sobota, 17 lutego 2024
Eleazar
Wąską drogą, obramowaną intensywnie zielonymi drzewami przemieszczała się furgonetka wypełniona ciesielskimi narzędziami. Mężczyzna w koszuli z podwiniętymi rękawami, z pogodnym wyrazem twarzy, trzymał pewnie kierownicę, miał do wykonania pewną misję. Na horyzoncie jasne niebo, tuż przy drodze z kępy drzew wyłaniała się smukła wieża kościoła. Żywe, intensywne barwy kwiatów na bujnych łąkach, lasów w oddali, i tuż przy drodze osiedle drewnianych wielorodzinnych piętrowych domów ze zdobionymi okiennicami, w otoczeniu ogrodów, wysokich malw, do każdego prowadzi wydeptana ścieżka, otwarte drzwi, a w tym wszystkim spokój i atmosfera oczekiwania. Ławeczka przed drzwiami, drewniane ogrodzenie kwiatowej rabatki. Jasność nieokreślonej pory dnia. Pod domem staje furgonetka. To moje pierwsze spotkanie z mężczyzną, który przyjechał z daleka, do miasta, w którym kiedyś już był, a do którego wprowadziłem się zaledwie kilka lat temu. Przyjechał specjalnie po to, by pomóc mi się tu urządzić. Nieoceniony pomocnik, dobrze mi znany, choć nigdy wcześniej nie widziany, wyczekiwany od samego początku, którego wsparcie musiałem mieć przez całe życie. Radość spotkania, większa niż każdej dotychczas doświadczonej chwili radości, odbierana z intensywnością i świeżością uczuć dziecka. Przybył pod imieniem Eleazar, pod którym nigdy go nie znałem, a mimo to wiedziałem, że to on.
Etykiety:
Bóg,
człowiek,
intensywność uczuć,
miłość,
nadzieja,
niebo,
opowiadanie,
poezja,
radość,
sen,
sny,
spotkanie,
szczęście,
świeżość uczuć,
wiara,
wiersz biały,
wsparcie,
życie wieczne
piątek, 16 lutego 2024
Wiara - wspomnienia (część 16)
Szczególne nabożeństwo do Matki Bożej Miłosierdzia, wiara przekazana przez mamę, prosta, pełna ufności, a jednocześnie częstej i głębokiej modlitwy, przeżycia niemal mistyczne, postrzeganie wszystkich zdarzeń prze pryzmat wiary, nieodłączne elementy codziennego życia.
Już po moim nawróceniu w 2011 roku, mama opowiedziała mi historię z początku lat 80-tych ubiegłego wieku, o wracającym uporczywie śnie, z którego po przebudzeniu się mama pamiętała jedynie głos, mówiący: "Zapamiętaj tę datę" i tu padał konkretny termin - rok, miesiąc, dzień. Z początku mama ten sen ignorowała, ale gdy zaczął powracać z dużą częstotliwością, któregoś poranka po obudzeniu się, pierwszą czynnością jaką wykonała było zapisanie na skrawku gazety tejże daty. Dopiero wówczas ów sen przestał się śnić. Pewnego dnia roku zdaje się 1980, gdy jak co dnia, zostałem pod opieką babci w mieszkaniu przy ul. Skłodowskiej 5, przed wyjściem na spacer do pobliskiego parku, albo na pieczonego kurczaka na gramażerki na ul. Skłodowskiej, babcia postanowiła przygotować śniadanie, przyszykowała rondelek napełniony mlekiem, już miała przekręcić kurek gazu, i w momencie, gdy zapalała zapałkę, upściła pudełko, zapałki rozyspały się po podłodze, a babcia upadła na nią z hukiem, ten dźwięk rozsypywanych zapałek i upadku na podłogę pamiętam do dziś, choć miałem wtedy zaledwie 4 lata. Telefony były wówczas zarezerwowane dla wybranych, a ja nie byłem w stanie wydostać się z mieszkania, by wezwać pomoc. To co się działo później, pamiętam z mamy opowieści. Babcia była przykryta kocykiem, a pod głową miała podłożoną poduszkę. Mama tego dnia, wracając z pracy, poczuła przynaglenie, by po drodze nie zachodzić do żadnych sklepów, tylko jak najszybciej, jak najkrótszą drogą wracać do domu. W zwyczaju miała odwiedzanie