czwartek, 12 stycznia 2023

Starożyńce

Trudno wyjaśnić tę wielką fascynację litewskimi krajobrazami. I gdy nie mam możliwości wyruszenia na Litwę, to lubię i potrzebuję znaleźć się gdzieś chociaż w pobliżu granicy z Litwą, i nawet jeśli nie będą to okolice Berżnik, to jestem w stanie zadowolić się okolicami Lipska nad Biebrzą. Tam już czuć powiew Litwy, falujące pagórki, zachody słońca, puszczańskie wioski z drewnianymi domami, kościółkami (Mikaszówka), kaplicami (Rudawka), czy nawet zielone otwarte przestrzenie, dają jakąś namiastkę prawdziwej nieosiągalnej na dany czas Litwy. Oczywiście można to uzasadnić pochodzeniem Mamy i całej Rodziny ze strony Mamy, z dawnego powiatu postawskiego województwa wileńskiego. Tam wszak krajobrazy podobne, jeziora, łagodne pagórki, lasy, knieje. Widocznie potrzeba obcowania z takim krajobrazem jest we krwi, i jest on bliższy niż mazowieckie równiny, choć i one uroku pozbawione nie są, ale tam jednak jest się bardziej u siebie. I te historie rodzinne, w których przewija się wątek również litewskich członków rodziny. Zatem nawet, gdyby miałaby to być wyprawa na kilka godzin, aby tylko zatopić się w tych tak bliskich sercu widokach, to warto wybrać się na północny wschód. Odkrywać coraz to nowe pejzaże, nowe wsie, domostwa, pola, łąki, lasy, wszelkie inne zakątki, spotykać mieszkańców tych zagubionych przy granicy osad.

Ze Skieblewa jadąc do Mikaszówki, warto odbić w stronę Żabickich, i dalej Starożyńców. Mijane po drodze bunkry z Linii Mołotowa, nadal jakoś budzą grozę, szpecą krajobraz, ohydny ślad ruskiego mira.

Na stronie internetowej Suwalskiego Towarzystwa Genealogicznego im. prof. Jerzego Wiśniewskiego znajdujemy taką ciekawą informację o tych terenach:

"W tym czasie południowo-wschodniej części Suwalszczyzny na granicy dóbr prywatnych i puszczy, tworzono nowe wsie osoczników: Bohatery, Starożyńce, Kurianka oraz chłopską wieś Skieblewo do obsługi wzniesionego w latach 1561-1569 dworu Wołkusz, siedziby leśniczego perstuńskiego. Poza rzekę Wołkusz i bagna pod Lipskiem osadnictwo dalej się nie posunęło. Ukoronowaniem kolonizacji tej części puszczy było założenie przez Stefana Batorego królewskiego miasta Lipska. Przywilej lokacyjny wystawił król w Grodnie 8 grudnia 1580 r. Dwa lata później Stefan Batory założył w Lipsku parafię katolicką. Zapewne jednocześnie utworzono cerkiew i parafię unicką. Nowe miasto prócz funkcji handlowo-rzemieślniczych miało także z racji położenia nad Biebrzą stać się miastem portowym. Tak się nie stało. Nie spełniło pokładanych nadziei m. in. ze względu na konkurencję dwóch sąsiednich miasteczek: Hołynki i Sopoćkiń oraz rozwijającej się Dąbrowy."

