeigo drewnianego krzyża, postawionego jeszcze przed wojną przez jego ojca. Nowi czynownicy mieli swoje sposoby walki z zabobonem i ciemnotą. Któregoś razu grupa kołchoźników, na polecenie swojego dyrektora, orząc okoliczne pola, przy okazji zaorała również drogę dojazdową do domu Józefa, zatrzymali się tuż pod samym krzyżem, ale krzyża nie odważyli się tknąć. I tak krzyż przeżył samego Józefa, choć był oczywiście odnawiany. Mniej szcześcia miał brat Michała - męża Weroniki. Pewnego dnia udał się pieszo w odwiedziny do przyjaciół i nigdy już do domu nie wrócił. Po dłuższym czasie od zaginięcia, znaleiono gdzieś w lesie tylko jego buty i było podejrzenie, że napadła go wataha wilków, jednak ciała nigdy nie odszukano.

Gdy Floracia odwiedziała swoje rodzinne strony w latach 60-tych, wspomnienia lat dziecinnych były jeszcze względnie świeże, a te wszystkie tak jej dobrze znane wioski i miasteczka, nie zdążyły się zmienić na tyle, by nie móc ich poznać, lecz atmosfera i ludzie - w znacznej mierze - byli już zupełnie inni. Pojawili się przede wszystkim przybysze przywiezieni z głębi ZSRR, rodowici Rosjanie, w żaden sposób niezwiązani z tą ziemią, zniknęły gospodarstwa indywidualne, a pojawiły się kołchozy, świątynie zostały zamienione na magazyny i popadały w ruinę. Jeszcze w roku 1988 kościoł w Udziale przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpczy. Nabożeństwa odbywały się w kościele w Głębokim, w Mosarzu, a udzialski kościół wyglądał jak po przejściu hord bolszewików. Ten wyjazd z lat 60-tych był ostatnią wizytą w Adamowcach, później Florcia powtarzała, że woli zapamiętać swoje rodzinne strony z czasów dzieciństwa, gdy jeszcze żył tata, brat był chłopcem, a mama była młoda, za Florcią biegały kurczaczki, kaczuszki, gąski, albo nosiła je w durszlaku nad staw przy cmentarnej górce, mama karmiła małą owieczkę mlekiem z butelki ze smokiem, bo jej owcza mama po porodzie niefortunnie zachorowała, a po polach za Oswaldkiem biegał nieodłączny rudy Misiek. Adamwoce były pełne ludzi, odwiedzających się wzajemnie, przesiadujących razem, razem pracujących i po ciężkiej pracy wspólnie odpoczywających. I już nigdy więcej nie dała się namówić na odwiedzenie Adamowców, nawet w roku 1988.

czwartek, 17 października 2024

Błyski - część 36

Dzień, mimo że październikowy, był słoneczny i ciepły. Przyjaciółki z klasy wybrały się po lekcjach do kina "Pokój". Po zakończonym seansie, jako że było jeszcze widno i ładnie, ulica Lipowa pełna ludzi, dziewczyny żyjąc obejrzanym filmem i nie mogąc w pełni pworócić do rzeczywistości niekinowej, nie miały ochoty wracać do domu. Brat Florci wyruszył gdzieś z kolegami, mama poszła do pracy na drugą zmianę, a poza tym wkrótce nadejdzie dżdżysta jesień i nie będzie tylu okazji na spacery ulicami miasta, więc trzeba było wykorzystać pogodę i nastrój do niekończących rozmów w tym jesiennym złotym anturażu. W pewnym momencie od strony kościoła świętego Rocha dało się słyszeć jakiś szum, podniesione ludzkie głosy, i ni stąd ni zowąd pojawił się tłum, który z każdą chwilą gęstniał. Ludzi przybywało, wlewali się z uliczek uchodzących do Lipowej, która stała się jak szeroko rozlana rzeka ze swoimi niewielkimi dopływami. Co poniektórzy z tłumu zaczęli wznosić okrzyki na cześć Węgrów i Władysława Gomułki. Gdy ta spora grupa ludzi zrównała się z cerkwią św. Mikołaja, i skręciła pod górę, w stronę domu partii, dziewczęta postanowiły się do niej podłączyć, były na tyle ciekawe co się będzie działo, że zapomniały o obejrzanym filmie, i skierowały się za tymi spontanicznymi manifestantami. Powoli zaczął zapadać zmierzch. Pod koniec października ta granica między dniem a nocą staje się wyraźnie ostra i ciemność staje się w mgnieniu oka. Gdzieś wśród zgromadzonych pojawiły się nawet płonące pochodnie. Tłum, zebrawszy się pod domem partii, coraz głośniej skandował hasła, w których najczęściej pojawiały się słowa "Węgrzy", "Gomułka". Nieoopdal siedziby PZPR stały wozy wojskowe wypełnione żołnierzami, po chwili szczelnym kordonem został otoczony ten monumentalny gmach. Manifestanci wypatrzyli gdzieś dowódcę żołnierzy, nastąpiło jakieś zbratanie się ludu z wojskiem. Część demonstrantów uniosła na rękach uśmiechniętego oficera i jęła go podrzucać do góry, a uczestnicy zgromadzenia zaczęli wznosić okrzyki "Wojsko z nami! Wojsko z nami!".

