Justyn miał mocnego patrona. Uważał, że bez niego nie dałby sobie rady. Wspierać dziadka Ksawerego w prowadzeniu sadu, i wychowywaniu grupki młodszego rodzeństwa, to nie taka prosta sprawa, nawet dla najstarszego brata. Ale teraz wszyscy już byli niemal dorośli, można było nawet nieco odetchnąć, lecz nie za dużo, bo co i raz pojawiały się nowe wyzwania.
Tymczasem w 1927 roku rozgorzał o Justyna spór, o świętego Justyna, a dokładnie o jego relikwie przechowywane w mosarskim kościele. Na początku lat dwudziestych, po dziewięcdzięsięciu latach nieobecności w Starym Miadziole, do miasteczka powrócili karmelici bosi i przypomnieli sobie o pewnej utraconej świętości. Przełożony karmelickiego klasztoru - ojciec Bronisław Jarosiński - tego roku wystąpił do arcybiskupa wileńskiego Romualda Jałbrzykowskiego o oddanie srebrnej trumienki z relikwiami świętego Justyna Męczennika, która w owym czasie znajdowała się w kościele św. Anny w Mosarzu. O tym, że kiedyś były one właśnością kościoła ojców karmelitów w Starym Miadziole świadczyć miała opinia ogółu wiernych i zapiski w kronikach. Swoje prośby zaczęli słać i wierni. Arcybiskup zapoznawszy się wnikliwie z owymi petycjami, skierował list do mosarskiego proboszcza - ks. Stanisława Klima, w którym zwracił się do duchownego o zwrot żądanych relikwii. Lud mosarski dowiedziawszy się o całej sprawie, wzburzył się niepomiernie i wcale nie zamierzał swojego świętego Justyna oddawać. Nie trzeba było długo czekać na listowną odpowiedź ks. Klima, a w rozpoczętej walce o świętości wsparł go również właściciel mosarskiego majątku - Edmund Piłsudski, prawnuk hrabiny Anny Hrebnickiej, dzięki której owe relikwie trafiły do Mosarza. Edmund Piłsudski - w swoim liście - powoływał się na przysługujące mu jako spadkobiercy prawo do tej bezcennej pamiątki rodzinnej; pisał, że relikwie otrzymał od Ojca Świętego Antoni Koszczyc w czasie pielgrzymki do Rzymu, a następnie przywiózł je do Miadzioła i umieścił w ufundowanym przez siebie w 1754 roku kościele ojców karmelitów. 78 lat później, po kasacie klaszotru, Anna z Koszczyców Hrebnicka, córka Antoniego, a praprababka Edmunda, otrzymała od władz duchownych pozwolenie na przewiezienie ich do kościoła w Mosarzu, gdzie przebywała u swojej córki Barbary, ówczesnej właścicielki Mosarza, a prababki Edmunda, po której on Mosarz odziedziczył. Argumentował dalej, że relikwie znajdują się w mosarskim kościele już 90 lat, otoczone czcią nie tylko jego rodziny, ale też wiernych, i to zarówno wyznanaia katolickiego, jak i prawosławnego. Dzięki tym relikwiom lud tutejszy uchronił się od rusyfikacji. A próba ich odebrania teraz mogłaby wywołać niepotrzebny opór i wzburzenie wśród miejscowej ludności. Konstatował, że nie wyobraża sobie bez nich Mosarza, i że byłby złym spadkobiercą rodzinnej tradycji, ale i złym obywatelem Kresów, gdyby stanowczo nie sprzeciwił się próbom ich odebrania, a miejscowy lud uznałby go niechybnie za zdrajcę. Powołał się też na dokument sporządzony przez biskupa Żylińskiego w 1851 r. we dworze w Mosarzu, oddany na przechowanie do kościoła, poświadczający, że relikwie były osobistą własnością Antoniego Koszczyca.
Proboszcz Klim podszedł z kolei do sprawy bardziej pragmatycznie. W swojej odpowiedzi na plan pierwszy wybił tę okoliczność, że relikwie nie są przechowywane - tak jak utrzymują ojcowie karmelici - w srebrnej trumience, znajdującej się gdzieś na uboczu, lecz w dużych rozmiarów drewnianej posrebrzanej trumnie, stanowiącej podstawę nastawy wielkiego ołtarza, a zatem jej usunięcie jest właściwie niemożliwe! Poza tym od roku 1838 mosarski lud zrósł się z nimi nierozerwalnie, a przybywają do nich mieszkańcy i dalszych okolic, w pormieniu aż stu kilometrów! I - co nie bez znaczenia - spory odsetek owych pielgrzymów stanowią też wyznawcy prawosławia. Wszystko to razem stworzyło wokół Mosarza taką aureolę, której lud bez czynnego protestu pozbawić się nie pozwoli, uważając, że byłby to zamach na jego najświętsze prawa, a przy znanej kulturze ducha na tych wschodnich kresach ewentualny protest mógłby być dla Kościoła wysoce niepożądany. Ks. Klim podkreślał, że już od dłużsego czasu parafianie interweniowali u niego w tej sprawie, a z ich wypowiedzi i pogróżek wynika, że wszelką próbę wywiezienia świętego Justyna udaremniliby! Ot co!
I jak tu ludowi zabrać takie świętości? W odpowiedzi na pismo proboszcza Rada Administracyjna Dóbr Archidiecezji Wileńskiej powiadamiała zainteresowane strony, iż postanowiła pozostawić relikwie świętego Justyna w mosarskim Kościele. Ale uparci zakonnicy ze Starego Miadzioła nie mieli zamiaru składać broni. Nowy prowincjał klasztoru, w sierpniu 1928 roku, wystąpił z kolejną petycją do kurii, pod którą tym razem podpisali się staromiadziolscy parafianie! Ojciec Antoni od Dzieciątka Jezus odowływał się w niej do starych modlitewników, zawierających historię ofiarowania relikwii przez fundatora dla kościoła w Starym Miadziole, pieśni i godzinek do świętego Justyna oraz założonego przy kościele Bractwa św. Justyna, zatwierdzonego przez papieża Klemensa XIV dnia 5 kwietnia 1773 roku. "Bóg błogosławieństwem swoim i łaskami szczególniejszymi za przyczyną Męczennika swego Justyna wyraźnie odznaczył to miejsce" - pisał. Przywoływał i inne silne argumenty, ale władza diecezjalna decyzji swojej zmieniać nie zamierzała.
Można zatem było dalej swobodnie przybywać do świętego Justyna do Mosarza, z licznymi intencjami. Wielu doznawało tu uzdrowień i ducha i ciała. 24 czerwca, co roku, na odpust parafialny ciągnęły tłumy, pieszo, na furmankach, tego dnia wszystkie drogi prowadziły do Mosarza. Ale dla nas najbardziej interesujące jest tp, że dnia 24 czerwca 1931 r. w Mosarzu, na placu przed kościołem zbiegły się też drogi z Krukowszczyzny i z Adamowców...
czwartek, 27 czerwca 2024
piątek, 21 czerwca 2024
Błyski - część 8
Z Adamowców bliżej było do kościoła św. Anny w Mosarzu niż do parafialnego kościoła w Udziale, to przy nim koncentorwało się życie znacznej części ludności miasteczka i okolicznych wsi. Od czasu, kiedy minął w drzwiach dość wysoką, ciemnowłosą dziewczynę o niebieskich oczach, mającą z wyglądu lat około dwudziestu, zaczął bywać w nim częściej. Nie był osobą szczególnie rozmodloną, uduchowioną, stąd te jego częste wizyty w kościele budziły zdumienie wśród kolegów, a i brat też był nimi nieco zaskoczony. Ale różne dziwy na tym świecie się zdarzają, więc dlaczego by i Florian nie miał raptem poczuć jakiegoś zamiłowania do pogłębionego życia duchowego, lat miał dwadzieścia dziewięć, rodziny swojej jeszcze nie założył, kto wie, co jest mu w niebiosach zapisane. Można się było zatem dziwić, ale nie zanadto, zwłaszcza że od kolegów nie stronił, nadal pomagał ojcu prowadzić warsztat stolarski, niby nic się nie zmieniło. Tymczasem on wracał i wracał do świętej Anny, i przesiadywał w kościele najdłużej jak się tylko dało, a nie zawsze dało się długo, bo obowiązki w Adamowcach wzywały. Czy to jednak przez przypadek, czy jakimś dziwnym zrządzeniem losu, za każdym razem, kiedy mając wolne, zaglądał do świętej Anny, to albo ta ciemnowłosa dziewczyna klęczała w ławce, albo przychodziła w czasie, gdy on w ławce klęczał, albo mijali się w drzwiach, gdy on do świątyni wchodził, a ona wychodziła, albo też odwrotnie - on przychodził, a ona się dokądś śpieszyła. Wystarczyło jednakże tych pozornie przypadkowych spotkań do tego, by ich spojrzenia zaczęły się z czasem spotykać, nieco później oczy obojga równocześnie - jakby na komendę - zaczęły się uśmiechać, a kąciki ust łagodnie unosić, aż w końcu mimowolnie rozwiązały się języki, najpierw język - Floriana, a tuż po nim - owej pogodnej dziewczyny. Pierwsza rozmowa życzliwych sobie osób, może trochę niezdarna, odrobinę chaotyczna, ale cel został osiągnięty. Wiedzieli już dzięki niej o sobie wszystko, co osoby, które jakaś siła ku sobie przyciąga, na samym początku powinny wiedzieć. I co najważniejsze, oboje czuli, że będą się tu chcieli jeszcze spotkać, nie raz, nie dwa, ale tak właściwie to może i nieskończoną ilość razy.