delikatesów na obecnej ulicy Suraskiej, były to czasy deficytów wszelkich towarów, pustych pułek w sklepach, więc za każdym razem, gdy mama wracała do domu odwiedzała delikatesy, Central, w nadziei, że może uda się dostać produkty, które pojawiały się nader rzadko. Tym razem, wewnętrzne przeczucie podpowiadało jej, by nie zachodziła do żadnego z tych sklepów, tylko wracała jak najszybciej do domu. Droga z pracy w banku przy Rynku Kościuszki do bloku przy Skłodowskiej nie była długa, można ją było pokonać nawet w pięć minut. Wróciwszy do domu i otworzywszy drzwi pierwszym, co Florentyna zobaczyła już w przedpokoju były moje wystraszone oczy i niedbale założone spodnie, a następnie usłyszała: "Mamusiu, ja babcię przykryłem kocykiem i podłożyłem pod głowę poduszkę". Czym prędzej swoje kroki skierowała do kuchni i zobaczyła leżącą na podłodze Genowefę. Nie zastanawiająć się ani chwili pobiegła do sąsiadki, która jako jedyna w całym bloku miała telefon, by wezwać pogotowie. Pogotowie przyjechało szybko, okazało się, że babcia miała wylew. Od tego dnia była częściowo sparaliżowana i już nie wyszyła z tej choroby, po niemal dwóch latach - 22 maja 1982 r. - w wieku 71 lat zmarła. Do tej przedwczesnej śmierci doprowadziły babcię noce spędzane na cmentarzu w Adamowcach, w stogach siana, pod które nad ranem podchodziła woda, gdy ukrywała się przed sowieckimi funkcjonariuszami nakazującymi przepisanie się na jakąkolwiek inną narodowość niż polska.
Gdy Florentyna nieco ochłonęła, uświadomiła sobie, że to jakże przykre, bolesne zdarzenie miało miejsce dokładnie w tym dniu, który nieokreślony głos - nie wiadomo czy męski, czy żeński - wielokrotnie zapowiadał w powtarzających się snach.
Już po moim nawróceniu w 2011 roku, mama opowiedziała mi historię z początku lat 80-tych ubiegłego wieku, o wracającym uporczywie śnie, z którego po przebudzeniu się mama pamiętała jedynie głos, mówiący: "Zapamiętaj tę datę" i tu padał konkretny termin - rok, miesiąc, dzień. Z początku mama ten sen ignorowała, ale gdy zaczął powracać z dużą częstotliwością, któregoś poranka po obudzeniu się, pierwszą czynnością jaką wykonała było zapisanie na skrawku gazety tejże daty. Dopiero wówczas ów sen przestał się śnić. Pewnego dnia roku zdaje się 1980, gdy jak co dnia, zostałem pod opieką babci w mieszkaniu przy ul. Skłodowskiej 5, przed wyjściem na spacer do pobliskiego parku, albo na pieczonego kurczaka na gramażerki na ul. Skłodowskiej, babcia postanowiła przygotować śniadanie, przyszykowała rondelek napełniony mlekiem, już miała przekręcić kurek gazu, i w momencie, gdy zapalała zapałkę, upściła pudełko, zapałki rozyspały się po podłodze, a babcia upadła na nią z hukiem, ten dźwięk rozsypywanych zapałek i upadku na podłogę pamiętam do dziś, choć miałem wtedy zaledwie 4 lata. Telefony były wówczas zarezerwowane dla wybranych, a ja nie byłem w stanie wydostać się z mieszkania, by wezwać pomoc. To co się działo później, pamiętam z mamy opowieści. Babcia była przykryta kocykiem, a pod głową miała podłożoną poduszkę. Mama tego dnia, wracając z pracy, poczuła przynaglenie, by po drodze nie zachodzić do żadnych sklepów, tylko jak najszybciej, jak najkrótszą drogą wracać do domu. W zwyczaju miała odwiedzanie delikatesów na obecnej ulicy Suraskiej, były to czasy deficytów wszelkich towarów, pustych pułek w sklepach, więc za każdym razem, gdy mama wracała do domu odwiedzała delikatesy, Central, w nadziei, że może uda się