czwartek, 25 sierpnia 2011

Grybów, Kąclowa, Florynka, Polany, Berest - 24 sierpnia 2011 r.

Podróżowanie jako ucieczka nigdy nie może się udać. Najpewniej może przynieść jedynie roczarowanie. Gdy jeszcze dodać do tego kryzys wiary, to przyjemność wędrowania wydaje się być jeszcze bardziej wątpliwa. Przygnębienia i smutku nieustannym byciem w podróży zagłuszyć nie sposób. Na szczęście jednak jest coś prawdziwego, głębokiego i jasnego w wiejskich i małomiasteczkowych napotykanych na szlaku kościołach. Nabożeństwo różańcowe w słowackiej Starej Lubovni, na które trafiamy przypadkiem ma w sobie coś kojącego i tchnącego prawdą pierwszych chrześcijan. Z początku ledwie kilka osób mądlących się żarliwie piękną, melodyjną slovencziną. Modlących się stopniowo zaczyna przybywać, w przedziale wiekowym od 20 do powyżej 80 lat. Następnie, w drodze powrotnej do Polski jeszcze krótka wizyta w kościele w Plavnicy, wypełnionym po brzegi; wieczorna msza bez pompatyczności, bez rutyny, dzieci, rodzice, dziadkowie z książeczkami do nabożenstwa, łagodny, a jednocześnie stanowczy i spokojny głos młodego księdza, któremu spod sutanny wystają sportowe buty. Bez puszenia się, izolowania się od innych, z charakterystycznym słowackim wyciszeniem, pokorą i skromnością. I nawet, jeśli po wyjściu ze świątyni znowu nic nie jest w stanie uchronić mnie przez natrętnie powracającą myślą o nieubłaganie upływającym czasie, którego wbrew gorliwym zamierzeniom wydrzeć i wstrzymać nie jestem w stanie, i mimo tego, że coraz częściej skłaniam się ku przekonaniu, że Później, Po nic już nie będzie, to pozostaje jednak w głebi duszy coś jasnego i dobrego. To zapewne stąd się wzięło, jakby już nawet podświadome dążenie do zatrzymywania się i zaglądania choćby na chwilę do górskich kościołów, czy do neogotyckiego, monumentalnego w Grybowie, czy modernistycznego w Kąclowej, lub dawnej cerkwi grekokatolickiej we Florynce. Klimat nabożeństw, harmonijne wtopienie świątyń w krajobraz łagodnych gór na pograniczu Beskidu Sądeckiego i Niskiego, groza zbliżającej się burzy, kłębiących się wokół ciężkich, postrzępionych ciemnych chmur, ślady po powodzi w postaci urwanych fragmentow szosy, podmytych przez rwące potoki, dziś zamienione w niewinne wąskie strużki, wywołujące dreszcze grzmoty i wreszcie słońce niemal mistycznie przedzierające się zza ołowianych chmur, układających się w fantastyczne kształty. I ludzie jakby życzliwiej spoglądający, mniej źle skrywanej zawiści, podejrzliwości, nieufności, za to więcej prostoty i szczerej serdeczności.