czwartek, 20 czerwca 2024
Błyski - część 7
Na podwórzu przed domem Ksawerego stały już drewniane wozy, na które Adolf, Władysław i Justyn pospiesznie ładowali skrzynki pełne dojrzałych jabłek, gruszek, śliwek, wiśni. Następnego dnia po południu z Głębokiego miał odjeżdżać pociąg do Wilna, w którym odbiorcy czekali już na pachnące i barwne owoce z Krukowszczyzny. Ksawery pojechał do miasteczka, by załatwić wszelkie formalności związane z transportem. Mijał właśnie smukłe wieże cerkwi, która jeszcze do drugiej połowy XIX wieku była kościołem pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, wzniesionym w stylu baroku wileńskiego. Ów wileński barok, jakby na przekór innym szkołom, postanowił upodobnić się do strzelistego gotyku, wybierając kształty smukłe, sięgające samego nieba. I pierwszą świątynią wzniesioną w tym stylu nie był żaden z kościołów wileńskich, lecz właśnie budowla, którą w tej chwili podziwiał Ksawery. Niemal naprzeciw cerkwi usadowiła się druga okazała świątynia, w tym samym stylu, choć powstała trochę póżniej - kościół pod wezwaniem Trójcy Świętej. Obie świątynie wyglądały tak, jakby prowadziły ze sobą przyjacielską pogawędkę. W granicach miasta leżały dwa jeziora - Kahalne i Wielkie. Kahalne jeszcze do niedawna nazywano Głęobkim, ale że gmina żydowska dzierżawiła prawo do połowów na nim, to miejscowa ludność przemianowała je na kahalne. A przy ulicy Warszawskiej stała drewniana Wielka Synagoga, nakryta okazałym łamanym dachem. W miasteczku przeważała niska drewniana zabudowa, przetykana gdzieniegdzie piętrowymi murowanymi kamieniczkami. Ruch na uliczkach były spory. Sklepiki, warsztaty, składy towarów, młyn, garbarnia, poczta, administracja powiatu, przyciągały do Głębokiego liczne rzesze klientów i interesantów z całego powiatu.
Gwar miasteczka, ten cały rejwach, załatwianie wszelkich formalności nie było tym, co Ksawery mógłby polubić. Wolał ciche i przestronne wnętrze kościoła świętej Trójcy. Zachodził doń przed wizytą w biurze, i w drodze powrotnej, zasiadał w ławce przy ołtarzu, wyciągał z kieszeni marynarki swój podniszczony modlitewnik i zatapiał się w modlitwie. Tyle miał spraw na głowie, owoce z sadu sprzedawały się znakomicie, ale wnuki, którymi się opiekował w międzyczasie stały się już dorosłymi osobami, trzeba było im jeszcze pomóc ułożyć życie, gospodarstwo po rodzicach przypadło im spore, ale piękny dom spalili bolszewicy. On też wiecznie żyć nie będzie. Co prawda jego dom jest w stanie pomieścić ich wszystkich, a gospodarstwo przypadnie może Justynowi, może Adolfowi, może Władek zechce na nim pozostać, może będą pracować wspólnie, zgodnie, jak dotychczas. Gienia, czarnowłosa z falującymi włosami, jasną karnacją, energiczna, zaradna, też już powinna myśleć o własnym domu, własnej rodzinie. Nie jest dobrze by człowiek był sam. Tak rozmyślając, w błogiej ciszy, oparł głowę o przeciwległą ławkę, przymknął oczy i na chwilę zasnął. Te chwile wyciszenia, krótkiego snu, sprawiały, że natłok myśli w głowie porządkował się, a odpoczynek przynosił nowe pomysły, niekiedy nawet rozwiązania nurtujących problemów. Po kilku minutach obudził się, otworzył modlitewnik na litanii do Serca Jezusowego i szeptem zaczął ją odmawiać.
Gwar miasteczka, ten cały rejwach, załatwianie wszelkich formalności nie było tym, co Ksawery mógłby polubić. Wolał ciche i przestronne wnętrze kościoła świętej Trójcy. Zachodził doń przed wizytą w biurze, i w drodze powrotnej, zasiadał w ławce przy ołtarzu, wyciągał z kieszeni marynarki swój podniszczony modlitewnik i zatapiał się w modlitwie. Tyle miał spraw na głowie, owoce z sadu sprzedawały się znakomicie, ale wnuki, którymi się opiekował w międzyczasie stały się już dorosłymi osobami, trzeba było im jeszcze pomóc ułożyć życie, gospodarstwo po rodzicach przypadło im spore, ale piękny dom spalili bolszewicy. On też wiecznie żyć nie będzie. Co prawda jego dom jest w stanie pomieścić ich wszystkich, a gospodarstwo przypadnie może Justynowi, może Adolfowi, może Władek zechce na nim pozostać, może będą pracować wspólnie, zgodnie, jak dotychczas. Gienia, czarnowłosa z falującymi włosami, jasną karnacją, energiczna, zaradna, też już powinna myśleć o własnym domu, własnej rodzinie. Nie jest dobrze by człowiek był sam. Tak rozmyślając, w błogiej ciszy, oparł głowę o przeciwległą ławkę, przymknął oczy i na chwilę zasnął. Te chwile wyciszenia, krótkiego snu, sprawiały, że natłok myśli w głowie porządkował się, a odpoczynek przynosił nowe pomysły, niekiedy nawet rozwiązania nurtujących problemów. Po kilku minutach obudził się, otworzył modlitewnik na litanii do Serca Jezusowego i szeptem zaczął ją odmawiać.
wtorek, 18 czerwca 2024
Błyski - część 6
Słońce chyliło się ku zachodowi, cisza otulała okoliczne pola i łąki, gdy na drodze od strony Murz pojawiła się postać niespiesznie zmierzająca w stronę Adamowców. Przedwieczorna pora, z wciąż jasnym niebem, na skrawkach tego cieszącego oko krajobrazu utrzymywały się jeszcze ciemnożółtawe plamy słońca, nieuchronnie zbliżającego się do linii widnokręgu. To była ta część dnia, w której chciałoby się zatrzymać, a co najmniej spowolnić czas, usiąść, a najlepiej położyć się na łące i trwać, w bezruchu, w bezczasie.
Florian zdawał sobie sprawę, że za długo zabawił w Mosarzu, że powinien był wrócić wcześniej. Obiecał ojcu, że pojadą do kościoła w Udziale. Proboszcz prosił Mojżesza o naprawienie kilku ławek w świątyni. Letni dzień na północno - wschodnim spłachetku Wileńszczyzny trwa długo, tak jakby sięgały tu odblaski białych nocy z nie tak znowuż odległej tajemniczej Estonii. Ta pobudzająca wyobraźnię kraina, położona niewiele dalej niż Wilno, i gdyby liczyć kilometry - to jakby w połowie drogi z Adamowców do Warszawy, przyciągała myśli młodzieńca. Trzeba jednak było odłożyć te nierealne marzenia o wędrowaniu i błogim odpoczynku na inny czas, oto bowiem pojawiły się już pierwsze zabudowania Adamowców. Florian przyspieszył kroku. Lekko zdyszany wkroczył na podwórze domostwa rodziców, ale na zewnatrz nikogo nie było. Wszedł do izby, w której przed świętym obrazem klęczała i żarliwie modliła się matka. Józefa miała łagodne usposobienie, spokojne spojrzenie niebieskich migdałowych oczu osadzonych na jasnej twarzy, tak jasnej, że wyraźnie malował się kontrast między ową jasnością a kruczoczarnymi bujnymi włosami. Zakończyła modlitwę i z trochę wymuszonym wyrzutem spojrzała na syna. Wiedziała, że był umówiony z ojcem, ale nie lubila i nie potrafiła się gniewać w sytuacjach, które tego nie wymagały. Na szczęście Jan wrócił dziś z pola wcześniej i obaj z Mojżeszem pojechali do Udzieła. Nic zatem wielkiego się nie stało, o żadnej krzywdzie nie mogło być mowy.