dostać produkty, które pojawiały się nader rzadko. Tym razem, wewnętrzne przeczucie podpowiadało jej, by nie zachodziła do żadnego z tych sklepów, tylko wracała jak najszybciej do domu. Droga z pracy w banku przy Rynku Kościuszki do bloku przy Skłodowskiej nie była długa, można ją było pokonać nawet w pięć minut. Wróciwszy do domu i otworzywszy drzwi pierwszym, co Florentyna zobaczyła już w przedpokoju były moje wystraszone oczy i niedbale założone spodnie, a następnie usłyszała: "Mamusiu, ja babcię przykryłem kocykiem i podłożyłem pod głowę poduszkę". Czym prędzej swoje kroki skierowała do kuchni i zobaczyła leżącą na podłodze Genowefę. Nie zastanawiająć się ani chwili pobiegła do sąsiadki, która jako jedyna w całym bloku miała telefon, by wezwać pogotowie. Pogotowie przyjechało szybko, okazało się, że babcia miała wylew. Od tego dnia była częściowo sparaliżowana i już nie wyszyła z tej choroby, po niemal dwóch latach - 22 maja 1982 r. - w wieku 71 lat zmarła. Do tej przedwczesnej śmierci doprowadziły babcię noce spędzane na cmentarzu w Adamowcach, w stogach siana, pod które nad ranem podchodziła woda, gdy ukrywała się przed sowieckimi funkcjonariuszami nakazującymi przepisanie się na jakąkolwiek inną narodowość niż polska.
Gdy Florentyna nieco ochłonęła, uświadomiła sobie, że to jakże przykre, bolesne zdarzenie miało miejsce dokładnie w tym dniu, który nieokreślony głos - nie wiadomo czy męski, czy żeński - wielokrotnie zapowiadał w powtarzających się snach.
sobota, 3 lutego 2024
Z Sienkiewicza na ulicę Skłodowskiej - wspomnienia (część 15)
Życie w Białymstoku, najpierw w starych drewnianych domach, przeznaczonych już w zasadzie do rozbiórki, grożących w każdej chwili zawalenim, przy ulicy Fabrycznej, póżniej Sienkiewicza, przedszkole przy ulicy Złotej, szkoła podstawowa numer 5 - obecnie budynek NFZ przy Pałacowej, Technikum Ekonomiczne przy ulicy Warszawskiej - obecnie Wydział Ekonomii Uniwersytetu w Białymstoku, pierwsze przyjaźnie, wchodzenie w dorosłość poprzez pierwszą pracę jako sprzedawczyni w sklepie na rogu ulicy Lipowej i Przejazd mieszczącym się na parterze kamienicy z 1900 r., następnie w stacji krwiodawstwa przy ulicy Skłodowskiej. To właśnie w stacji krwiodawstwa, dyrektor - o nazwisku o ile dobrze pamiętam Chulpowski - przybyły po wojnie do Białegostoku z Wilna, i chyba z tego powodu darzący sympatią młodą dziewcznę z Adamowców z województwa wileńskiego, choć to około 180 km na północny wschód od Wilna, przekonał osiemnastoletnią dziewczynę do podjęcią studiów, tłumaczył, motywował i mimo tego, że miał do czynienia z upartą, niby pełnoletnią dziewczyną, to jednak w końcu odniósł sukces. Florentyna dostała się na Wydział Prawa i Administracji na Uniwersytecie Warszawskim - to będzie kolejny powrót do Warszawy. Jednym z kluczowych argumentów dyrektora Chulpowskiego miały być słowa: - Dziecko, musisz się jeszcze uczyć, masz dopiero osiemnaście lat, a w swoim życiu spotkasz niejednego wykształconego chama. Wyjazdy do Warszawy na wykłady, egzaminy, były ciekawym doświadczeniem, Florentyna lubiła Warszawę, w końcu była tam poczęta, po wojnie szukała z mamą kamienicy, w której jej rodzice i starszy braciszek mieszkali w latach 1936-1939. Ukończone studia oznaczały lepszą pracę, w bankowości, w czasach, gdy banki były jeszcze instytucjami zaufania publicznego, dbały o swoich pracowników, o ich rozwój, a otrzymywane wynagrodzenie zapewniało godne, choć skromne życie.