Grybów otoczony burzowymi chmurami, grzmoty gdzieś w górach, rynek miasteczka doszczętnie rozkopany i w przebudowie, otoczony niskimi kamieniczkami z końca XIX i początku XX wieku, strzelista bryła neogotyckiego kościoła, hałas pracujących wciąż koparek i innego ciężkiego sprzętu, kilka urokliwych zaułków i ani jednego turysty, dwie kręte uliczki, zrujnowany budynek przypominający synagogę, szykowany do generalnego remontu, o czym świadczą ustawione na jednej z fasad drewniane rusztowania; apetyczny zapach domowej pizzy w rynku, i sporo mieszkańców śpieszących na zakupy. Nieliczne kamienice odremonotowane, większość wciąż jeszcze czeka na powrót do dawnej świetności, ciekawe gzymsy, tablice pamiątkowe, kwiaty w oknach, niezliczone szyldy, niektóre całkiem pomysłowe i zabawne. Czas jednak nagli i trzeba ruszać do Florynki. Po drodze Kąclowa i modernistyczny kościół jakby z lat 80-tych. Malowniczo położona wieś o estetycznej, gustownej zabudowie, murowana kapliczka z 1858 r., i wciąż soczysta zieleń otaczających wieś gór. Zza ołowianych chmur przedziera się słońce. Wystraszona nieco mama z nie mniej przerażoną kilkuletnią córką na tylnym siedzeniu, nie dając sobie rady z zaparkowaniem samochodu, kurczowo trzymając kierownicę prosi nas byśmy chwilę zaczekali, zanim się ustawi. W kościele dość licznie zgromadzeni mieszkańcy wsi i pewnie okolic. Jego wnętrze, przestronne, proste i dość surowe przypomina nieco kościół w słowackiej Plavnicy. Kojąca powaga liturgii i radość z niej płynąca.

Dalej kościół we Florynce mieszczący się w dawnej cerkwi grekokatolickiej. Kilkanaście starszych kobiet, kilka młodych, urodziwych dziewcząt, dwie zakonnice i ołtarz jak ikonostas. Przy kościele nagrobek z żeliwnym krzyżem, i epitafium z wygrawerowaną cyrylicą informacją o miejscu pochówku kapłana tej świątyni z czasów, kiedy jeszcze mieszkali tu Łemkowie.

Następnie, malownicza drewniana łemkowska cerkiew w Polanach - obecnie kościół katolicki - z 1820 r., i niewiarygodnie piękna kapliczka przydrożna w Bereście, na którą składają się figury dwóch świątków, ustawione na murowanych cokołach pod wiekowym drzewem, na zboczu góry oświetlonej promieniami chylącego się ku zachodowi słońca.

środa, 24 sierpnia 2011

Koprzywnica, Nowy Korczyn - 16 sierpnia 2011 r.

XII - wieczne opactwo cystereskie w Koprzywnicy. Kontrast między obecnym stanem miasteczka, a jego dawną świetnością. Widomy ślad wojen, wszelkiego rodzaju zniszczeń na przestrzeni ośmiu stuleci. W średniowiecznej Europie wraz z pojawieniem się cystersów w miejscu, w którym osiedlali się zakonnicy rodziła się kultura i cywilizacja; ogrodnictwo, nowoczesna uprawa roli, rzemiosło, browarnictwo, pszczelarstwo, kanały irygacyjne. Ówcześni modernizatorzy o jakich tylko każdy kraj mógł marzyć. Dziś Koprzywnica nie sprawia nawet wrażenia miasteczka, a co najwyżej większej wsi. Kontrast buduje dostojne, wiekowe romańskie opactwo i kościół z elementami barokowymi oraz renesansowymi, posadowione tuż przy drodze z Sandomierza do Krakowa. Miejsce do kontemplacji, a czas nas goni, stąd też w pośpiechu okrążamy budowle, wnętrze jest zamknięte, można jedynie zajrzeć do kruchty i przez szklane bodaj drzwi do nawy głównej.

O dawnej świetności Nowego Korczyna świadczą dwie średniowieczne gotyckie świątynie oddalone od siebie o nie więcej niż 400 metrów. Samo miasteczko jest senne, a rynek wydaje się być szary i ponury, choć niepozbawiony swoistego uroku. Między sklepem spożywczym a wielobranżowym, w drzwiach domu siedzi na stołku starsza kobieta, o siwych rozczochranych włosach, wpatruje się nieruchomo i ponuro, ale też spojrzeniem pełnym pokory i łagodności w przejeżdżające z rzadka ulicą auta. Gdy się zbliżamy, zbiera się w sobie, jakby resztką siłą podnosi się, staje mocno przygarbiona i ledwie słyszalnym głosem prosi o pieniądze na lekarstwa.