Obaj synowie byli pracowici, odpowiedzialni, przekroczyli już jednak trzydziesty rok życia i powinni myśleć o założeniu własnych rodzin, pobudowaniu własnych domów, rozpoczęciu życia na własny rachunek. Ale Józefa dostrzegła już jakiś czas temu, że Florian, wracając z Mosarza, jest nieco odmieniony, mimo że próbuje to ukrywać. Nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, że przed kochającą matką ukryć się właściwie niczego nie da. Istnieje jakieś duchowe zespolenie, które sprawia, że można nawet czytać w myślach na odległość. Umiejętność, której się nie nabywa w drodze nauki, choćby nie wiadomo ile książek nie przeczytać, ile szkół, by nie ukończyć. Z tym talentem człowiek przychodzi na świat i kochając prawdziwie, utrzymuje go, pogłębia, rozwija, a jeśli nie kocha jak Bóg przykazał, to go zakopuje, a on więdnie, usycha, gnije i zanika. Już dobry miesiąc, będąc w domu, Florian przemykał między izbami, z błyszczącymi, lekko uśmiechniętymi oczami, a te błyski mogły być niezauważalne dla kogoś postronnego, lecz nie dla matki.
Florian zdawał sobie sprawę, że za długo zabawił w Mosarzu, że powinien był wrócić wcześniej. Obiecał ojcu, że pojadą do kościoła w Udziale. Proboszcz prosił Mojżesza o naprawienie kilku ławek w świątyni. Letni dzień na północno - wschodnim spłachetku Wileńszczyzny trwa długo, tak jakby sięgały tu odblaski białych nocy z nie tak znowuż odległej tajemniczej Estonii. Ta pobudzająca wyobraźnię kraina, położona niewiele dalej niż Wilno, i gdyby liczyć kilometry - to jakby w połowie drogi z Adamowców do Warszawy, przyciągała myśli młodzieńca. Trzeba jednak było odłożyć te nierealne marzenia o wędrowaniu i błogim odpoczynku na inny czas, oto bowiem pojawiły się już pierwsze zabudowania Adamowców. Florian przyspieszył kroku. Lekko zdyszany wkroczył na podwórze domostwa rodziców, ale na zewnatrz nikogo nie było. Wszedł do izby, w której przed świętym obrazem klęczała i żarliwie modliła się matka. Józefa miała łagodne usposobienie, spokojne spojrzenie niebieskich migdałowych oczu osadzonych na jasnej twarzy, tak jasnej, że wyraźnie malował się kontrast między ową jasnością a kruczoczarnymi bujnymi włosami. Zakończyła modlitwę i z trochę wymuszonym wyrzutem spojrzała na syna. Wiedziała, że był umówiony z ojcem, ale nie lubila i nie potrafiła się gniewać w sytuacjach, które tego nie wymagały. Na szczęście Jan wrócił dziś z pola wcześniej i obaj z Mojżeszem pojechali do Udzieła. Nic zatem wielkiego się nie stało, o żadnej krzywdzie nie mogło być mowy.
Obaj synowie byli pracowici, odpowiedzialni, przekroczyli już jednak trzydziesty rok życia i powinni myśleć o założeniu własnych rodzin, pobudowaniu własnych domów, rozpoczęciu życia na własny rachunek. Ale Józefa dostrzegła już jakiś czas temu, że Florian, wracając z Mosarza, jest nieco odmieniony, mimo że próbuje to ukrywać. Nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, że przed kochającą matką ukryć się właściwie niczego nie da. Istnieje jakieś duchowe zespolenie, które sprawia, że można nawet czytać w myślach na odległość. Umiejętność, której się nie nabywa w drodze nauki, choćby nie wiadomo ile książek nie przeczytać, ile szkół, by nie ukończyć. Z tym talentem człowiek przychodzi na świat i kochając prawdziwie, utrzymuje go, pogłębia, rozwija, a jeśli nie kocha jak Bóg przykazał, to go zakopuje, a on więdnie, usycha, gnije i zanika. Już dobry miesiąc, będąc w domu, Florian przemykał między izbami, z błyszczącymi, lekko uśmiechniętymi oczami, a te błyski mogły być niezauważalne dla kogoś postronnego, lecz nie dla matki.
piątek, 14 czerwca 2024
Błyski - część 5
Krajobraz łagodnie falował, wznosił się delikatnie i spokojnie opadał, falowały razem z nim pola, łąki, pastwiska, lasy na horyzoncie, niewielkie wsie z drewnianą zabudową, strumyki i rzeczki. Droga z Adamowców wiodła przez Murzy, ale można też było jechać przez Rakowce. Murzy płonęły zawsze przy okazji jakiejkolwiek wojny, jakiegokolwiek przemarszu wrogich wojsk, taki już był ich los, leżące na przecięciu szlaków agresor postrzegał jako miejsce z jakichś przyczyn ważne i przez to wymagające zniszczenia. Na wschód leżały Rakowce, tam mieszkali między innymi Tatarzy, i tym się najbardziej wyróżniały.
Na ganku drewnianego domu stał wysoki, mocno zbudowany, czarnowłosy mężczyzna, wypatrywał kogoś na drodze, ale droga i od strony Murzów i od strony Rakowców była wciąż pusta. Florian powinen już wrócić, a wciąż go nie ma. W domu przy kuchni krzątała się energiczna, szczupła, ciemnowłosa kobieta. Do domu przylegał ciesielski warsztat. Mojżesz i jego syn Florian byli cenionymi w okolicy cieślami, od czasu do czasu pomagał im starszy syn i brat - Jan, choć on wolał raczej pracę pod otwartym niebiem, w polu. Podział obowiązków musiał istnieć. Zamówienia spływały nieustannie od mieszkańców okolicznych wsi i miasteczek. A to trzeba było komuś wybudować dom i dobrać sobie do tej pracy pomocników, a to wykonać ławy do kościoła w Mosarzu albo w Udziale, a to wyrzeźbić zdobienia nad oknami, dorobić okiennice. Dziś Florian miał wrócić z Mosarza wcześniej. Planowali razem z ojcem pojechać do kościoła w Udziale naprawić oparcia i klęczniki w kilku kościelnych ławach. Mojżesz mógł pojechać też z Janem, ale ten nie wrócił jeszcze z pola. Słońce na północnym, błękitnym niebie, zaczynało powoli chylić się ku zachodowi, swoim łagodnym popołudniowym światłem okrywało przydomowe ogrody, pola, sady, pastwiska i ciemniejący masyw leśny w oddali, wyraźnie zarysowywało kontury wzystkiego, co można tylko było objąć okiem. Tę porę dnia Mojżesz i Józefa lubili najbardziej, wtedy znajdowali czas na odpoczynek na ganku albo ruszali na krótką wędrówkę piaszczystą drogą w stronę Murz bądź Rakowców. To ciepłe i podkreślającę urodę okolicy światło przydawało światu jakiejś nierzeczywistej aury.
W Adamowcach mieszkali przede wszystkim Adamowicze i Szpakowie, kto przeważał trudno stwierdzić. W domu Mojżesza i Józefy stały wiekowe, monumentalne meble, przypominające do złudzenia drewniane meble, jakie widywało się w aptekach. Wedle ustnej tradycji przekazywanej z pokolenia na pokolenie, pewien - nieznanego imienia - przodek Szpaków miał być lekarzem w armii Napolena, i w czasie odwrotu resztek tego wojska spod Moskwy, jakiś jego oddział zatrzymał się w Adamowcach. Wówczas swoją urodą i sposobem bycia urzekła owego zacnego praszczura miejscowa dziewczyna, z którą postanowił pozostać na tym pięknym skrawku ziemi już do końca swych dni. A sam miał wywodzić się gdzieś z Mazowsza, podobno z okolic Ostrołęki. Tyle rodzinne opowieści, a jak było w rzeczywistości, któż to może wiedzieć. Te apteczne meble stanowiły niejako poszlakę wskazującą na prawdziwość tej historii. No i była jeszcze jedna słaba poszlaka, nieopodal wsi, znajdował się kurhan, a w jego pobliżu, w czasie zaorywania pól, miejscowi gospodarze wydobywali z ziemi szczątki broni, szable, bagnety, będące pozostałością po potyczce, jaką stoczyły tu niedobitki armii napoleońskiej ze ścigającymi ich Rosjanami. A poza tym, pierwotnie przodkowie ze strony Mojżesza mieli nosić podwójne nazwisko Szpak-Szpakowski, i dopiero w czasie nasilonej walki z polskością na rubieżach Wileńszczyzny, po Powstaniu Styczniowym, urzędnicy carscy któremuś z pradziadków ucięli w dokumentach drugi człon nazwiska "Szpakowski", bo Szpak mógł być przecież Rosjaninem, ale Szpak-Szpakowski już nie bardzo. Tak czynownicy rozumieli rusyfikację. Ale wyznania tych niepokornych poddanych cara zmienić już nie byli w stanie, stąd ród Szpaków dzielnie, do odzyskania niepoedległości trwał przy polskości.