Natomiast na stronie internetowej Nadleśnictwa Augustów dowiadujemy się jeszcze kilku ciekawych rzeczy o osocznikach z Żabickich:

"W XVI na południowym skraju Puszczy Augustowskiej zakładano wsie osockie. Przeważnie byli to chłopi, zwolnieni z obowiązków pańszczyźnianych, których funkcja przechodziła z ojca na syna - w ten sposób powstały m.in. wsie Starożyńce, Markowce, Skieblewo i Kurianka. Podobnie długo spełniali swoją powinność osocznicy z wsi Żabickie, którzy odpowiedzialni byli za przewożenie korespondencji zarządu lasów. Osiedlono tutaj także bartników, pilnujących królewskich barci - tak powstały wsie Bartniki i Rakowicze."

oraz dość wyczerpujące wyjaśnienie kim owi osocznicy w ogóle byli:

"Osocznik- w dawnych czasach była to dobrze uposażona ludność chłopska, której zadaniem było pilnowanie przestrzegania zakazów na terenie osoki – części puszczy, którą musiał co jakiś czas objechać lub obejść. Osiedlani byli najpierw w osadach na skraju Puszczy i udawali się w jej głąb zazwyczaj w 4 osobowych grupkach na całe miesiące. Dodatkowo odpowiadali oni jednak za tzw. wchody do puszczy oraz strzegli jej przed kłusownikami. W owym czasie prawo wstępu do jej lasów miała jedynie ludność – chłopi i szlachta z pobliskich wsi posiadająca tzw. prawo wchodów."

Przez fantastycznie położone na stoku łagodnego wzniesienia Żabickie, których widok zamyka po prawej stronie ów nieszczęsny bunkier, zmierzamy w stronę Starożyńców, po lewej stronie młody sosnowy lasek, po prawej falujące łany zbóż, a na horyzoncie ciemniejący las. Jak to często, zwłaszcza w Polsce bywa, pięknym widokom musi towarzyszyć pamięć tragicznych wydarzeń, które się nigdyś w tej scenerii na przestrzeni stuleci rozgrywały, przetoczyła się przez nie historia mała i duża, z całym swoim okrucieństwem, bezwzględnością, obojętnością na ludzką nędzę i niedolę. Kiedyś te ziemie zamieszkiwali Jaćwingowie, z którymi owa historie obeszła się wyjątkowo burutalnie, później tysiącami ginęli tu żołnierze w czasie I wojny światowej, krwią ziemia ta spłynęła nie mniej obficie w czasie II wojny światowej, a i wyparcie stąd Niemców nie przyniosło wyzwolenia, czym była Obława Augustowska wyjaśniać właściwie nie trzeba.

Artur Gaweł i Grzegorz Ryżewski w książce "Z biegiem Biebrzy. Przewodnik historyczno-etnograficzny" zamieścili fragment relacji korespondenta gazety wrocławskiej „Schlesische Zeitung” opisującej jedną z najkrwawszych bitew, jakie rozegrały się w czasie I wojny światowej na terenie gminy Lipsk:

"Przy Wołkuszu - Sołojewszczyźnie – Żabickich okrążone rosyjskie kolumny wystąpiły ze skraju lasu szybko naprzód. Odrzuciły one swoje dawne sposoby walki (możliwie często okopywać się) i szukały osłony w pagórkowatej okolicy między wsiami Wołkusz - Bartniki - Markowce - Starożyńce. Wtedy niemieckie karabiny maszynowe otworzyły swój ogień, haubice i armaty strzelały na 800 m i pod koniec na 450 m po gęstych masach, które po porażce zapełniały się nowymi kolumnami. Cały ten pogrom, którego nie zna wojenna historia, rozegrał się na placu w 2000 metrów, że nawet gołym okiem można było zobaczyć, jak całe kupy ludzi padają na ziemię i jak batalion za batalionem był niszczony pod ogniem karabinów maszynowych. Pod płynnym ogniem lekkiej artylerii polowej nowe i nowe kolumny występowały naprzód, coraz bardziej pole zabijało się trupami na tym wąsko ograniczonym odcinku boju i niemiecki ogień przynosił ciągle nowe, duże straty kolumnom w ich szalonym ataku. Po 2-u godzinnym płynnym ogniu wszystkie działania rosyjskiego oddziału były doprowadzone do pełnej jego porażki. Złożenie na ołtarz wojny w ofierze tysięcy ludzi było daremne, ponieważ przełamać niemiecki żelazny pierścień było niemożliwym i ostatnia rozpaczliwa próba gen. Bułhakowa przedrzeć się do Grodna runęła! Lecz jaki obraz przedstawiał się przy obserwacji z Wołkusza! Przyjaciel na przyjacielu, leżała niezliczona ilość trupów, którymi były zasłane leżące na przedzie wzniesienia, lecz honor 20-go korpusu był uratowany a cenę tego ratunku przedstawiało 7000 zabitych, którzy padli w ataku w jeden dzień bitwy na przestrzeni 2-ch kilometrów, znajdując tu bohaterską śmierć!"