Wchodzimy do sklepu po schodkach - tak został nazwany przez ekspedientkę w spożywczym. Piętrowy szary budynek, prawdopodobnie z międzywojnia. Pytamy sprzedawczynię - około 30-letnią dziewczynę, urodziwą, o szlachtnych rysach twarzy, błyszczących, bujnych naturalnych blond włosach - o papier śniadaniowy. Z błyskiem w oczach i swadą, tonem lekkim, dowcipnym, odpowiada, że może się z nami podzielić swoim z kanapek. Czyni to z prawdziwym wdziękiem tak, że można odnieść wrażenie, jakby rzeczywiście chciała nam pomóc i się nim podzielić. Gdyby się urodziła w innym miejscu, miałaby wielkie szanse na zupełnie inne życie. Jej szczera radość i jasność, jaką emanuje urzeka i zapada w pamięć. Kieruje nas do właściwego sklepu, do którego także wchodzi się po schodkach - tu do każdego niemal sklepu wchodzi się po schodkach - mieszczącego się w podobnym szarym, bezstylowym budynku, w tej samej pierzei rynku.

Podstawowe zakupy, papier śniadaniony, szampon do włosów, pasta do zębów, za które w B. zapłacilibysmy co najmniej dwa razy więcej. W sklepie sprzedają matka i córka. W sposób niewymuszony uprzejme, miłe, naturalne. Sprawiają wrażenie, jakby były nam wdzięczne za zrobienie tych marnych zakupów. Dziękują dwukrotnie i żegnają się z nami serdecznie. Czuję się tak, jakbym nie zawierał prostych, banalnych kontraktów kupna - sprzedaży, ale odwiedził dawno nie widzianych przyjaciół. A jednak jest w tym wszystkim coś niepokojącego i przygnębiającego, choć przeplatającego się z czymś jasnym i dobrym. Zrobiło się w międzyczasie pochmurno, ruszamy dalej na południe.

piątek, 19 sierpnia 2011

Sandomierz, 15 - 16 sierpnia 2011 r.

Po raz pierwszy Sandomierz zwiedzany nie w biegu, nie w czasie kiklugodzinnego postoju, lecz przez niemal pełne dwa dni, choć w stosunku do rzeczywistych potrzeb i tak okaże się to niemal bezładną bieganiną, bez solidnej monografii miasta, bez czasu na kontemplowanie smaków, zapachów i barw miasta.

W Rynku tłumy turystów. Podobno od pierwszej serii "Ojca Mateusza" Sandomierz przeżywa prawdziwe oblężenie. I rzeczywiście takiej ilości zwiedzających sprzed kilku dobrych lat nie pamiętam. Ogródki, parasole, wycieczki zorganizowane, rodziny, drewniana lodziarnia stylizowana na zabytkową, sprzedawca waty cukrowej przy ratuszu o śniadej karnacji, kędzierzawych, siwych włosach i zdecydowanie niesłowiańskich rysach twarzy; szum, gwar; zbyt tłoczno i zanadto głośno. Bez trudu można jedank w pobliżu odszukać kilka urokliwych zaułków. Ciepłe, pastelowe, spokojne, łagodne barwy kamieniczek, domów indywidualnych, połyskująca w słońcu jaskrawa czerwień dachówek, którymi są pokryte. Okna facajtek, zlewające się z krzyżami kościoła, i widok na przeciwległe zbocze z dzielnicą domów jednorodzinnych, powstałych już po drugiej wojnie, ale tak nietypowych dla czasów PRL-u. Jest w tym wszystkim coś z klimatu śródziemnomorskiego, tak jakby przez niemal 50 lat PRL-u, ten tu nie zaistniał, nie tknął Starego Miasta z przyległościami, nie wdarł się w nie brutalnie i nie wgryzł w starą mieszczańską tkankę; coś też z klimatu siesty. Urocze domki, ogrodzone żewliwnymi, ażurowymi płotami, które pozwalają zajrzeć do ogrodów, a czasem nawet do korytarzy przez uchylone drzwi. Niedaleko od ludnego, hałaśliwego Rynku, toczy się ciche, spokojne życie. I choć jest w tym sporo malowniczości i uroku, to jednak nasuwa się wątpliwość, czy miasto nie wymiera poza sezonem turystycznym, czy nie staje się senną pustynią, jak większość miast polskich, bez nadziei, apatyczną, szarą, złą i nijaką.

