czwartek, 14 marca 2024

Puszcza Knyszyńska - wspomnienia - część 17

Puszcza Knyszyńska, zaczynająca się już na północnych i wschodnich rogatkach Białegostoku, swoją szatą roślinną, ukaształtowaniem terenu przypominająca knieje kresowe, ze swoimi łagodnymi wzgórzami, licznymi źródełkami, leśnymi strumykami, rzeczkami, była naturalnym miejscem, które jak magnes przyciągało Florentynę, jej brata i mamę. W dni powszednie, gdy czasu było mniej, najchętniej odwiedzanym miejscem był miejski las Pietrasze, w którym można było zbierać grzyby, maliny, jeżyny, z fantastycznymi skarpami od strony torów, i legendarnym już wzgórzem nazywanym Amazonką, od słowa francuskiego la maisone, to znaczy dom - jako, że na jego szczycie stał murowany parterowy dom z czasów budowy kolei warszawsko-petersburskiej, który powstał jako dom dróżnika. Ów pierwszy dróżnik mógł być Francuzem, zwłaszcza, że Towarzystwo odpowiedzialne za budowę tej linii w 1857 r. oparte było przede wszystkim na kapitale francuskim. Sosnowy las, z piaszczystymi ścieżkami, drogami, skarpami, był idealnym miejscem odpoczynku dla mieszkańców miasta. Korzystała z tego Genowefa, będąc już na emeryturze często wybierała się na zbiór owoców lasu. Tu też po raz pierwszy straciłą przytomność, najpewniej na skutek niedużego wylewu. Na szczeście została szybko odnaleziona przez Florcię i odzyskała świadomość. Była to jednak zapowiedź mającej wkrótce nadejść choroby.

Gdy brat Florci - Oswald - dzięki pierwszym oszczędnościom, nabył motor, zabrał siostrę na przejażdżkę po Puszczy Knyszyńskiej. Pracował w tym czasie przy budowie drogi łączącej Białystok z Augustowem, wiodącej przez Korycin, przed wojną do Augustowa jeżdziło się bowiem przez Knyszyn. Prace trwały na terenie puszczy, a Oswaldek chciał siostrze pokazać miejsce, do którego z budową już dotarli. A że puszcza kusi licznymi drogami, rodzeństwo postanowiło zeksplorować jedną z nich, pech chciał, że te puszczańskie drogi krzyżują się ze sobą w wielu miejscach, i po kilku takich rozjazdach bywa tak, że można stracić orietnację. Tak też się stało, wszystko wskazywało na to, że zgubili się, jeździli nawet po drewnianych podkładach torowiska, najpewniej pozostałych jeszcze po kolejce wąskotorowej, powstałej w czasie pierwszej wojny światowej za sprawą Niemców, wywożących stąd niezliczone metry sześcienne wyciętych drzew. W końcu wyjechali gdzieś na rolzegłej leśnej polanie, z polami uprawnymi. Spotkali na niej człowieka, który wskazał im drogę do Białegostoku. W tym samym czasie, gdy tak jeździli w kółko po puszczy, Genowefa zaczęła się już poważnie niepokoić. Mieli pojechać na krótko do puszczy i zaraz wrócić na obiad, a tu już zbliżała się pora kolacji. W końcu jednak szczęśliwie wrócili.