Atmosfera stała się niemal euforyczna, uwolniły się pozytywne emocje, nawet dwie przypadkowe szesnastoletnie dziewczyny poczuły jak przez ich ciała przechodziły dreszcze, czuły, że dzieje się coś ważnego, w czym mają okazję uczestniczyć, i że jest to coś dobrego, zupełnie niecodziennego. W pewnym momencie Florcia poczuła na sobie przeszywające, świdrujęcie spojrzenie pary utkwionych w niej oczu, błyskających gdzieś w oddali. Stojąc na górce, na placu pod domem partii dostrzegła Oswaldka z kolegami. Patrzył na nią groźnie, odległość była jednak na tyle duża, że nie mogli się usłyszeć, przyłożył zatem palec do ust, dając siostrze do zrozumienia, by nic nie mówiła mamie, że się tu spotkali, a następnie gestem dłoni nakazał jej uciekać do domu. Oczywiście bezskutecznie. Dziewczyny nie zamierzały stąd odchodzić, nie w tym momencie. Wokół panowała atmosfera jakiegoś wyraźnie odczuwalnego zbratania, międzyludzkiej solidarności i budzącej się nadziei.

O tej spontanicznej manifestacji następnego dnia wiedziało już całe miasto. W wielu ludzi wstąpiła jakaś wiara w to, że wkrótce odmieni się ich los. Z mamą można było swobodnie rozmawiać o wydarzeniach, które miały miejsce w kraju, a nawet na Węgrzech, ale rodzeństwo ani słowem nie wspomniało o tym, że mniej lub bardziej przypadkowo uczestniczyło w tej głośnej demonstracji pod domem partii. Dość miała Gienia swoich zmartwień.

piątek, 11 października 2024

Błyski - część 35

Niespokojny duch, żywy, pełen energii, dość szybko uznał, że Białystok, leżący gdzieś na końcu świata, jest miejscem dla niego za ciasnym, zbyt spokojnym. Wstąpił do Służby Polsce. Nie mogło się to spodobać Genowefie, nie miała zaufania do nowych władz i tworzonych przez nie organizacji. Na zdjęciu z początku lat 50-tych stoi już pełnoletni chłopak, w drelichowej bluzie i drelichowych spodniach, butach za kostkę, przekrzywionej furażerce, poważnie wpatrując się w obiektyw. Wykonane w czasie, gdy w szeregach brygady Służby Poslce pracował przy wznoszeniu Nowej Huty. I w tym samym albumie zatknięta cegiełka kupiona przez Genowefę na wsparcie budowy kościoła w Nowej Hucie. W tej Nowej Hucie, która miała być pierwszym w Polsce miastem bez Boga.

Czas płynął nieubłaganie. Mimo postanowienia wydanego przez sąd rejonowy w Białymstoku o uznaniu Floriana za zmarłego,który - wedle sędziego - miał zginąć w czasie forsowania "Nissy", w dzieciach wciąż jeszcze się tliła nieracjonalna nadzieja. Gdy czasem wspominały o niej mamie, ona tylko wzdychała, odwracała się do okna, i nic nie odpowiadała.