CDN
Na ganku drewnianego domu stał wysoki, mocno zbudowany, czarnowłosy mężczyzna, wypatrywał kogoś na drodze, ale droga i od strony Murzów i od strony Rakowców była wciąż pusta. Florian powinen już wrócić, a wciąż go nie ma. W domu przy kuchni krzątała się energiczna, szczupła, ciemnowłosa kobieta. Do domu przylegał ciesielski warsztat. Mojżesz i jego syn Florian byli cenionymi w okolicy cieślami, od czasu do czasu pomagał im starszy syn i brat - Jan, choć on wolał raczej pracę pod otwartym niebiem, w polu. Podział obowiązków musiał istnieć. Zamówienia spływały nieustannie od mieszkańców okolicznych wsi i miasteczek. A to trzeba było komuś wybudować dom i dobrać sobie do tej pracy pomocników, a to wykonać ławy do kościoła w Mosarzu albo w Udziale, a to wyrzeźbić zdobienia nad oknami, dorobić okiennice. Dziś Florian miał wrócić z Mosarza wcześniej. Planowali razem z ojcem pojechać do kościoła w Udziale naprawić oparcia i klęczniki w kilku kościelnych ławach. Mojżesz mógł pojechać też z Janem, ale ten nie wrócił jeszcze z pola. Słońce na północnym, błękitnym niebie, zaczynało powoli chylić się ku zachodowi, swoim łagodnym popołudniowym światłem okrywało przydomowe ogrody, pola, sady, pastwiska i ciemniejący masyw leśny w oddali, wyraźnie zarysowywało kontury wzystkiego, co można tylko było objąć okiem. Tę porę dnia Mojżesz i Józefa lubili najbardziej, wtedy znajdowali czas na odpoczynek na ganku albo ruszali na krótką wędrówkę piaszczystą drogą w stronę Murz bądź Rakowców. To ciepłe i podkreślającę urodę okolicy światło przydawało światu jakiejś nierzeczywistej aury.
W Adamowcach mieszkali przede wszystkim Adamowicze i Szpakowie, kto przeważał trudno stwierdzić. W domu Mojżesza i Józefy stały wiekowe, monumentalne meble, przypominające do złudzenia drewniane meble, jakie widywało się w aptekach. Wedle ustnej tradycji przekazywanej z pokolenia na pokolenie, pewien - nieznanego imienia - przodek Szpaków miał być lekarzem w armii Napolena, i w czasie odwrotu resztek tego wojska spod Moskwy, jakiś jego oddział zatrzymał się w Adamowcach. Wówczas swoją urodą i sposobem bycia urzekła owego zacnego praszczura miejscowa dziewczyna, z którą postanowił pozostać na tym pięknym skrawku ziemi już do końca swych dni. A sam miał wywodzić się gdzieś z Mazowsza, podobno z okolic Ostrołęki. Tyle rodzinne opowieści, a jak było w rzeczywistości, któż to może wiedzieć. Te apteczne meble stanowiły niejako poszlakę wskazującą na prawdziwość tej historii. No i była jeszcze jedna słaba poszlaka, nieopodal wsi, znajdował się kurhan, a w jego pobliżu, w czasie zaorywania pól, miejscowi gospodarze wydobywali z ziemi szczątki broni, szable, bagnety, będące pozostałością po potyczce, jaką stoczyły tu niedobitki armii napoleońskiej ze ścigającymi ich Rosjanami. A poza tym, pierwotnie przodkowie ze strony Mojżesza mieli nosić podwójne nazwisko Szpak-Szpakowski, i dopiero w czasie nasilonej walki z polskością na rubieżach Wileńszczyzny, po Powstaniu Styczniowym, urzędnicy carscy któremuś z pradziadków ucięli w dokumentach drugi człon nazwiska "Szpakowski", bo Szpak mógł być przecież Rosjaninem, ale Szpak-Szpakowski już nie bardzo. Tak czynownicy rozumieli rusyfikację. Ale wyznania tych niepokornych poddanych cara zmienić już nie byli w stanie, stąd ród Szpaków dzielnie, do odzyskania niepoedległości trwał przy polskości.
CDN
środa, 12 czerwca 2024
Błyski - część 4
W Dzienniku Województwa Wileńskiego za lata 1928 - 1939 Justyn, Adolf, Władysław i Genowefa Bochan, wymienieni są jako właściciele gospodarstwa rolnego w Kolonii Krukowszczyzna, powiecie postawskim. Z dokumentu wynika również, że Kolonię zamieszkiwali: Jan, Henryk, Piotr, Anna, Antonina i Mikołaj Korzanowie; Cecylia Kotuszonok; Justyn, Józef, Stanisław, Benigda i Anna Krupko, Kucko Jadwiga, Leokadia Skokowska, Urszula Los, Ignacy i Justyn Lysionok; Srol - Notka, Chanerla, Lejzer, Hela, Esteri, Cyla, Srol, Chaim, Aryj Rapoport; Franciszek, Adolf, Onufry, Józef, Napoleon, Aleksander i Rozalia Szkielowie, Andrzej i Józefa Szymko, Emilia i Justyna Wyszadko, oraz Adela Zawadzka. Prawdziwie północno - wschodnia mieszanka etniczno-wyznaniowa. Spięć na tym tle nie odnotowano. Justyn nigdy nie dowiedział się kto mógł donieść bolszewikom o jego rzekomym obszarnictwie. Czy był to ktoś z Krukowszczyzny, z Mosarza, czy innej miejscowości, to było nie do ustalenia. Ważniejszą rzeczą była opieka nad rodzeństwem i codzienne troski.
Justyn z dziadkiem Ksawerym z czasem powiększyli sad. Skrzynki pełne dorodnych, smakowitych, pachnących jabłek, gruszek, wiśni i śliwek wysyłali już nie tylko do Wilna, ale i do odległej Warszawy. Czas płynął nieubłaganie. Młodszemu rodzeństwu przybyło obowiązków - już nie tylko opieka nad zwierzętami, ale też pomoc w pracach w sadzie, przy pielęgnowaniu drzew i zbieraniu owoców.
Każda niedziela, bez wyjątku, była dniem świętym. Biały neoklasycystyczny kościółek, zwieńczony trójkątnym szczytem, odnowiony w 1922 r., obwiedziony niewysokim murem, rozlokowany na niewysokim wzniesieniu, nieopodal niedużego rynku, był miejscem, w którym i przy którym koncentrowało się życie mieszkańców miasteczka i okolicznych wsi. Patronowała mu święta Anna. Dwudziestoletnia Genowefa lubiła go odwiedzać nie tylko w niedzielę i święta. Ówczesny proboszcz - ks. Stanisław Klim dbał o to, by każdy parafianin znalazł przy kościele swoje miejsce, by wolny czas, którego nie było za wiele, mógł spożytkować wspólnie z innymi, na drodze do Boga. Powstały zatem liczne wspólnoty parafialne, w tym Trzeci Zakon św. Franciszka, Bractwa Żywego Różańca i Trzeźwości, Stowarzyszenie Krucjaty Eucharystycznej Dzieci i Młodzieży, wybudowano też Dom Ludowy. A to wszystko w parafii, która liczyła w 1929 r. 5706 wiernych. Genowefa znaczną część swojego wolnego czasu, którym zresztą nie dysponowała w nadmiarze, poświęcała na modlitwę w tej przytulnej świątyni, choć jak się wkrótce miało okazać, modlitwa była jedną z przyczyn, dla których się tu pojawiała, ważną, lecz nie jedyną.
Justyn z dziadkiem Ksawerym z czasem powiększyli sad. Skrzynki pełne dorodnych, smakowitych, pachnących jabłek, gruszek, wiśni i śliwek wysyłali już nie tylko do Wilna, ale i do odległej Warszawy. Czas płynął nieubłaganie. Młodszemu rodzeństwu przybyło obowiązków - już nie tylko opieka nad zwierzętami, ale też pomoc w pracach w sadzie, przy pielęgnowaniu drzew i zbieraniu owoców.
Każda niedziela, bez wyjątku, była dniem świętym. Biały neoklasycystyczny kościółek, zwieńczony trójkątnym szczytem, odnowiony w 1922 r., obwiedziony niewysokim murem, rozlokowany na niewysokim wzniesieniu, nieopodal niedużego rynku, był miejscem, w którym i przy którym koncentrowało się życie mieszkańców miasteczka i okolicznych wsi. Patronowała mu święta Anna. Dwudziestoletnia Genowefa lubiła go odwiedzać nie tylko w niedzielę i święta. Ówczesny proboszcz - ks. Stanisław Klim dbał o to, by każdy parafianin znalazł przy kościele swoje miejsce, by wolny czas, którego nie było za wiele, mógł spożytkować wspólnie z innymi, na drodze do Boga. Powstały zatem liczne wspólnoty parafialne, w tym Trzeci Zakon św. Franciszka, Bractwa Żywego Różańca i Trzeźwości, Stowarzyszenie Krucjaty Eucharystycznej Dzieci i Młodzieży, wybudowano też Dom Ludowy. A to wszystko w parafii, która liczyła w 1929 r. 5706 wiernych. Genowefa znaczną część swojego wolnego czasu, którym zresztą nie dysponowała w nadmiarze, poświęcała na modlitwę w tej przytulnej świątyni, choć jak się wkrótce miało okazać, modlitwa była jedną z przyczyn, dla których się tu pojawiała, ważną, lecz nie jedyną.
wtorek, 11 czerwca 2024
Błyski - cześć 3
Po pokonaniu Armii Czerwonej w bitwie pod Warszawą, i ostatecznym jej rozgromieniu nad Niemnem, w październiku 1920 r. oddziały polskie wkroczyły na północno-wschodnią Wileńszczyznę.