W ruskim mirze, czy byłaby to carska Rosja, czy komunistyczny ZSRR, czy na niby modernizująca się Federacja Rosyjska, życie ludzkie nigdy nie przedstawiało większej wartości, co obecnie uwidacznia się w wojnie w Ukrainie.

Te piękne krajobrazy były zatem świadkiem wielu okrutnych ludzkich działań, wielu bezsensownych śmierci. Teraz, falujące łany zbóż, łagodne pagórki, cmieniejące na horyzoncie lasy, w promieniach delikatnego majowego popołudniowego słońca, stanowią prawdziwie idylliczną scenerię. Cisza, spokój, fantastyczne powietrze, aż się nie chce stąd wyjeżdzać.

Z Żabickich do Starożyńców wiedzie szutrowa droga. Przy pierwszych zabudowaniach Starożyńców zostawiamy na poboczu auto, by przyjrzeć się drewnianym krzyżom otwierającym drogę do wsi. Wokół ocean zieleni, za krzyżami teren się obniża, by za chwilę ponownie się wypiętrzyć spokojnie i łagodnie, i tuż za polem widać kolejną szutrową drogę, a przy niej u stóp wzgórza, urokliwe, malownicze drewniane domy. Przy krzyżach spotykamy panią ze starszym mężczyzną, wspierającym się na lasce. Nawiązujemy miłą rozmowę. Pani opowiada, że niedawno wyszła ze szpitala, a teraz wybrała się na spacer z Tatą, który ma już 88 lat. I tak sobie oboje spacerują wzdłuż szutrowej drogi i łanów zbóż. Starszy pan w koszuli, marynarce, w czapce w stylu maciejówki, opowiada o neogotyckim kościele w Lipsku, z wieży którego podziwiał niegdyś całą okolicę. Państwu towarzyszy kotka o wdzięcznym imieniu Marcysia, śliczna trikolorka, która wędruje ze swoimi gospodarzami niczym wierny psiaczek, przy nodze. Gdy kończymy rozmowę, pani przywołuje towarzyszkę wędrówek, a ta posłusznie podbiega, i idą razem dalej, a kobieta zbiera polne kwiaty. I są takie spotkania, które chciałoby się powtarzać, dają jakąś radość, nadzieję, i wzbudzają to, co dobrego gdzieś tam w nas głęboko sobie drzemie. Mamy nadzieję, że tego starszego pana z córką jeszcze kiedyś spotkamy.

Przemieszczamy się dalej, skręcamy w lewo piaszczystą drogą, mijamy drewniane domy, opuszczone gospodarstwa, kolejny drewniany krzyż, a po prawej stronie fantastyczny kolorowy drewniany domek, przy którym droga gwałtownie opada w dół. I uświadamiamy sobie, że to jednak pora już wracać, bo jeszcze w Lipsku czekają na nas miody do odebrania, ale to już zupełnie inna historia.

