sobota, 3 lutego 2024

Z Sienkiewicza na ulicę Skłodowskiej - wspomnienia (część 15)

Życie w Białymstoku, najpierw w starych drewnianych domach, przeznaczonych już w zasadzie do rozbiórki, grożących w każdej chwili zawalenim, przy ulicy Fabrycznej, póżniej Sienkiewicza, przedszkole przy ulicy Złotej, szkoła podstawowa numer 5 - obecnie budynek NFZ przy Pałacowej, Technikum Ekonomiczne przy ulicy Warszawskiej - obecnie Wydział Ekonomii Uniwersytetu w Białymstoku, pierwsze przyjaźnie, wchodzenie w dorosłość poprzez pierwszą pracę jako sprzedawczyni w sklepie na rogu ulicy Lipowej i Przejazd mieszczącym się na parterze kamienicy z 1900 r., następnie w stacji krwiodawstwa przy ulicy Skłodowskiej. To właśnie w stacji krwiodawstwa, dyrektor - o nazwisku o ile dobrze pamiętam Chulpowski - przybyły po wojnie do Białegostoku z Wilna, i chyba z tego powodu darzący sympatią młodą dziewcznę z Adamowców z województwa wileńskiego, choć to około 180 km na północny wschód od Wilna, przekonał osiemnastoletnią dziewczynę do podjęcią studiów, tłumaczył, motywował i mimo tego, że miał do czynienia z upartą, niby pełnoletnią dziewczyną, to jednak w końcu odniósł sukces. Florentyna dostała się na Wydział Prawa i Administracji na Uniwersytecie Warszawskim - to będzie kolejny powrót do Warszawy. Jednym z kluczowych argumentów dyrektora Chulpowskiego miały być słowa: - Dziecko, musisz się jeszcze uczyć, masz dopiero osiemnaście lat, a w swoim życiu spotkasz niejednego wykształconego chama. Wyjazdy do Warszawy na wykłady, egzaminy, były ciekawym doświadczeniem, Florentyna lubiła Warszawę, w końcu była tam poczęta, po wojnie szukała z mamą kamienicy, w której jej rodzice i starszy braciszek mieszkali w latach 1936-1939. Ukończone studia oznaczały lepszą pracę, w bankowości, w czasach, gdy banki były jeszcze instytucjami zaufania publicznego, dbały o swoich pracowników, o ich rozwój, a otrzymywane wynagrodzenie zapewniało godne, choć skromne życie.

W 1968 r. Florcia z mamą przeprowadziły się z domu przy ulicy Sienkiewicza do mieszkania w nowo wybudowanym bloku przy ulicy Skłodowskiej 5 w Białymstoku. Owo mieszkanie było częściową rekompensatą za pozostawione tak zwane mienie zabużańskie, częściową, ponieważ uwzględniającą jedynie wartość domu, bez zabudowań gospodarczych, bez gruntów rolnych. Nieduże, dwupokojowe z kuchnią, na czwartym piętrze, z widokiem na ulicę z okien pokojów, a z okna w kuchni na horyzoncie widać było las Pietrasze, który tak bardzo lubiły kontemplować w słoneczne dni, gdy nie miały czasu na to, by wybrać się tam na spacer. Genowefa lubiła chodzić do pietraskiego lasu na maliny, jeżyny, grzyby. Urokliwy, tajemniczy las na górkach, z dominującym drzewostanem sosnowym, z pozostałościami dawnej strzelnicy, ale też i miejscem egzekucji głównie żydowskich mieszkańców miasta z lipca 1941 r., miejsce jakich wiele w Polsce, łączące grozę czasów wojennych ze zjawiskowym wręcz pięknem natury - smukłe sosny, żywiczny zapach, plątanina śćieżek, dróg, kilka źródełek, ze wzgórz na południowym krańcu lasu rozpościera się wspaniały widok na Białystok, a od strony północnej na Wasilków rozłożony w dolinie rzeki Supraśli, zwanej Supraślanką, a dalej na cudnej urody Puszczę Knyszyńską, łagodnie falujące rozległe północne krajobrazy, tak bardzo przypominające litewskie widoki czy Grodzieńszczyznę.

Na Skłodowskiej często odwiedziała Florentynę i Genowefę ich kuzynka z Wileńszczyzny, również repatriantka, zamieszkała na kolonii Baciuty. Raz zdarzyło się jej nocować i po nocy skarżyła się, że nie mogła spać, bo w nocy hałasowały przejeżdzające pod blokiem samochody, paliły się światła neonów, słychać było syreny karetek wiozących pacjentów do pobliskich szpitali, to zdecydowanie nie dla niej, żyjącej w ciszy i spokoju w drewnianej wiejskiej chatce, oddzielonej od najbliższej piaszczystej drogi łąką i zagajnikiem. Początki cioci Heleny i wujka Zenona w Baciutach nie były łatwe, dostał im się drewniany dom z zabudowaniami gospodarczymi po białoruskiej rodzinie, która po wojnie została przesiedlona na sowiecką Białoruś. Przez jakiś czas otrzymywali listy z pogróżkami, rzekomo od jego poprzednich właścicieli, że jeszcze tu wrócą i zrobią z nimi porządek. Czy autorami listu rzeczywiście byli poprzedni właściciele czy było to dzieło służb specjalnych peerelowskich lub sowieckich białoruskich, by zastraszyć, by skłócić grupy narodowościowe, utrzymywać przybyszów w stanie zagrożenia, tego się już pewnie nie dowiemy. Ciocia Helena wspominała też, że jadąc pociągiem z Wileńszczyzny do nowej Polski, gdzieś na stacji, na której stał ich pociąg, przy którym zatrzymał się pociąg jadący w przecwinym kierunku, pasażerowie z tego drugiego wykpiwali repatriantów wołając do nich: - Gdzie wy jedziecie? Do tej Polski? Do tych panów? Będziecie tam niewolnikami! Jakie były losy tych przesiedlonych z Polski do sowieckiej Białorusi, można się tylko domyślać.

CDN

Brak komentarzy:

W drodze powrotnej - kolegiata w Tumie pod Łęczycą

Październikowy dzień powszedni, słoneczny, wietrzny i chłodny, świat widziany zza okien auta mieni się już wszystkimi barawami złotej polski...