Dzień był słoneczny i ciepły, niebo błękitne z pojedynczymi chmurami, owocowe drzewa w sadach połyskiwały już wszystkimi barwami jesieni, rozświetlając łagodne pagórki, pola i domostwa, jakby naniesionymi pędzlem na obraz plamkami czerwieni, żółtości i pomarańczowości.
Dziadek Ksawery z Justynem znosili kolejne skrzynki dorodnych jabłek do stodoły. Część z nich pojedzie do Głębokiego, a część trafi nawet na targ do Wilna. W tym samym czasie najmłodsi z rodzeństwa, Władek i Gienia pilnowali krzątających się na podwórzu przed domem kaczek, gęsi i kurcząt. Dzieci bardzo poważnie traktowały powierzane im przez dziadka Ksawerego obowiązki. Poza tym troska o ich małych, puchatych towarzyszy czyniła codzienną pracę wyjątkowo wdzięcznym zadaniem.
Nagle na podwórko wbiegła gromadka dzieciaków z Krukowszczyzny, przekrzykujących się wzajemnie:
- Chodźcie, chodźcie! Ułani jadą do miasta!
Ze stodoły wybiegli dziadek Ksawery i Justyn. Gienia i Władek, rzucili błagalne spojrzenia w stronę Ksawerego i starszego brata. Siwowłosy i siwobrody mężczyzna przybierając surowy wyraz twarzy, marszcząc brwi, nieudanie usiłował ukryć blask radości w oczach, bo ułani, ułanami, a ptactwa pilnować trzeba, w każdej chwili na niebie może pojawić się jastrząb i porwać upatrzonego zwierzaka, a z drugiej strony w takiej chwili nie mógł przecież postąpić inaczej, jak tylko pozwolić wnukom pobiec z dzieciakami z sąsiedztwa. Gienia i Władek już się poderwali, gdy wnet na drodze do miasteczka pojawiły się tumany kurzu i dał się słyszeć dźwięk końskich kopyt. Droga przechodziła nieopodal domu Ksawerego. I zupełnie nieoczekiwanie okazało się, że wcale nie trzeba biec do Mosarza. Ułani w szarych mundurach, na wspaniałych koniach, z lancami w dłoniach z łopoczącymi na łagodnym wietrze biało-czerwonymi proporcami, wolno, dostojnie, przejechali niemal obok drewnianego domu z okazałym gankiem. Za nimi podążała spora grupa rozkrzyczanych, wesołych dzieciaków, które nie nadążając za żołnierzami, musiały co chwilę podbiegać. W tej gromadzie byli też i dorośli, co to porzucili swoje polowe i ogrodowe prace, by móc się napawać widokiem polskich ułanów. Ksawery przystanął na schodkach wiodących na ganek i cicho powiedział do siebie:
- Warto było czekać. Warto było tych maluchów uczyć czytania.
Dzień był słoneczny i ciepły, niebo błękitne z pojedynczymi chmurami, owocowe drzewa w sadach połyskiwały już wszystkimi barwami jesieni, rozświetlając łagodne pagórki, pola i domostwa, jakby naniesionymi pędzlem na obraz plamkami czerwieni, żółtości i pomarańczowości.
Dziadek Ksawery z Justynem znosili kolejne skrzynki dorodnych jabłek do stodoły. Część z nich pojedzie do Głębokiego, a część trafi nawet na targ do Wilna. W tym samym czasie najmłodsi z rodzeństwa, Władek i Gienia pilnowali krzątających się na podwórzu przed domem kaczek, gęsi i kurcząt. Dzieci bardzo poważnie traktowały powierzane im przez dziadka Ksawerego obowiązki. Poza tym troska o ich małych, puchatych towarzyszy czyniła codzienną pracę wyjątkowo wdzięcznym zadaniem.
Nagle na podwórko wbiegła gromadka dzieciaków z Krukowszczyzny, przekrzykujących się wzajemnie:
- Chodźcie, chodźcie! Ułani jadą do miasta!
Ze stodoły wybiegli dziadek Ksawery i Justyn. Gienia i Władek, rzucili błagalne spojrzenia w stronę Ksawerego i starszego brata. Siwowłosy i siwobrody mężczyzna przybierając surowy wyraz twarzy, marszcząc brwi, nieudanie usiłował ukryć blask radości w oczach, bo ułani, ułanami, a ptactwa pilnować trzeba, w każdej chwili na niebie może pojawić się jastrząb i porwać upatrzonego zwierzaka, a z drugiej strony w takiej chwili nie mógł przecież postąpić inaczej, jak tylko pozwolić wnukom pobiec z dzieciakami z sąsiedztwa. Gienia i Władek już się poderwali, gdy wnet na drodze do miasteczka pojawiły się tumany kurzu i dał się słyszeć dźwięk końskich kopyt. Droga przechodziła nieopodal domu Ksawerego. I zupełnie nieoczekiwanie okazało się, że wcale nie trzeba biec do Mosarza. Ułani w szarych mundurach, na wspaniałych koniach, z lancami w dłoniach z łopoczącymi na łagodnym wietrze biało-czerwonymi proporcami, wolno, dostojnie, przejechali niemal obok drewnianego domu z okazałym gankiem. Za nimi podążała spora grupa rozkrzyczanych, wesołych dzieciaków, które nie nadążając za żołnierzami, musiały co chwilę podbiegać. W tej gromadzie byli też i dorośli, co to porzucili swoje polowe i ogrodowe prace, by móc się napawać widokiem polskich ułanów. Ksawery przystanął na schodkach wiodących na ganek i cicho powiedział do siebie:
- Warto było czekać. Warto było tych maluchów uczyć czytania.
piątek, 7 czerwca 2024
Błyski - część 2
Nad drogą z miasteczka unosił się ogromny tuman kurzu i wyraźnie słyszalny był tętent kopyt końskich. Józek nie zastanawiając się ani chwili popędził w stronę sadu, a Justyn wbiegł do stodoły, dosiadł swojego ulubionego konia, i korzystając z drzwi rozmieszczonych w stodole na przestrzał wyskoczył czym prędzej w stronę ciemniejącego na horyzoncie masywu leśnego. Oddział wyekspediowany do Krukowszczyzny, mający rozprawić się z kułakiem i przykładnie ukarać wroga ludu, wpadł na podwórze między domem a stodołą. Dwóch mężczyzn w papachach wtargnęło do domu, a trzech pozostałych otworzyło drzwi stodoły i ich oczom ukazał się widok otwartych wierzei, a gdzieś daleko na niewysokim wzgórzu dostrzegli jeźdżca galopującego w stronę lasu. Nie namyślając się ani chwili puścili się się za nim w pościg, pokrzykując i pogwizdując, by przywołać na pomoc swoich towarzyszy, przetrząsających izby domu, w nadziei, że znajdą tam znienawidzonych wrogów rewolucji. Żołdacy niezwłocznie wybiegli, dosiedli swoich koni i ruszyli za kompanami, by ich wesprzeć w pościgu. Justyn nie oglądając się pędził w stronę lasu, w którym każdą drogę, każdą ścieżkę, każde uroczysko znał doskonale. Przepastne litewskie knieje nie raz zapewniały schronienie mieszkańcom tych ziem. Już dojeżdżał do pierwszych drzew, nie zamierzał korzystać z leśnej drogi, by nie ułatwiać zadania ścigajacym go Kozakom. Wolniej manewrując między drzewami, których było coraz więcej, a las stawał się coraz gęstszy, zniknął niedoszłym oprawcom z pola widzenia. Gdy dotarli do ściany lasu, wypatrzyli wąską drogę między majestatycznymi sosnami i świerkami, w którą wjechali, ale nie słyszeli już nawet tętentu kopyt konia uciekiniera. Klnąc siarczyście, zawrócili, by dokończyć dzieła zniszczenia. Jeśli nie mogli przykładnie powiesić kułaka, rozniecili ogień i podłożyli go pod okazały dom i stodołę, spędzili miejscową ludność i zmusili ją do przyglądania się, jak płonie majątek kułaka, i jaki los będze udziałem każdego, kto ośmieli się stanąć na drodze rewolucji.
Noc Justyn przeczekał w leśnej głuszy, nad brzegiem jeziora. Nocna poświata utrzymywała się jeszcze długo na lipcowym niebie, odbijając się w tafli spokojnego jeziora. Miejscowi opowiadali, że w nocy z jeziora dobiegają dźwięki ludzkich radosnych okrzyków, rozmów, śmiechów, brzęczących dzwonków przy końskich uprzężach. A to wszystko za sprawą orszaku weselnego, który w dawnych czasach - jak dawnych tego już nikt nie pamiętał - chcąc zimą skrócić drogę z kościoła, postanowił przeciąć zamarznięte jezioro, jednak lód pod ciężarem sań się załamał, a wody rozległego, głębokiego jeziora pochłonęły wszystkich weselników, nie ocalał nikt.