środa, 11 stycznia 2023

Kiernów, zwany Litewską Troją

Krajobrazy północy zaczynają się na północ od Białegostoku, widok ze wzgórz w okolicach wieży ciśnień, z lasu Pietrasze, z okolic "Wikinga", na przeciwległą stronę doliny Supraślanki (Supraśli), z łagodnymi wzgórzami, na których rozłożyła się Puszcza Knyszyńska, wyznaczają początek północnej Europy. Smukłe, sięgające nieba sosny o bursztynowych pniach, czerniejące dorodne świerki, jako żywo przypominają litewskie knieje, a i w estońskich puszczach można się poczuć jak u siebie. Kiedyś, gdy zatrzymaliśmy się na nocleg w domku na kempingu w Viitnie, pani, która nim administrowała, nie mogła się nadziwić, że przyjechaliśmy z Polski oglądać to, co mamy też u siebie, bo ona, będąc członkinią zespołu pieśni i tańca z okolic Viitny, bywała na koncertach w Polsce, m.in. w Augustowie, i uważa, że jeziora i lasy Pojezierza Augustowsko-Suwalskiego niczym się nie różnią od kniej i jezior jej rodzimej prowincji Virumaa Zachodnia. Oczywiście, nie zgodziliśmy się z panią. Inny duch, inne powietrze, a nawet nieco odmienne ukształtowanie terenu, dużo dalsza północ, choć podobieństw odmówić się nie da.

Czuć się jak u siebie w domu, a jednocześnie poszukiwać ducha miejsca, odmienności, odkrywać wszystko, co tylko może być ciekawe - historia, obyczaje, język, kultura materialna, choćby przydrożne kapliczki czy krzyże. Chyba nigdzie na świecie nie znajdziemy tak bogato zdobionych, z licznymi precyzyjnymi detalami, drewnianych przydróżnych krzyży, jakie się nam ukazaują tuż po przekroczeniu granicy litewskiej. To istne dzieła sztuki. Albo urokliwe, zadbane drewniane domki w wioskach porozrzucanych na falujących wzgórzach, fantastycznie tonące w czerwcowej zieleni.

Rok bez wyprawy na Litwę jest czasem jakby niepełnym, z poczuciem braku, nienasycenia oczu widokami wyjętymi z dobrych marzeń sennych. Mama, która urodziła się w Adamowcach, w gminie Kozłowszczyzna w powiecie postawskim województwa wileńskiego, nie wyobraża sobie wyjazdu do Wilna bez odwiedzenia Kiernowa (lit. Kernavė). Twierdzi, że w tym miejscu czuje prawdziwą Litwę, że te wzgórza grodziska, podgrodzia i świątynne, wijąca się Wilia (lit. Neris), rozległe falujące po sam horyzont zielone przestrzenie, zalane łagodnymi promieniami północnego słońca, to sama kwintesencja Litwy.

W słoneczny, ciepły, październikowy weekend były tu istne tłumy. Mimo, że w Wilnie jeszcze o poranku na trawie do godziny niemal 10.00 utrzymywał się szron, a ostre, zimne powietrze, przypominało o zbliżających się Świętach Bożego Narodzenia, to tego dnia w Kiernowie jakby powróciło łagodne lato, jedynie barwy drzew wskazywały na to, że to jednak jesień.

Pierwsza stolica pogańskiej Litwy, dopiero w 1321 r. wielki książę Giedymin przeniósł ją do Trok. Pierwsze wzmianki w dokumentach historycznych o Kiernowie pochodzą z 1279 r., kiedy to gród oparł się najazdowi krzyżackiemu. Wielki książę Trojden puścił się wówczas w pogoń za rycerzami w białych płaszczach z czarnym krzyżem na ramieniu i rozgromił ich - w bitwie poległ krajowy mistrz inflancki - Ernst von Rassberg i jego 77 rycerzy. Był to też czas, kiedy Kiernów stanowił jeden z najważniejszych politycznych i ekonomicznych ośrodków Litwy. Ale bitwy z Krzyżakami miały tu jeszcze miejsce i w 1365 r. i 1390 r. A zatem ta ostatnia w czasie, gdy Litwa była już formalnie krajem chrześcijańskim, a Jagiełło w 1387 r. ufundował pierwszy kościół w Kiernowie.