W 1968 r. Florcia z mamą przeprowadziły się z domu przy ulicy Sienkiewicza do mieszkania w nowo wybudowanym bloku przy ulicy Skłodowskiej 5 w Białymstoku. Owo mieszkanie było częściową rekompensatą za pozostawione tak zwane mienie zabużańskie, częściową, ponieważ uwzględniającą jedynie wartość domu, bez zabudowań gospodarczych, bez gruntów rolnych. Nieduże, dwupokojowe z kuchnią, na czwartym piętrze, z widokiem na ulicę z okien pokojów, a z okna w kuchni na horyzoncie widać było las Pietrasze, który tak bardzo lubiły kontemplować w słoneczne dni, gdy nie miały czasu na to, by wybrać się tam na spacer. Genowefa lubiła chodzić do pietraskiego lasu na maliny, jeżyny, grzyby. Urokliwy, tajemniczy las na górkach, z dominującym drzewostanem sosnowym, z pozostałościami dawnej strzelnicy, ale też i miejscem egzekucji głównie żydowskich mieszkańców miasta z lipca 1941 r., miejsce jakich wiele w Polsce, łączące grozę czasów wojennych ze zjawiskowym wręcz pięknem natury - smukłe sosny, żywiczny zapach, plątanina śćieżek, dróg, kilka źródełek, ze wzgórz na południowym krańcu lasu rozpościera się wspaniały widok na Białystok, a od strony północnej na Wasilków rozłożony w dolinie rzeki Supraśli, zwanej Supraślanką, a dalej na cudnej urody Puszczę Knyszyńską, łagodnie falujące rozległe północne krajobrazy, tak bardzo przypominające litewskie widoki czy Grodzieńszczyznę.
Na Skłodowskiej często odwiedziała Florentynę i Genowefę ich kuzynka z Wileńszczyzny, również repatriantka, zamieszkała na kolonii Baciuty. Raz zdarzyło się jej nocować i po nocy skarżyła się, że nie mogła spać, bo w nocy hałasowały przejeżdzające pod blokiem samochody, paliły się światła neonów, słychać było syreny karetek wiozących pacjentów do pobliskich szpitali, to zdecydowanie nie dla niej, żyjącej w ciszy i spokoju w drewnianej wiejskiej chatce, oddzielonej od najbliższej piaszczystej drogi łąką i zagajnikiem. Początki cioci Heleny i wujka Zenona w Baciutach nie były łatwe, dostał im się drewniany dom z zabudowaniami gospodarczymi po białoruskiej rodzinie, która po wojnie została przesiedlona na sowiecką Białoruś. Przez jakiś czas otrzymywali listy z pogróżkami, rzekomo od jego poprzednich właścicieli, że jeszcze tu wrócą i zrobią z nimi porządek. Czy autorami listu rzeczywiście byli poprzedni właściciele czy było to dzieło służb specjalnych peerelowskich lub sowieckich białoruskich, by zastraszyć, by skłócić grupy narodowościowe, utrzymywać przybyszów w stanie zagrożenia, tego się już pewnie nie dowiemy. Ciocia Helena wspominała też, że jadąc pociągiem z Wileńszczyzny do nowej Polski, gdzieś na stacji, na której stał ich pociąg, przy którym zatrzymał się pociąg jadący w przecwinym kierunku, pasażerowie z tego drugiego wykpiwali repatriantów wołając do nich: - Gdzie wy jedziecie? Do tej Polski? Do tych panów? Będziecie tam niewolnikami! Jakie były losy tych przesiedlonych z Polski do sowieckiej Białorusi, można się tylko domyślać.