Na wszelki wypadek Justyn nie rozpalał ogniska. Wyczerpany nadmiarem wrażeń, martwiąc się o pozostawione gospodarstwo, i niepokojąc się o młodsze rodzeństwo, mimowolnie usnął. Wczesnym rankiem, ruszył w stronę Krukowszczyzny. Gdy wyjechał na skraj lasu, ze szczytu wzgórza wypatrzył sterczące kikuty spalonego domu i stodoły. Ominął zgliszcza i skierował się do domu dziadka Ksawerego, pod którego opieką pozostała Gienia, Adolf i Władek. Zdawał sobie sprawę, że ktoś z miejscowych musiał bolszewików powiadomić o tym kogo mają szukać. Co mogło kierować takim człowiekiem? Co chciał osiągnąć? Jakie miał intencje? Z tymi myślami wracał do wsi, ostrożnie jednak przypatrując się całej okolicy. W razie niebezpieczeństwa był gotowy wrócić do puszczy, która dała mu nocne schronienie.
Noc Justyn przeczekał w leśnej głuszy, nad brzegiem jeziora. Nocna poświata utrzymywała się jeszcze długo na lipcowym niebie, odbijając się w tafli spokojnego jeziora. Miejscowi opowiadali, że w nocy z jeziora dobiegają dźwięki ludzkich radosnych okrzyków, rozmów, śmiechów, brzęczących dzwonków przy końskich uprzężach. A to wszystko za sprawą orszaku weselnego, który w dawnych czasach - jak dawnych tego już nikt nie pamiętał - chcąc zimą skrócić drogę z kościoła, postanowił przeciąć zamarznięte jezioro, jednak lód pod ciężarem sań się załamał, a wody rozległego, głębokiego jeziora pochłonęły wszystkich weselników, nie ocalał nikt.
Na wszelki wypadek Justyn nie rozpalał ogniska. Wyczerpany nadmiarem wrażeń, martwiąc się o pozostawione gospodarstwo, i niepokojąc się o młodsze rodzeństwo, mimowolnie usnął. Wczesnym rankiem, ruszył w stronę Krukowszczyzny. Gdy wyjechał na skraj lasu, ze szczytu wzgórza wypatrzył sterczące kikuty spalonego domu i stodoły. Ominął zgliszcza i skierował się do domu dziadka Ksawerego, pod którego opieką pozostała Gienia, Adolf i Władek. Zdawał sobie sprawę, że ktoś z miejscowych musiał bolszewików powiadomić o tym kogo mają szukać. Co mogło kierować takim człowiekiem? Co chciał osiągnąć? Jakie miał intencje? Z tymi myślami wracał do wsi, ostrożnie jednak przypatrując się całej okolicy. W razie niebezpieczeństwa był gotowy wrócić do puszczy, która dała mu nocne schronienie.
czwartek, 6 czerwca 2024
Błyski - część 1
Po przełamaniu polskiej obrony w bitwie nad Autą, w pobliżu Głębokiego, w dniach 5-7 lipca 1920 wojska bolszewickie Frontu Zachodniego pod wodzą Michaiła Tuchaczewskiego parły pospiesznie na zachód. Dzień był gorący, lipcowa zieleń już nieco przyblakła w porównaniu do zieleni majowo-czerwcowej, soczystej, bujnej, wybuchającej co roku dziesiątkami odcieni, jasnych, ciemnych. Krajobraz tej okolicy, na który składały się pola, łąki, pastwiska, lasy na horyzoncie, łagodnie falujący. W Krukowszczyźnie nieopdal Mosarza od rana był wyczuwany niepokój. W dużym, drewnianym domu, jaki rodzeństwu przypadł po nieoczekiwanej śmierci rodziców tuż po zakończeniu pierwszej wojny światowej, tego dnia urzędował najstarszy z nich - Justyn. Młodsze dzieci były pod opieką dziadka, który każdego dnia wygospodarowywał czas na nauczanie wnuków czytania w języku polskim z książeczki do nabożeństwa. Ich rodzice - Wiatalis i Emilia - padli ofiarą pandemii hiszpanki, szalejącej w powojennej Europie. Dzieci musiały się w przyspieszonym tempie nauczyć samodzielności. A czas nadal był wyjątkowo niespokojny, i jeszcze ten dzień pełen wyczekiwania i napięcia.
Justyn jak co dnia szykował się do pracy w polu. Nad wiek odpowiedzialny, pracowity, przedwcześnie dojarzały, rozumiał, że to od niego zależy los jego braci i siostry. Słońce świeciło coraz intensywniej, sad przy domu stał spokojny, cichy, dorodne jabłonie, grusze, śliwy, a znad sosonwego lasu na horyzoncie napływał ożywczy żywiczny zapach. Gdzieś zza drzew owocowych dostrzegł jasną czuprynę Józka. Siedmioletni chłopiec biegł co sił, machając rękami, i krzycząć coś w stronę Justyna, ale był jeszcze zbyt daleko, by można było wyraźnie rozróżnić głoski i choćby domyślić się, co chce wykrzyczeć i co może być przyczyną tej jego nagłej porannej wizyty. Biegł od miasteczka, przez pola i łąki, w końcu dobiegł do Justyna i zdyszany, zdenerwowany wyrzucił z siebie, że w miasteczku są już bolszewicy i wypytują o Justyna. Jakiś oddział konny miał już ruszyć w stronę Krukowszczyzny, ale ubitą drogą, a on znając drogę na skróty zdołał przybyć pierwszy, by go ostrzec.
CDN
Justyn jak co dnia szykował się do pracy w polu. Nad wiek odpowiedzialny, pracowity, przedwcześnie dojarzały, rozumiał, że to od niego zależy los jego braci i siostry. Słońce świeciło coraz intensywniej, sad przy domu stał spokojny, cichy, dorodne jabłonie, grusze, śliwy, a znad sosonwego lasu na horyzoncie napływał ożywczy żywiczny zapach. Gdzieś zza drzew owocowych dostrzegł jasną czuprynę Józka. Siedmioletni chłopiec biegł co sił, machając rękami, i krzycząć coś w stronę Justyna, ale był jeszcze zbyt daleko, by można było wyraźnie rozróżnić głoski i choćby domyślić się, co chce wykrzyczeć i co może być przyczyną tej jego nagłej porannej wizyty. Biegł od miasteczka, przez pola i łąki, w końcu dobiegł do Justyna i zdyszany, zdenerwowany wyrzucił z siebie, że w miasteczku są już bolszewicy i wypytują o Justyna. Jakiś oddział konny miał już ruszyć w stronę Krukowszczyzny, ale ubitą drogą, a on znając drogę na skróty zdołał przybyć pierwszy, by go ostrzec.
CDN
środa, 5 czerwca 2024
Dzień Matki
Kilka dni przed Dniem Matki, z przedwojennego, kieszonkowego modlitewnika, z obrazkiem Królowej Korony Polskiej na okładce, o pożółkłych ze starości kartkach, gdy po niego sięgnąłem, wypadło zdjęcie mamy z jej lat szkolnych. Ten stary modlitewnik pokonał drogę z Adamowców na obecnej Białorusi, a niegdyś wsi w województwie wileńskim, poprzez Warszawę, Białystok, aby ponownie trafić do Warszawy. Z fotografii patrzyła na mnie pogodna twarz, z uśmiechniętymi oczami, łagodnie i jakby mimowolnie uśmeichniętymi ustami, z wyraźnie zarysowanymi ciemnymi brwiami, uczennicy technikum ekonomicznego w Białymstoku o kruczoczarnych włosach, w przedziale wiekowym między 16 a 18 lat. Gdy porównuję mamę ze zdjęciami jej rodziców, a moich dziadków, to wyraźnie widzę, że rysy jej twarzy były wypadkową rysów obojga rodziców. Oboje dziadkowie, jak opowiadali krewni i mama, mieli kruczoczarne włosy, jasną karnację i niebieskie oczy. Dziadek - Florian Szpak - urodził się w Adamowcach, w gminie Kozłowszczyzna, powiecie postawskim, województwie wileńskim, w 1902 r., jako syn Mojżesza i Józefy. Babcia - Genowefa Szpak - przyszła na świat w 1911 w Krukowszczyźnie, położonej w gminie Kozłowszczyzna, powiecie postawskim, w województwie wileńskim, jako córka Witalisa i Emilii. Wspomniana fotografia wypadła na kilka dni przed Dniem Matki, który był pierwszym w moim życiu Dniem Matki spędzanym bez mamy. Minęło już pierwsze Boże Narodzenie, pierwsza Wielkanoc, pierwsze urodziny, a teraz nadszedł pierwszy Dzień Matki. Kwietniowa operacja uniemożliwiła mi wyruszenie w drogę, by zapalić świeczkę na grobie rodziców, przystanąć na dłużej, bez pośpiechu, porozmawiać w myślach, odmówić różaniec.