Dzięki wykopaliskom prowadzonym w latach 1979 - 1989 przez archeologów z Uniwersytetu Wileńskiego wiemy też, że pierwsi mieszkańcy w okolicach Kiernowa osiedlali się w IX-VIII tysiącleciu p.n.e. Nad Wilią powstały osady w okresie paleolitu (VIII-II tysiąclecie p.n.e.) i w epoce brązu (XVI-VI w. p.n.e.). W pobliżu rzeki odkryto też cmentarzysko z okresu późnej epoki brązu i wczesnego okresu żelaza (VI-I w. p.n.e.) oraz miejsce składania ofiar, które funkcjonowało od pierwszych stuleci n.e do XIII-XIV w. Nadto, w Dolinie Pojaty, między grodziskami a Wilią, odnalezione zostały pozostałości dawnej osady, uważanej za pierwszą stolicę Litwy. Istniała ona w czasach pokoju, a przed okrutnymi napadami Krzyżaków jej mieszkańcy chronili się w pobliskich grodach. Osada, na którą składały się domy mieszkalne, warsztaty rzemieślników i kantory kupców, mogła istnieć do XVI w.

Kiernowa nie warto zwiedzać w pośpiechu, to zdecydowanie wyprawa na cały dzień. Podziwianie litewskich krajobrazów, ich samej esencji to jedno, ale warto się też zatrzymać, oddać kontemplacji w neogotyckim kościółku z czerwonej cegły pod wezwaniem Matki Bożej Szkaplerznej, wnętrze którego rozświetalją smugi promieni słonecznych wpadających przez okna z witrażami, a w powietrzu unosi się zapach kadzidła (kościółek został wzniesiony w latach 1910 - 1920, a ufundowali go Litwini mieszkający w Stanach Zjednoczonych); posmakować dań prawdziwej litewskiej kuchni; nabyć od miejscowego pszczelarza pyszne miody z pobliskich pól, łąk i lasów, by się nimi delektować po powrocie do domu i zachować smaki oraz zapachy Litwy aż do następnej wyprawy na tę w końcu nie tak odległą północ.

***

Pisząc o historii Kiernowa korzystałem z książki autorstwa Tomasza Krzywickiego "Litwa: przewodnik".

wtorek, 10 stycznia 2023

W stronę północy

Już od dzieciństwa fascynowała mnie północ. Mieszkając na Białostoczku, w wolnym czasie, bez względu na porę roku, ciągnęło mnie do lasu Pietrasze, położonego na górkach porośniętych lasem sosnowym, z rzadka świerkami czy drzewami liściastymi, z licznymi źródełkami. ścieżkami, drogami. Wagary, ogniska, wyprawy rowerowe, zbiórki zuchowskie, później harcerskie, wycieczki zimą z sankami na tak zwaną górę Amazonkę z tajemniczym domkiem kolejarza na szczycie. Tory biegnące w sztucznym wąwozie, ze skarpami z obu stron, przy czym ta z prawej, naprzeciw Amazonki zawsze była ciekawsza, bo wyższa, bardziej piaszczysta, przystępna, z wydeptanymi ścieżkami prowadzącymi na szczyt wzniesienia do ścieżki wiodącej wzdłuż torów. Tajemnicze zakątki pietraskiego lasu, pozostałości dawnej strzelnicy, miejsce egzekucji białostockich Żydów, ale też polskich czy białoruskich mieszkańców Białegostoku, Wasilkowa, później się okazało, że i miejsca egzekucji żołnierzy wojennego i powojennego podziemia. Opowieści starego białostoczanina o carskim oficerze, który będąc pijanym, utopił się gdzieś w bagnie, w pobliżu dzisiejszej fabryki dywanów, wspomnienia o tym, jak osobiście widział białostockich Żydów prowadzonych na rozstrzelanie na Pietraszach. Z góry zwanej Strzelnicą, na której kiedyś rozlokowała się krótka narciarska trasa zjazdowa, rozpościerał się fantastyczny widok na dolinę Suprślanki (Supraśli) w okolicach Wasilkowa, a dalej za nią na postrzępione wierzchołki smukłych, sięgających nieba sosen i świerków Puszczy Knyszyńskiej, już za Jurowcami, Sochoniami. Dalej malownicze Rybniki, Kopisk, Katrynka, Czarna Wieś Kościelna, rezerwat Krzemianka jeszcze wówczas bez drewnianej kładki, z pozostałościami kopalni krzemienia sprzed około trzech tysięcy lat, o których pierwszy artykuł przeczytałem jeszcze w „Świecie Młodych”. Śródleśne polany, będące pozostałościami składnic drewna przy torach kolejki wąskotorowej zbudowanej przez Niemców w czasie pierwszej wojny światowej – wojenny rabunek maszyn, drewna, dzieł sztuki, żywności, czegokolwiek, co tylko dało się wywieźć, wszak to nic nowego.