Zamiłowanie do puszczy pozostało u Florci do końca. Pamiętam wspólne wyprawy z mamą, babcią, tatą jeszcze małym fiatem, do puszczy w okolicach Katrynki, Jurowiec, a w okolicach Przewalanki zbieraliśmy borówki i żurawinę. Gdy miałem lat 12, a może nawet mniej, już po śmierci babci, wybraliśmy się z rodzicami, dwójką ich przyjaciółek w okolice Przewalanki. Byłem wówczas na etapie zaintetesowania wojskowością, tata uczył mnie musztry, a ja każdą okazję wykorzystywałem do zabawy w wojsko, musztrowałem zatem wówczas mamę i dwie ciocie. Pamiętam, że szliśmy leśną drogą, daleko od miejsca, w którym zaparkowaliśmy samochód. Ogromne świerki, masztowe sosny zaczęły ustępować miejsca młodym, dużo mniejszym drzewom liściastym. W pewnym momencie tuż przy drodze, po pokonaniu niewielkiego rowu, ujrzeliśmy kamienny krzyż na kamiennym postumencie. Na krzyżu za szklaną osłonką było umieszczone zdjęcie młodego mężczyzny, zdaje się, że ubranego w koszulę, marynarkę, którego rysy twarzy widzę teraz jak przez mgłę. Z inskrypcji wynikało, że w tym miejscu został zamrordowany. Był to zdaje się wiosenny dzień, słoneczny, który zapadł mi głęboko w pamięć. Przez długie lata nie odczuwałem potrzeby, by wrócić w to miejsce, ono było co prawda w mojej pamięci zachowane, gdzieś w jej zakamarkach, ale myślami do niego nie wracałem. Dopiero po 25 latach, w roku 2013, w kwietniu, w okolicach Świąt Wielkanocnych, poczułem potrzebę, by je odszukać. Wybrałem się tam z mamą i zaproponowałem byśmy spróbowali odnaleźć ten krzyż. Pierwsze podejście było niestety nieudane. Uznałem, że mógł zniknąć na skutek jakiejś burzy, które często przechodziły nad puszczą, być zniszczony przez jakieś powalone drzewo. Znaczna połać lasu została też wycięta. Ale coś nam nie dawało spokoju, wróciliśmy tu po tygodniu czy po dwóch, to na pewno był jeszcze kwiecień, a mimo to sypał śnieg, duże, ciężkie, mokre płaty śniegu, ale ten śnieg się nie topił. Znowu udaliśmy się tą samą drogą w stronę północną. Bez większej nadziei, że go odszukamy. Tuż po odejściu od samochodu, na koleinie leśnej drogi zauważyłem odciśnięte ślady ludzkich stóp oraz ślady łap psa. Te ślady były tak zadziwiająco odciśnięte, jakby jedna stopa ustawiona była w kierunku północnym, a druga w kierunku południowym, śnieg cały czas sypał, a ja miałem wrażenie, że za chwilę zobaczymy kogoś kto przed chwilą szedł tą drogą tuż przed nami. Po mniej więcej stu metrach, ślady łap psa skierowały się z drogi w stronę lasu, i już się na drodze więcej nie pojawiły. Byłem tak zaintrygowany ułożeniem tych śladów, że nie mogłem od nich oderwać oczu. Przeszliśmy już około kilometra, może więcej, i zacząłem znowu tracić wiarę, że odnajdziemy ten krzyż, coraz bardziej skłaniałem się ku temu, że zniknął już z leśnego krajobrazu. Chciałem wracać, ale mama zaoponowała. Minęliśmy rozległe miejsce po wycince lasu, jeden zakręt, kolejny zakręt, i po okolo 2 kilometrach, z prawej strony drogi, na skraju lasu pojawił się kamienny postument, a na nim krzyż. Jakież było nasze zdziwienie! Podeszliśmy doń, nie było już na nim zdjęcia, ale zachowała się inskrypcja, mówiącą, iż w tym miejscu w dniu 25 maja 1945 r. został zamorodowany, w wieku 37 lat, Emil Bobrukiewicz. Gdy ją odczytałem przeszył mnie deszcz, bo tego dnia, gdy po około 25 latach wróciłem w to leśne miejsce, miałem dokładnie 37 lat. Przez kilka minut modliliśmy się na głos przed krzyżem. Śnieg nie przestawał sypać, cały czas ciężkie, ogromne, mokre płaty, i nadal się nie topił. Dopiero po modlitwie, mama powiedziała mi, że na swojej koleinie, którą szła, widziała odciśnięty ślad tylko jednej stopy, a między każdym z nich była duża odległość, i gdy próbowałem je zmierzyć swoimi stopami, nie dałem rady, bo musiałbym zrobić szpagat. W pobliżu nie było nikogo. A ja powiedziałem mamie o śladach, które widziałem na mojej koleinie. One były na tyle intrygujące, że dotarliśmy do miejsca śmierci Emila, choć to i tak przede wszystkim zasługa determinacji mamy. Ona nie chciała się wyocfać, gdy ja po raz drugi zwątpiłem.

Jakiś czas po tym zdarzeniu, mama opowiedziała mi o śnie, jaki jej się przyśnił. Stała w nim na rolzegłym placu przed białostocką katedrą, a na tym placu był tłum ludzi, i w pewnym momencie z tłumu wyłonił się młody mężczyzna, z łagodnym wyrazem twarzy, ubrany w marynarkę, podszedł do niej i powiedział: - Ja bardzo chciałem pani podziękować. Na co mama odparła, że nie ma przecież za co, i że go nie nawet nie zna, a on na to odrzekł: - Nie proszę pani, zna mnie pani, a ja mam za co podziękować.

Mama do końca życia modliła się w intencji zamordowanego Emila Bobrukiewicza.

Następnie w roku śmierci taty, w maju 2014 r., gdy wracałem z przyjaciółką, mamą i mamy przyjaciółką, z sanktuarium w Różanymstoku, postanowiliśmy odwiedzić miejsce śmierci Emila, zapomniawszy już o szczegółach tej inskrypcji na postumencie. Był to gorący, słoneczny dzień, niedziela, i jakież było nasze zdumienie, gdy okazało się, że dotarliśmy w to miejsce dokładnie w dniu, w którym 69 lat wcześniej, w nieznanych nam okolicznościach, został uśmiercony Emil Bobrukiewicz, 25 maja...

Brak komentarzy:

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...