Chłopak był kręcony, Florian zauważył to już wówczas, gdy mieszkali w Warszawie. Później, gdy wrócili na północno-wschodni skraj Wileńszczyzny, nic się pod tym wzglęem nie zmieniło. Ta żywość z wiekiem uwydatniła się jeszcze mocniej, gejzer energii nie był w stanie usiedzieć w jednym miejscu, a matce bez wsparcia męża, nie było łatwo okiełznać tej jego niebywałej żywiołowości. Zapragnął wyruszyć w świat, a matka się nie sprzeciwiała. Dziewczynka, choć też energiczna, łączyła w sobie żywość i spokój, tylko wciąż nie chciała jeść, aż w końcu popadła w anemię. Lekarka przepisała jakiś paskudny tran z darów ze Szwecji. I jeszcze się trafiły te okropne szczepienia przeciw gruźlicy wykonywane przez pielęgniarki ze Szwedzkiego Czerwonego Krzyża w budynku dzisiejszej szkoły podstawowej numer 46 przy ulicy Słonimskiej. Życie jednak nie było takie złe. Można było z mamą chodzić o każdej porze roku po pachnący, chrupiący chleb do piekarni braciszków przy ulicy Słonimskiej. Zapach pieczonego codziennie pieczywa roznosił się po całej okolicy, snuł się po ogrodach, zaglądał do otwartych sieni drewnianych domów i piętrowych kamienic porozrzucanych po wąskich bojarskich uliczkach. Braciszkami nazywano zakonników ze Zgromadzenia Braci Sług Maryi Niepokalanej. W kilkukondygnacyjnym budynku mieściła się też kaplica, w której można było uczestniczyć we mszach w niedzielę. Z ulicy Fabrycznej szło się przez Bojary, od ulicy Sobieskiego droga łagodnie pięła się pod niewysokie wzniesienie tej tajemniczej dzielnicy zabudowanej drewnianymi domkami, przeplatanej murowanymi czynszowymi kamienicami z XIX i początku XX wieku, w towarzystwie nieodłącznych rozległych ogrodów; dalej Próżną, Orlą, by wyjść naprzeciw braciszków. Najwspanialszy ogród rozlkował się przy ulicy Orlej, z dorodnymi wysokimi drzewami, wiekowymi lipami, ukrytym gdzieś w bujnej zieleni wejściem do schronu. Zimą fantastycznie było zjeżdżać z tej górki na sankach, poczynając od Orlej, poprzez Próżną, a kończąc przy Sobieskiego, to była naprawdę imponująca swoją długością trasa zjazdowa.

Wielką frajdę dziewczynce sprawiało wychodzenie na spotkanie mamy, gdy wracała za widna z pracy w fabryce. Wychodząc na ulicę Sienkiewicza tuż przy Wiśniowej można było z łatwością dostrzec tak dobrze znaną sylwetkę już z daleka, gdzieś przy skrzyżowaniu z Jagienki, i biec co sił w nogach na jej powitanie. Czasem wyjście mamy się opóźniało, a wtedy konieczna się stawała dłuższa wyprawa po mamę do fabryki, by osobiście przyprowadzić ją do domu, aby nic jej się po drodze nie stało. Wystarczyło przejść całą ulicą Fabryczną, pokonać mostek na rzece Białej, a później już tylko poczekać przy bramie starej kamienicy, wiodącej na fabryczne podwórze. Aż w końcu nadszedł czas, by wyrosnąć z dziecięcych zabaw, dojrzeć i spróbować choć trochę wydorośleć. Brat był gdzieś w dalekim świecie, a dziewczynka - na kolejny etap swojego życia - wybrała naukę w technikum ekonomicznym przy Warszawskiej, mieszczącym się w okazałej XIX-wiecznej kamienicy Trębickiego.

wtorek, 1 października 2024

Błyski - część 34

Na ulicy Sienkiewicza, tuż przy placu Wyzwolenia, w drewnianym domu z oknami wychodzącymi na ruchliwą ulicę i ogrodem ciągnącym się w stronę ulicy Fabrycznej, mieszkało rodzeństwo - dwie dziewczęta i jeden chłopiec, w nastoletnim wieku wszyscy, najstarsza siostra, średni brat i młodsza siostra. Wspierali się wzajemnie, wszyscy wokół wiedzieli o ich żydowskim pochodzeniu, całą wojnę przetrwali w Białymstoku, po aryjskiej stronie. Nikomu natomiast nie było wiadomo, co się stało z ich rodzicami, czy znaleźli się w getcie i tam stracili życie, czy ukrywali się po stronie aryjskiej i ktoś ich wydał. Całą trójkę niemal zawsze widywano razem, opiekuńczych, troskliwych, zamyślonych i wyciszonych. Aż w końcu, na początku lat 50-tych, zniknęli. Chłopaka jeszcze później ktoś gdzieś w innych częściach miastach widział, ale po dziewczynach ślad zaginął. Najstarsza siostra, wysoka, postawna, z grubym rudym warkoczem i ciemnowłosa, krucha młodsza dziewczynka, nie chodziły już ulicą Sienkiewicza.

Na rogu ulicy Sienkiewicza i Złotej, w okazałym drewnianym domu, schowanym nieco w przepastnym ogrodzie dochodzącym do ulicy Łąkowej, mieszkał dorożkarz z rodziną. Przeżyli wojnę w ZSRR, zdążyli uciec przed Niemcami, a po wojnie wrócili do Białegostoku. I oni także, jak wielu innych Żydów, którym udało się przetrwać gehennę drugiej wojny, skorzystali z pierwszej nadarzającej się sposobności i na początku lat 50-tych wyjechali do Izraela, a w kązdym razie zniknęli z Białegostoku.