I ten widok otwierający się w okolicach „Wikinga” na puszczę za Jurowcami, zapierający dech w piersiach. Nasłonecznione łagodne wzgórza, na których rozłożyła się piękna puszcza, i porozrzucane na jej krawędzi domki Jurowiec, Leńc. I tak dalej, jakby bez końca, sięgające nieba drzewa, szemrzące źródełka, leśne rzeczki, drewniane domy w puszczańskich wioskach, kapliczki, krzyże, leśniczówki. Dopiero za Przewalanką otwarta przestrzeń, sosnowe zagajniki już na pagórkach, dalej od szosy, ciemniejące gdzieś na horyzoncie, pola, łąki, pastwiska, wiosną w maju i w czerwcu całe bogactwo dziesiątków, setek odcieni eksplodującej po zimie zieloności, gdzieniegdzie niedziałające już, drewniane wiatraki – koźlaki, jasne wieże neogotyckiego kościoła w Korycinie, trochę dalej od szosy grodziska w Zamczysku, Milewszczyźnie, Aulakowszczyźnie, Grodzisku koło Suchowoli. Cały ten krajobraz falujący, bez płaskiej monotonii, która też może mieć swój urok, choć tu nijak by się nie sprawdziła. Wczesną jesienią, w pełni wybujałej zielonej, wielobarwnej wiosny, na początku lata, ale też prawdziwą śnieżną, mroźną, słoneczną zimą, widoki te przypominają obrazy z dobrego, szczęśliwego, radosnego, lekkiego snu, w którym bezszelestnie przemieszczamy się jakąś polną szeroką drogą, wzdłuż której płynie z początku krystaliczny strumyk, stopniowo rozszerzający się, przechodzący w rzeczkę, a następnie w coraz szerszą rzekę przelewającą się na drogę w sposób niebudzący lęku ani grozy, a to wszystko zatopione w promieniach delikatnego i jakoś tak fantastycznie jasnego, dyskretnego słońca. W tym śnie ktoś przyjazny z reguły nam towarzyszy, wspiera, opiekuje się. W tym moim, jakiś człowiek wsparty na rowerze, tuż przed wjazdem do tunelu wydrążonym w górze, który trzeba pokonać, by przemieścić się dalej, spokojnie informuje, by nie bać się wody, sięgającej nie wyżej niż do dziewiątej kostki. I drewniany dom przylegający do góry, otoczony drewnianym płotem, z taką też furtką, z wysokimi malwami w ogrodzie, w którym krząta się kobieta, przyjazna, uśmiechnięta. Sen pełen symboli, przyjaznych, pomocnych postaci, z północnymi krajobrazami, i tylko jedną nietypową górą z tunelem, której tak naprawdę nie ma.

I w tej fascynacji tymi widokami, nie sposób się nimi nasycić, zachęcają, by wędrować dalej, coraz dalej na północ, przez Suchowolę, Sztabin, Augustów, Giby, Sejny, do Litwy, dalej Łotwy, Estonii, północnej Białorusi, dawniej północno-wschodniej Wileńszczyzny.