Te "kilka dni" stanowiło jakby powtórzenie ubiegłorocznych "kilku dni", będących ukoronowaniem długoletnich poszukiwań dziadka, który zaginął w roku 1945. 4 marca 2023 r. mieliśmy wypadek, w którym - jak to określili przybyli na miejsce zdarzenia policjanci - tylko cudem nic się nam nie stało. Po potężnym staranowaniu przez pędzącego z szaleńczą prędkością na terenie zabudowanym faceta, który - jak się tłumaczył - nie zauważył świateł - a staliśmy akurat na skrzyżowaniu na czerwonym świetle - wyszliśmy z auta o własnych siłach, bez najmniejszego zadraśnięcia, jedynie ja miałem lekkie skręcenie szyi, niekwalifikujące się nawet do ortopedycznego kołnierza. To była dokładnie dziewiąta rocznica śmierci taty. Dwa dni później, w internetowej bazie straty.pl bez większej nadziei wpisałem dane dziadka i ku mojemu ogromnemu zdumieniu wyświetliło się hasło jemu poświęcone - zgadzało się wszystko - i data i miejsce urodzenia, imię, nazwisko - wraz z informacją o tym, że w dniu 12 marca 1945 r. został pochowany na cmentarzu w Siedlcach. Na kilka dni przed 78 rocznicą śmierci dziadka, i na 6 dni przed rocznicą pochówku. Ukoronowanie 78-letnich poszukiwań. W roku 1946, po ucieczce z Adamowców na fałszywych dokumentach i przyjeździe do Polski, babcia Genowefa udała się do miejscowości Mordy pod Siedlcami, bo tam miał stacjonować Florian, i w Mordach ślad się po nim urywał, jacyś mieszkańcy pamiętali co prawda wysokiego żołnierza o czarnych włosach, niebieskich oczach, który miał chore nogi, nie mógł się poruszać, ale nikt nie wiedział, jakie były jego dalsze losy. W roku 1947 białostocki sąd wydał postanowienie o uznaniu Floriana za zmarłego - wynikało zeń, że miał zginąć w czasie forsowania Nysy Łużyckiej, przy czym słowo "Nysa" zostało zapisane błędnie - "Nissa". Tymczasem w rzeczywistości dziadek nawet tam nie dotarł. Mama i babcia szukały Floriana za pośrednictwem PCK, i mnie się zdarzyło w 2021 r, wystąpić z wnioskiem w tej sprawie do Biura Poszukiwań PCK, w nadziei, że może pojawiły się jakieś nowe dokumenty, nowe dane. Niestety, bez rezultatu. A tego pamiętnego dnia, 6 marca 2023 r., po 78 latach dowidzieliśmy się, że Florian z Mord trafił do szpitala w Siedlcach, tam dokonał żywota, i na wniosek szpitala został pochowany na cmentarzu Janowskim w Siedlcach. Z jednej strony radość, łzy w oczach mamy, a z drugiej świadomość, że odchodził z tego świata zupełnie samotny, prawdopodobnie nikt - poza księdzem i grabarzami - nie towarzyszył mu w ostatniej drodze.
2 maja 2023 r. udało nam się z mamą dotrzeć do Siedlec. Wcześniej skontaktowałem się telefonicznie z księdzem z kancalarii zarządzającej cmentarzem, opowiedziałem pokrótce historię dziadka, ksiądz obiecał, że sprawdzi w księgach parafialnych, i poprosił, bym do niego zadzwonił za 20 minut. Nie minęło jednakże 10 minut, gdy duchowny sam do mnie zadzwonił, powiadamiając, że rzeczywiście na Cmentarzu Janowskim, w dniu 12 marca 1945 r. pochowany został Florian Szpak, ur. 1902 r., ale wątpi, by grób się zachował przez tak długi czas, w sytuacji, gdy nikt się nim nie opiekował, nie był opłacany: - To musiałby być prawdziwy cud. - jak stwierdził. Umówiliśmy się, że przyjedziemy do kancelarii i ksiądz zrobi nam kopię wpisu.
2 maja było dość ciepło, świeciło piękne słońce, od czasu do czasu na niebie pojawiały się niewielkie chmury, nie zapowiadające jednak deszczu. Wyprawę do Siedlec ropoczęliśmy od wizyty w kancelarii mieszczącej się przy kościele pod wezwaniem św. Stanisława Biskupa Męczennika na ulicy Floriańskiej 3. Zbiegło się zatem dwóch patronów - mój z bierzmowania - św. Stanisław, i dziadka - św. Florian. Na ulicy Floriańskiej uzyskaliśmy kopię wpisu do księgi parafialnej dotyczącego pochówku Floriana. Grobu dziadka oczywiście nie odnaleźliśmy, lecz przy starej drewnianej kaplicy cmentarnej natknęliśmy się na ossarium, w którym złożono szczątki osób pochowanych na tym cmentarzu, wydobyte w czasie kopania nowych grobów. Na tej symbolicznej mogile postanowiliśmy zapalić znicze i pomodlić się dłuższą chwilę. Mama była już wyraźnie słaba, niecałe cztery miesiące później dołaczy do swoich rodziców i brata, choć wtedy jeszcze wszyscy żyliśmy nadzieją, że samą energią, siłą woli, optymizmem, pogodą ducha pokona chorobę.
Te "kilka dni" stanowiło jakby powtórzenie ubiegłorocznych "kilku dni", będących ukoronowaniem długoletnich poszukiwań dziadka, który zaginął w roku 1945. 4 marca 2023 r. mieliśmy wypadek, w którym - jak to określili przybyli na miejsce zdarzenia policjanci - tylko cudem nic się nam nie stało. Po potężnym staranowaniu przez pędzącego z szaleńczą prędkością na terenie zabudowanym faceta, który - jak się tłumaczył - nie zauważył świateł - a staliśmy akurat na skrzyżowaniu na czerwonym świetle - wyszliśmy z auta o własnych siłach, bez najmniejszego zadraśnięcia, jedynie ja miałem lekkie skręcenie szyi, niekwalifikujące się nawet do ortopedycznego kołnierza. To była dokładnie dziewiąta rocznica śmierci taty. Dwa dni później, w internetowej bazie straty.pl bez większej nadziei wpisałem dane dziadka i ku mojemu ogromnemu zdumieniu wyświetliło się hasło jemu poświęcone - zgadzało się wszystko - i data i miejsce urodzenia, imię, nazwisko - wraz z informacją o tym, że w dniu 12 marca 1945 r. został pochowany na cmentarzu w Siedlcach. Na kilka dni przed 78 rocznicą śmierci dziadka, i na 6 dni przed rocznicą pochówku. Ukoronowanie 78-letnich poszukiwań. W roku 1946, po ucieczce z Adamowców na fałszywych dokumentach i przyjeździe do Polski, babcia Genowefa udała się do miejscowości Mordy pod Siedlcami, bo tam miał stacjonować Florian, i w Mordach ślad się po nim urywał, jacyś mieszkańcy pamiętali co prawda wysokiego żołnierza o czarnych włosach, niebieskich oczach, który miał chore nogi, nie mógł się poruszać, ale nikt nie wiedział, jakie były jego dalsze losy. W roku 1947 białostocki sąd wydał postanowienie o uznaniu Floriana za zmarłego - wynikało zeń, że miał zginąć w czasie forsowania Nysy Łużyckiej, przy czym słowo "Nysa" zostało zapisane błędnie - "Nissa". Tymczasem w rzeczywistości dziadek nawet tam nie dotarł. Mama i babcia szukały Floriana za pośrednictwem PCK, i mnie się zdarzyło w 2021 r, wystąpić z wnioskiem w tej sprawie do Biura Poszukiwań PCK, w nadziei, że może pojawiły się jakieś nowe dokumenty, nowe dane. Niestety, bez rezultatu. A tego pamiętnego dnia, 6 marca 2023 r., po 78 latach dowidzieliśmy się, że Florian z Mord trafił do szpitala w Siedlcach, tam dokonał żywota, i na wniosek szpitala został pochowany na cmentarzu Janowskim w Siedlcach. Z jednej strony radość, łzy w oczach mamy, a z drugiej świadomość, że odchodził z tego świata zupełnie samotny, prawdopodobnie nikt - poza księdzem i grabarzami - nie towarzyszył mu w ostatniej drodze.
2 maja 2023 r. udało nam się z mamą dotrzeć do Siedlec. Wcześniej skontaktowałem się telefonicznie z księdzem z kancalarii zarządzającej cmentarzem, opowiedziałem pokrótce historię dziadka, ksiądz obiecał, że sprawdzi w księgach parafialnych, i poprosił, bym do niego zadzwonił za 20 minut. Nie minęło jednakże 10 minut, gdy duchowny sam do mnie zadzwonił, powiadamiając, że rzeczywiście na Cmentarzu Janowskim, w dniu 12 marca 1945 r. pochowany został Florian Szpak, ur. 1902 r., ale wątpi, by grób się zachował przez tak długi czas, w sytuacji, gdy nikt się nim nie opiekował, nie był opłacany: - To musiałby być prawdziwy cud. - jak stwierdził. Umówiliśmy się, że przyjedziemy do kancelarii i ksiądz zrobi nam kopię wpisu.