CDN
W 1968 r. Florcia z mamą przeprowadziły się z domu przy ulicy Sienkiewicza do mieszkania w nowo wybudowanym bloku przy ulicy Skłodowskiej 5 w Białymstoku. Owo mieszkanie było częściową rekompensatą za pozostawione tak zwane mienie zabużańskie, częściową, ponieważ uwzględniającą jedynie wartość domu, bez zabudowań gospodarczych, bez gruntów rolnych. Nieduże, dwupokojowe z kuchnią, na czwartym piętrze, z widokiem na ulicę z okien pokojów, a z okna w kuchni na horyzoncie widać było las Pietrasze, który tak bardzo lubiły kontemplować w słoneczne dni, gdy nie miały czasu na to, by wybrać się tam na spacer. Genowefa lubiła chodzić do pietraskiego lasu na maliny, jeżyny, grzyby. Urokliwy, tajemniczy las na górkach, z dominującym drzewostanem sosnowym, z pozostałościami dawnej strzelnicy, ale też i miejscem egzekucji głównie żydowskich mieszkańców miasta z lipca 1941 r., miejsce jakich wiele w Polsce, łączące grozę czasów wojennych ze zjawiskowym wręcz pięknem natury - smukłe sosny, żywiczny zapach, plątanina śćieżek, dróg, kilka źródełek, ze wzgórz na południowym krańcu lasu rozpościera się wspaniały widok na Białystok, a od strony północnej na Wasilków rozłożony w dolinie rzeki Supraśli, zwanej Supraślanką, a dalej na cudnej urody Puszczę Knyszyńską, łagodnie falujące rozległe północne krajobrazy, tak bardzo przypominające litewskie widoki czy Grodzieńszczyznę.
Na Skłodowskiej często odwiedziała Florentynę i Genowefę ich kuzynka z Wileńszczyzny, również repatriantka, zamieszkała na kolonii Baciuty. Raz zdarzyło się jej nocować i po nocy skarżyła się, że nie mogła spać, bo w nocy hałasowały przejeżdzające pod blokiem samochody, paliły się światła neonów, słychać było syreny karetek wiozących pacjentów do pobliskich szpitali, to zdecydowanie nie dla niej, żyjącej w ciszy i spokoju w drewnianej wiejskiej chatce, oddzielonej od najbliższej piaszczystej drogi łąką i zagajnikiem. Początki cioci Heleny i wujka Zenona w Baciutach nie były łatwe, dostał im się drewniany dom z zabudowaniami gospodarczymi po białoruskiej rodzinie, która po wojnie została przesiedlona na sowiecką Białoruś. Przez jakiś czas otrzymywali listy z pogróżkami, rzekomo od jego poprzednich właścicieli, że jeszcze tu wrócą i zrobią z nimi porządek. Czy autorami listu rzeczywiście byli poprzedni właściciele czy było to dzieło służb specjalnych peerelowskich lub sowieckich białoruskich, by zastraszyć, by skłócić grupy narodowościowe, utrzymywać przybyszów w stanie zagrożenia, tego się już pewnie nie dowiemy. Ciocia Helena wspominała też, że jadąc pociągiem z Wileńszczyzny do nowej Polski, gdzieś na stacji, na której stał ich pociąg, przy którym zatrzymał się pociąg jadący w przecwinym kierunku, pasażerowie z tego drugiego wykpiwali repatriantów wołając do nich: - Gdzie wy jedziecie? Do tej Polski? Do tych panów? Będziecie tam niewolnikami! Jakie były losy tych przesiedlonych z Polski do sowieckiej Białorusi, można się tylko domyślać.
CDN
piątek, 2 lutego 2024
Podróż do Polski - wspomnienia (część 14)
Gdy w 1946 roku sześcioletnia Florcia, trzynastoletni Oswaldek i trzydziestopięcioletnia Genowefa opuszczali Adamowce, na fałszywych dokumentach, nie mogli nawet przypuszczać, że już tu więcej nie wrócą. Babcia była przekonana, tak jak jej brat Władysław, że sowieci są tu tylko tymczasowo, że za niedługi czas, z mężem i dziećmi, będzie mogła wrócić do swojej rodzinnej wsi, przecież ledwie przed wybuchem wojny Florian wybudował nowy dom. Ta ucieczka była konieczna jedynie po to, by uchronić się przed wywózką w głąb ZSRR, ale ten okropny czas przecież wkrótce się skończy, i będzie można wrócić do tych malowniczych krajobrazów, krewnych, znajomych, przyjaciół, pójść na cmentarz na górce w Adamowcach, pojechać do kościoła w Udziale, do Mosarza, do Głębokiego, do Postaw, wyruszyć na pielgrzymkę do Kalwarii Wileńskiej. Florian jeszcze przed wojną często powtarzał, że dziewczynkę trzeba będzie posłać do szkół w Wilnie, a chłopaka, jako że był kręcony, trzeba będzie wyuczyć konkretnego fachu, może zostanie pomocnikiem Floriana w warsztacie stolarskim. Teraz Florian został powołany do wojska. Genowefa musiała być silna, zaradna i samodzielna. Przygotowała suchary na wyjadz, spakowała najpotrzebniejsze rzeczy, krucyfiks schowała do woreczków z mąką, postanowiła zabrać krówkę, pięknego konia zabrali sowieci w zamian pozostawiając wychudzoną, wymizerowaną szkapinę. Koń był piękny, ale szalenie bał się pociągów, stojąc przed przejazdem, gdy przejeżdząła lokomotywa ze składem, narowił się, wierzgał, stawał dęba, i tylko Florian był w stanie nad nim zapanować.