Okolice Korycina.

poniedziałek, 9 stycznia 2023

Stare Hory

To już niemal tradycyjne miejsce postoju i odpoczynku w drodze z Rabki do Budapesztu. Na pograniczu Niżnych Tatr i Wielkiej Fatry, niewielka miejscowość w dolinie, asfaltowy parking, barokowy kościółek, drewniana księgarenka, w której co roku spotykamy tę samą panią, która być może i nas już rozpoznaje. Za każdym razem przeszukuję w niej półki i lady z zamiarem znalezienia czegoś interesującego, co pozwoliłoby mi później w domu szlifować język słowacki. Nauka z portali internetowych to jednak zupełnie nie to samo co papier i książka trzymana w dłoniach w jesienne i zimowe wieczory przy zapalonej lampce.

Stare Hory powstały jako osada górnicza na przełomie XIII i XIV w. W okolicy znajdowały się bogate złoża srebra i miedzi. W roku 1448 rozpoczęto budowę kościoła, która została ukończona w 1499 r., dzięki Michałowi Königsbergerowi, właścicielowi miejscowych kopalń. W XVI w. Węgry i Słowację dotknęły niepokoje polityczne, w tym najazd turecki, tzw. powstania stanowe, które nie pozostały bez wpływu i na życie religijne miejscowej ludności. Dobre warunki dla odrodzenia religijności powstały dopiero po 1711 r., kiedy to zakończyło się ostatnie powstanie stanowe, i wypędzono Turków z kraju. Tradycja pielgrzymowania do Starych Hor - wedle ustnego podania - jest tak stara, jak stary jest tutejszy kościół i ustawiona w nim figura Matki Bożej. Pielgrzymi przybywali tu już zatem w XV w., a rozkwit pielgrzymek przypadł na wiek XVII. Pątnicy władali trzema językami - słowackim, niemieckim, węgierskim, i w tych językach głoszono tu też kazania. W wieku XIX zamknięto kopalnie, a górników zaczęli zastępować drwale, furmani i robotnicy, zwłaszcza z harmanieckich papierni i huty żelaza w Podbrezovej. Pielgrzymowali do Starych Hor również urzędnicy, kupcy i rzemieślnicy z pobliskich miast. Na prośbę bańskobystrzyckiego biskupa - Franciszka Berchtolda, papież Pius VI nadał Starym Horam specjalny przywilej. Od 1780 r. nawiedzenie starohorskiej świątyni, połączone ze spowiedzią, komunią i modlitwą (w intencji jedności chrześcijańskich robotników, wykorzenienia błędów i zawierzenia Kościoła Bogu) nagradzane było odpustami. I odpust można było uzyskać każdego dnia w roku, nie zaś w jakiś jeden wyznaczony szczególny dzień. Nieodłączoną częścią tego miejsca pielgrzymkowego jest tzw. Studnička. Na jej temat nie zachowały się jednak żadne pisemne relacje. Wedle ustnych przekazów mieszkańców Starych Hor, tradycja związana ze Studničką pochodzi z czasów niepokojów społecznych w XVII w. Ówcześni starohorzanie obawiając się, że figura Matki Bożej dostanie się w ręce wrogich sił, usunęli ją z ołtarza, starannie owinęli w płótna, a następnie zakopali w lesie na stoku pobliskiej góry. Kiedy niebezpieczeństwo minęło, w roku 1711 figura została odkopana i w uroczystej procesji przeniesiona do ołtarza w kościele, a z miejsca, w którym spoczywała, wybiło źródełko z wodą o uzdrawiającej mocy.