2 maja było dość ciepło, świeciło piękne słońce, od czasu do czasu na niebie pojawiały się niewielkie chmury, nie zapowiadające jednak deszczu. Wyprawę do Siedlec ropoczęliśmy od wizyty w kancelarii mieszczącej się przy kościele pod wezwaniem św. Stanisława Biskupa Męczennika na ulicy Floriańskiej 3. Zbiegło się zatem dwóch patronów - mój z bierzmowania - św. Stanisław, i dziadka - św. Florian. Na ulicy Floriańskiej uzyskaliśmy kopię wpisu do księgi parafialnej dotyczącego pochówku Floriana. Grobu dziadka oczywiście nie odnaleźliśmy, lecz przy starej drewnianej kaplicy cmentarnej natknęliśmy się na ossarium, w którym złożono szczątki osób pochowanych na tym cmentarzu, wydobyte w czasie kopania nowych grobów. Na tej symbolicznej mogile postanowiliśmy zapalić znicze i pomodlić się dłuższą chwilę. Mama była już wyraźnie słaba, niecałe cztery miesiące później dołaczy do swoich rodziców i brata, choć wtedy jeszcze wszyscy żyliśmy nadzieją, że samą energią, siłą woli, optymizmem, pogodą ducha pokona chorobę.
niedziela, 2 czerwca 2024
Powroty - Mikaszówka w Puszczy Augustowskiej
Droga na północ, w kierunku trójstyku granic, Puszcza Knyszyńska w majowo-czerwcowej szacie, dziesiątek, może więcej, odcieni
zieleni. W Popiołówce tradycyjnie już odbijamy na Ostrą Górę, dalej w stronę Janowa, przez Połomin, w stronę Bagnów, po drodze mijamy krzyż Kirejczyków, proszących o modlitwę, naprzeciw opuszczony sad z walącymi się ścianami jakiegoś gospodarczego budynku, niewielką łączką mieniącą się soczyście żółtymi mleczami o zapachu wiosennego miodu, tu zwykle robimy krótki postój. Za Bagnami, odbijamy na wschód, szosą prostą jak strzała, carską drogą zbudowaną na przełomie XIX i XX w. z Grodna do twierdzy Osowiec. Z Dąbrowy Białostockiej ruszamy na północ, w stronę Lipska nad Biebrzą, tu już bez trudności łapiemy nie tylko białoruskie stacje radiowe, grające zachodnią muzykę, zapewne jako coś w rodzaju wentylu bezpieczeństwa dla represjonowanego społeczeństwa, ale przy sprzyjajacych warunkach można też pochwycić litewskie stacje. Litewska radiosfera jest o niebo ciekawsza od polskiej, bardziej zróżnicowana, grająca więcej litewskiej muzyki, a z zachodniej - nie wciąż te same zgrane od 20 lat hity, tłuczone przez niemal niczym nieróżniące się od siebie zetki, eremefy, eski. Radio grające klasykę, radio grające jazz, stacja serwująca elektronikę, radio narodowe, coś jakby stara polska Jedynka, litewskie Radio Maryja, z płynącymi zeń melodyjnymi modlitwami w miłym dla ucha, śpiewnym języku litewskim. Za Skieblewem wkraczamy do majestatycznej krainy Puszczy Augustowskiej, niebotycznych sosen i se świerków, po prawej stronie mijamy dwa ukryte sowieckie bunkry z linii Mołotowa powstałej w latach 1940-1941, niedaleko przebiegała granica - na rzece Wołkuszance - miedzy dwiema apokaliptycznymi bestiami - ZSRR i III Rzeszą. Nieco dalej, rozrzucone na zalanych popołudniowym słońcem, łagodnie falujących leśnych polanach, zabudowania Rubcowa. Przed Gruszkami tajemnicze bagienne Cygańskie Mogiłki, następnie na rozleglej słonecznej polanie malownicze Gruszki, stąd już ledwie kilka kilometrów do białoruskiej granicy, na skraju wsi mogiła powstańców styczniowych, wciśnięta między dwie zabudowane działki. Małe, drewniane kapliczki, z daszkami, szybkami i świętymi obrazkami, zawieszone na smukłych sosnach, naprzeciw pomnik i krzyż upamiętniające prężenie działającą na tych terenach Armię Krajową. Rzut kamieniem i jesteśmy w Mikaszówce. Przy śluzie na Kanale Augustowskim kilka grup kajakowiczów, sezon rozpoczety. W latach 50-tych ubiegłego wieku, bywał tutaj Karol Wojtyła ze studentami, w czasie spływów nocwali w tutejszej plebanii, w drewnianym kościółku z 1907 r. przyszły papież odprawiał poranne msze. Trójkątny plac między kościołem a plebanią i zabytkowym murowanym domem dróżnika nad Kanałem, obsadzony modrzewiami, z figurą Matki Boskiej, drewnianymi ławkami, na których - w cieniu wysokich drzew - odpoczywają rowerzyści. Na posesji kościelnej oprócz przejmującej instalacji upamiętniającej ofiary Obławy Augustowskiej, pojawił się w tym roku żelazny mnich, trzymający krzyż i różaniec. Do kościoła wchodzimy na raty, ktoś musi zostać na zewnątrz z Azą. Moja kolej wypada idealnie o 15:00, w porze koronki. Popołudniowe słońce łagodnie sączy się przez okna do bocznych kaplic, dając delikatne światło także w nawie. Zapalam świeczkę przed Jezusem Miłosiernym i Matką Boską Nieustającej Pomocy, poza mną nie ma nikogo, w trakcie modlitwy wchodzi jedynie jakaś dziewczyna, ale kontempluje w ciszy ścienne malowidła i ołtarz. Kościółek w Mikaszówce jest świątynią tego typu, że jak się do niej wejdzie, to trudno zebrać siły i ochotę na to, by z niej wyjść, a kiedy w końcu zdajemy sobie sprawę, że to już jednak pora, by wracać lub by jechać gdzieś dalej, to opuszczamy go z ociąganiem się i wyraźną niechęcią. Ale to już ten czas. Po koronce wstaję, wolnym krokiem zmierzam w kierunku drzwi, rozciągam czas, odwracam się i jeszcze na chwil kilka klękam. Po wyjściu na zewnatrz zachodzę jeszcze do figury Matki Boskiej ustawionej na lewo od kościoła. W końcu ruszamy w stronę Rygola, 3 km na północny wschód od Mikaszówki. Coraz bliżej wyjątkowo nieprzyjaznej granicy. W Rygolu odbijamy na północ, mylimy drogi, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jedziemy w stronę Dworczyska, nawigacja pokazuje między drogą a jeziorem Płaskie mogiłę powstańców styczniowych. Robimy zatem postój, trochę z nawigacją, trochę na intuicję, szukamy tej bratniej mogiły. Niestety nikt nie wpadł na pomysł, by drogę do niej oznakować, a to sprawiłoby, że z pewnością odwiedzałoby ją więcej turystów - w koncu na tej trasie z Rygola do Dworczyska mijamy wielu rowerzystów, biegaczy, a do mogiły idziemy sami. Dopiero po przejściu kilkuset metrów pojawia się oparta o pień sosny drewniana tabliczka z ledwie widocznym napisem "do mogiły powstańców", ale jest tak przekrzywiona, że właściwie to nie wiadomo czy mamy iść prosto czy skręcić w lewo.
Docieramy w końcu nad jezioro Płaskie. Mimo, że nie jest to jeszcze czas wakacji, na niewielkiej plaży przedzielonej ogrodzeniem na część dla użytkowników pola biwakowego i drugą - ogólnodostępną, tłumy. Chwila odpoczynku i decydujemy się wrócić do Mikaszówki, a stamtąd nad Jezioro Mikaszewo. I okazało się to dobrym wyborem, plaża nad jeziorem Mikaszewo jest dużo większa, z przyzwoitą infrastrukturą, drewniane pomosty, ludzi nie mniej, ale na większej przestrzeni każdy znajduje dla siebie miejsce na rozłożenie koca, swobodną kontemplację pięknego jeziora, czytanie, spanie czy kąpiel, nawet Aza odważyła się wejść po raz drugi w swoim husky'owym życiu do wody, byle nie za daleko, byle blisko pana, i byle woda nie sięgała do samego pyszczka.
Docieramy w końcu nad jezioro Płaskie. Mimo, że nie jest to jeszcze czas wakacji, na niewielkiej plaży przedzielonej ogrodzeniem na część dla użytkowników pola biwakowego i drugą - ogólnodostępną, tłumy. Chwila odpoczynku i decydujemy się wrócić do Mikaszówki, a stamtąd nad Jezioro Mikaszewo. I okazało się to dobrym wyborem, plaża nad jeziorem Mikaszewo jest dużo większa, z przyzwoitą infrastrukturą, drewniane pomosty, ludzi nie mniej, ale na większej przestrzeni każdy znajduje dla siebie miejsce na rozłożenie koca, swobodną kontemplację pięknego jeziora, czytanie, spanie czy kąpiel, nawet Aza odważyła się wejść po raz drugi w swoim husky'owym życiu do wody, byle nie za daleko, byle blisko pana, i byle woda nie sięgała do samego pyszczka.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Błyski - część 37
Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...
-
Rok 1932 minął pod znakiem wznoszenia nowego domu w Adamowcach. Podstawowym budulcem na tych terenach było drewno, murowane budowle na wsiac...