Droga Florci do szkoły numer 5, mieszczącej się w kamienicy z czerwonej cegły przy obecnej ulicy Pałacowej, wiodła przez pusty jeszcze wówczas plac, na którym jeszcze przed wojną stała cerkiew Zmartwychwstania Pańskiego, rozebrana w 1938 r. Otwarta przestrzeń na górce, była istnym wichrowym wzgórzem. Wracając pewnego zimowego dnia ze szkoły do domu, na samym środku placu, zerwał się wyjątkowo silny wiatr, nawiewający śnieg niemal z każdej strony, kręcił, wył, dusił, nie pozwalał zrobić kroku i wtłaczał ogromne płatki śniegu w oczy, w usta, nos. Dziecko musiało się mocno zapierać, by nie pozwolić się tym mocnym podmuchom wywrócić. Z trudem utrzymując się w pozycji stojącej, dziewczynka zaczynała tracić oddech. Wokół wirowały płatki śniegu, tym razem nie mające nic wspólnego z bajkową świąteczną, zimową atmosferą, lecz złośliwe i złowrogie. Wyglądało to tak, jakby wiatr do spółki ze śniegiem zmówiły się, by nie pozwolić dziecku wrócić do domu. Nie mogąc już złapać tchu Florcia poczuła jak ktoś chwycił ją za ramiona, odwrócił w swoją stronę, przytulił i całym swoim ciałej osłonił od wiatru.

Postać, która się niespodziewanie pojawiła w ten ciemny, zimowy wieczór, na tej otwartej rozległej przestrzeni, w końcu też przemówiła:

- Pamiętaj dziecko, że jak zaczniesz się dusić, to odwróć się w przeciwną stronę do kierunku wiatru.

- Ale ten wiatr wiał z każdej strony...

Młoda kobieta, która wychynęła nie wiadomo skąd, podprowadziła dziewczynkę za rękę do nieodległej ulicy Fabrycznej, której niska, ale dość zwarta zabudowa dawała już jakąś osłonę od tego niezwykle porywistego wiatru. A do domu był już stąd rzut kamieniem.

Podobna w swym duchu przygoda przytrafiła się dziewczynce na tej samej drodze, choć w nieco innym miejscu. Matematyka nie była mocną stroną Florci. Raz w ramach pracy domowej, trafiło jej się zadanie, którego za skarby świata nie była w stanie rozwiązać. Genowefa nie potrafiła pomóc córeczce, nie był też w stanie jej pomóc starszy brat. Musiała zatem pójść na lekcje z nieodrobioną pracą domową. Droga do szkoły niemiłosiernie się dłużyła, między ulicą Łąkową a Sobieskiego, na posesji, na której dziś stoi hospicjum, nad powierzchnią ziemi wystawała betonowa część schronu. Dziewczynka wdrapała się na tę konstrukcję i ze spuszczoną głową kroczyła po niej w tę i z powrotem. Biła się z myślami, czy powinna w ogóle tego dnia iść do szkoły. Ulicą Starobojarską przechodziła starsza kobieta, zobaczywszy samotne dziecko, ze smutną miną i spuszczoną głową, kręcącą się w kółko bez celu, zainteresowała się i podeszła do Florci.

- Dlaczego się tak smucisz? Nie powinnaś być już w szkole? Coś się stało?

- Nie odrobiłam lekcji z matematyki.

- To nic strasznego. A skąd wiesz, że dostaniesz złą ocenę, może pani dziś nie będzie? Poza tym, zawsze jak nie umiesz odrobić lekcji, możesz pójść do pani i powiedzieć jej, że choć próbowałaś, starałaś się, to nie wiedziałaś, jak rozwiązać zadanie. No chodź, idziemy. Gdzie jest twoja szkoła?

- To szkoła numer pięć.

- To chodź, pójdziemy razem, ja też idę w tamtą stronę.

I poszły ulicą Starobojarską w strone ulicy Słonimskiej, wtedy jeszcze zabudowaną niewysokimi kamienicami i parterowymi domami, z nieodłącznymi w tej części miasta ogrodami. I jakież było zdziwienie Florci, gdy okazało się na miejscu, że pani z matematyki tego dnia nie przyszła, a przy pierwszej nadarzającej się okazji, dziewczynka podeszła do nauczycielki i wytłumaczyła, że choć się starała, to nie była w stanie rozwiązać tego zadania.

Rozradować się

Rozradować się w Panu. Tyle słów, fraz, zdewaluowanych, powtarzanych do znudzenia tak, że nic już nie znaczą. Zapadają w pamieć, a później g...