Podróż pociągiem, bydlęcymi wagonami, ale do Polski. Genowefa rozumiała, że Polska - w jej ówczesnej opinii jedynie tymczasowo - jest gdzieś daleko, bliżej Warszawy, a w Polsce ludzie nie pozwolą człowiekowi umrzeć, Polska to nie Związek Radziecki. W tej nowej Polsce była już też część rodziny - rodzony brat Floriana - Jan, po zwolnieniu z wojska wiosną 1945 r. dostał skierowanie do służby jako strażnik w banku w Białymstoku, tam już były jego córki - Benedykta i Longina, żona - również Genowefa - zmarła jeszcze w czasie wojny w Admamowcach w wieku 45 lat i tam na wiejskim cmentarzyku została pochowana. Babcia była przekonana, że w tej nowej Polsce zawsze znajdzie się ktoś, kto jej pomoże, miała już dobre doświadczenia z czasu zamieszkiwania Warszawie w latach 1936 - 1939 . Decyzja zatem nie mogła być inna. Podróż trwała miesiąc, była pełna traumatycznych zdarzeń, pociąg trafił koniec końców do Krakowa, ale babcia mając na uwadze to, że brat jej męża mieszka w Białymstoku, uważała, że i ona z dziećmi powinna tam trafić, a też i z Białegostoku będzie dużo bliżej do Adamowców.
W Wilnie postój trwał dwa dni, z dworca było blisko do Ostrej Bramy, więc Genowefa wzięła za rączkę Florcię i poszły razem się pomodlić. Ostra Brama stała się jednym z najważniejszych miejsc w życiu mamy, do końca jej życia. Dlatego też tak bardzo lubiła odwiedzać białostocką katedrę, ze względu na kaplicę z obrazem Matki Bożej Ostrobramskiej, tam czuła się najlepiej, tam jej modlitwa była najgłębsza, tam odpoczywała, tam u Matki Boskiej się radziła, jej się zwierzała, powierzała wszelkie trudności, radości, swoją codzienność. Bardzo chciała zobaczyć replikę kaplicy Matki Boskiej Ostrobramskiej w Skarżysku-Kamiennej, wybieraliśmy się tam i nie zdążyliśmy już doń dotrzeć. W białostockiej katedrze, modląc się któregoś lipcowego dnia 2016 r., przed obrazem Matki Bożej Miłosierdzia, prosząc o wszelkie łaski dla syna, przede wszystkim łaskę pracy, ale też i inne ważne, mama poczuła jakby świat wokół został wyłączony, widziała co prawda przesuwających się ludzi - grupę turystów, filary, obraz Matki Bożej, ławki, ołtarz, promienie słońca wpadające przez witraże, ale nie słyszała żadnych dźwięków, jakby wokół zaległa kompletna cisza, mimo, że ci przesuwający się ludzie poruszali ustami, ten świat wokół stał się jakby nierealny, i w pewnym momencie usłyszała łagodny kobiecy głos, trzykrotnie powtarzający - Trwajcie, trwajcie, trwajcie... To niemal mistyczne przeżycie trwało chwilę, po tych słowach otaczający świat "został włączony", słyszalne były głosy cichych rozmów, kroków, trzaskajace drzwi do katedry. Dwa miesiące później dostałem dobrą pracę. A siedem lat później mama odejdzie do Domu Pana, w Szpitalu Wolskim w Warszawie, na Woli, na której została też poczęta, i historia zatoczy koło.