Sam kościółek nie jest już gotycką budowlą, jaką był pierwotnie, nosi ślady przebudowy w XVIII w. W dni powszednie w godzinach tuż popołudniowych jest przeważnie zamknięty, można wejść jedynie do kruchty. Tuż obok niego swój bieg rozpoczyna droga prowadząca do Studničky, tj. ołtarza polowego i wspomnianego źródełka. Zdarza się, że niektórzy podjeżdżają autami do połowy trasy i dalej udają się pieszo. Nie jest to jednak daleka i długa droga, a też i nie tak bardzo stroma. Zawsze można na niej kogoś spotkać, przeważnie są to współcześni pielgrzymi, tak ich nazwijmy, przyjeżdżający po pracy z pobliskiej Bańskiej Bystrzycy. Napotkani wędrowcy zazwyczaj z uśmiechem pozdrawiają się wzajemnie, nietrudno też nawiązać miłą rozmowę, nawet jeśli słowackim nie włada się zanadto biegle. Za każdym razem kiedy tu jestem, mam to szczęście, że trafiam na słoneczną i ciepłą pogodę. W cieniu strzelistych świerków, przy źródełku, można się ochłodzić nie tylko krystaliczną wodą, ale też delikatnymi powiewami wiatru. To miejsce, w którym rzeczywiście się odpoczywa, zbiera energię do dalszej podróży, czy to w stronę Węgier, czy w stronę Polski.

Więcej o Starych Horach warto przeczytać na stronie internetowej farnosti Stare Hory oraz na portalu poświęconym tzw. putinickim miestom na Slovensku.

Figura

Co jakiś czas pojawiała się przy niej kobieta w średnim wieku, sprzątała, zamiatała, pielęgnowała kwiaty, innym razem para Ukraińców, też w średnim wieku, żegnali się od prawej strony, modlili się zawsze w skupieniu, długo, stali w milczeniu, całkowicie zatopieni w bezgłośnej rozmowie. Za plecami głośno mknęły samochody, szeroką ulicą, w tym miejscu dość ponurą. Modlitwa z widokiem na modernistyczne bloki, międzywojenne, niegdyś szczyt nowoczesności, nasłonecznione mieszkania, nawet dziś marzenie wielu, bo i do centrum blisko, i opinia inteligenckiej dzielnicy. A jednak nawet mimo całej tej wiosenno-letnio-wczesnojesiennej zieloności, rozsądnych przestrzeni między budynkami, sporych podwórek, nie sposób zapomnieć, że były one świadkami rzeczy, o których przypomina a to symboliczna mogiła wprost pod oknami mieszkania na parterze, a to krzyże i tablice pamiątkowe. Mury przesiąknięte dymami pożarów i krwią poległych cywilów i powstańców. Nieopodal, na skrzyżowaniu zejście do kanałów mających ocalić życie; obok kościół w miejscu, w którym zawaliła się cześć skrzydła klasztoru zmartwychwstanek, grzebiąc pod gruzami broniących się powstańców, tuż przy barykadzie. Szczątki czterech z nich wydobyto późno po wojnie, pod koniec lat 50-tych.

Figurę postawiono w międzywojniu, na podwórku nieistniejącej już kamienicy. Matka Boża. Patronka Warszawy. Szeroko rozłożone ramiona, przygarniające, łagodny, zamyślony i zarazem smutny wyraz twarzy. Kojąca. Dzień bez odwiedzin stawał się dniem niepełnym. Po pracy, przed snem, nawet jeśli na chwilę. Któregoś razu, w jej stronę zmierzała grupka zakapturzonych młodych mężczyzn, z butelkami w dłoniach, w zimowy, bezśnieżny wieczór, głośni, nagle jeden się zamachnął i cisnął butelką w figurę, po czym ze śmiechem oddalili się i zniknęli między blokami. Odłamki z utrąconego przedramienia leżały jeszcze długo na kamieniach przed figurą i między kwiatkami. Okaleczona, pamiętająca wiele, wytrwała i pozostała, nawiedzana przez kilka staruszek, parę imigrantów z Ukrainy, panią sprzątającą, i czasem zabieganych przechodniów. Z tym samym wyrazem twarzy, wyczekująca, niepewnie, nieśmiało przywołująca, jakby nie chciała się narzucać.

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...