Podróż pociągiem, bydlęcymi wagonami, ale do Polski. Genowefa rozumiała, że Polska - w jej ówczesnej opinii jedynie tymczasowo - jest gdzieś daleko, bliżej Warszawy, a w Polsce ludzie nie pozwolą człowiekowi umrzeć, Polska to nie Związek Radziecki. W tej nowej Polsce była już też część rodziny - rodzony brat Floriana - Jan, po zwolnieniu z wojska wiosną 1945 r. dostał skierowanie do służby jako strażnik w banku w Białymstoku, tam już były jego córki - Benedykta i Longina, żona - również Genowefa - zmarła jeszcze w czasie wojny w Admamowcach w wieku 45 lat i tam na wiejskim cmentarzyku została pochowana. Babcia była przekonana, że w tej nowej Polsce zawsze znajdzie się ktoś, kto jej pomoże, miała już dobre doświadczenia z czasu zamieszkiwania Warszawie w latach 1936 - 1939 . Decyzja zatem nie mogła być inna. Podróż trwała miesiąc, była pełna traumatycznych zdarzeń, pociąg trafił koniec końców do Krakowa, ale babcia mając na uwadze to, że brat jej męża mieszka w Białymstoku, uważała, że i ona z dziećmi powinna tam trafić, a też i z Białegostoku będzie dużo bliżej do Adamowców.
W Wilnie postój trwał dwa dni, z dworca było blisko do Ostrej Bramy, więc Genowefa wzięła za rączkę Florcię i poszły razem się pomodlić. Ostra Brama stała się jednym z najważniejszych miejsc w życiu mamy, do końca jej życia. Dlatego też tak bardzo lubiła odwiedzać białostocką katedrę, ze względu na kaplicę z obrazem Matki Bożej Ostrobramskiej, tam czuła się najlepiej, tam jej modlitwa była najgłębsza, tam odpoczywała, tam u Matki Boskiej się radziła, jej się zwierzała, powierzała wszelkie trudności, radości, swoją codzienność. Bardzo chciała zobaczyć replikę kaplicy Matki Boskiej Ostrobramskiej w Skarżysku-Kamiennej, wybieraliśmy się tam i nie zdążyliśmy już doń dotrzeć. W białostockiej katedrze, modląc się któregoś lipcowego dnia 2016 r., przed obrazem Matki Bożej Miłosierdzia, prosząc o wszelkie łaski dla syna, przede wszystkim łaskę pracy, ale też i inne ważne, mama poczuła jakby świat wokół został wyłączony, widziała co prawda przesuwających się ludzi - grupę turystów, filary, obraz Matki Bożej, ławki, ołtarz, promienie słońca wpadające przez witraże, ale nie słyszała żadnych dźwięków, jakby wokół zaległa kompletna cisza, mimo, że ci przesuwający się ludzie poruszali ustami, ten świat wokół stał się jakby nierealny, i w pewnym momencie usłyszała łagodny kobiecy głos, trzykrotnie powtarzający - Trwajcie, trwajcie, trwajcie... To niemal mistyczne przeżycie trwało chwilę, po tych słowach otaczający świat "został włączony", słyszalne były głosy cichych rozmów, kroków, trzaskajace drzwi do katedry. Dwa miesiące później dostałem dobrą pracę. A siedem lat później mama odejdzie do Domu Pana, w Szpitalu Wolskim w Warszawie, na Woli, na której została też poczęta, i historia zatoczy koło.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Błyski - część 37
Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...
-
Wedle opowieści Babci powtarzanych mi przez moją Mamę Litwini mieli mieć piękne głosy i pięknie śpiewać. Mieli też w zwyczaju często się ze ...
-
Lesław Maleszka stanowi chyba najlepszy przykład agenta, który ochoczo i nadgorliwie współpracował ze służbami specjalnymi. Historie o łaman...
-
Rok 1932 minął pod znakiem wznoszenia nowego domu w Adamowcach. Podstawowym budulcem na tych terenach było drewno, murowane budowle na wsiac...