Od strony gotyckiej katedry po zakończonej mszy ciągną tłumy wiernych, zlewając się nieodróżnialnie z turystami, którzy katdry i pełnej majestatu dzwonnicy tuż przy niej w swoim planie wycieczki pominąć nie mogą.

Między Bramą Opatowską a Rynkiem, wizyta w kościele św. Ducha. Przy kruchcie modli się młoda siostra zakonna, a z kaplicy bocznej dobiega łkający głos młodej dziewczyny, po chwili wychodzi z niej, i płacząc rozmawia sama ze sobą. Nie sposób dojść czy jest to modlitwa, czy bezładnie wyrzucane z siebie słowa. Roztrzęsiona, około dwudziestukilku lat, jakby w stanie załamania nerwowego. Zmierza do ołtarza głównego, by po chwili przejść do jednego z bocznych i znowu wrócić do kaplicy, z której przed chwilą wyszła. Siostra zakonna zamyka, wręcz zaciska oczy, modli się jeszcze intensywniej, a na jej twarzy odmalowuje się smutek i cierpienie, jakby chciała je zdjąć z tej młodej dziewczyny. Wychodzimy na ulicę.

Między kościołem a Rynkiem pokrzykuje kilku ogolonych na łyso nastoletnich żuli, czujne, nieufne, pełne agresji spojrzenia. Krzyczą, nawołują się ze starszymi kumplami, podążającymi w ich kierunku do strony Rnyku. Jeszcze głośny, wulgarny komentarz dotyczący nóg przechodzącej około dwudziestoletniej dziewczyny, i chwiejnym, bujanym krokiem odchodzą. Sterroryzowali na chwilę całą ulicę, cel został osiągnięty. Miniemy ich jeszcze raz, w Rynku. Tym razem z butelkami wina, z odległości kilkudziesięcu metrów będą umawiać z się ze znajomyi najwyraźniej dziewczynami.

Słońce przysłoniły ciężkie, ołowiane chmury. Czerwień, beże, brązy, wszelkie odcienie zółci przygasły. I znowu natarczywie wracająca myśl, jakie to miasto przyniera oblicze, gdy nie ma słońca, tłumów, i robi się wokół szaro; i postanowienie, by tu wrócić jesienią, z jakąś jego dobrą monografią.

środa, 17 sierpnia 2011

Droga do Sandomierza

Tuż za Sarnakami rozpoczyna się strefa słońca, łagodne wzniesienia, sady ciągnące się po horyzont, to za ich właśnie sprawą można odnieść wrażenie, że po przekroczeniu Bugu znaleźliśmy się gdzieś w okolicach Sandomierza. Bujność, soczystość zieleni, falujący krajobraz i uginające się od owoców gałęzie rosnących w rzędach jabłoni. Około 120 km na południe od Białegostoku otwiera się świat z największą liczbą dni słonecznych w roku, im bardziej na południe w stronę Lublina, tym ta ilość się zwiększa.

Między Lublinem a Sandomierzem krótki postój w Popowie. Długiej ulicówce, ciągającej się wzdłuż wąskiej szosy, po jej prawej, zachodniej stronie roślinność charakterystyczna dla podmokłych terenów, to tereny zalewowe Wisły. Zabudowania od strony wschodniej położone na skarpie, w większości drewniana, tradycyjna architektura, domy na bielonych, wysokich podmurówkach. Sklep wyglądający jak barak; na schodach siedzi kilku mężczyzn, mrużą oczy od intensywnego słońca, z butelkami piwa w dłoniach. Podchodzę, pewnie i donośnie mówię "dzień dobry", część z nich nie odzywa się wcale, obrzucają mnie jedynie nieufnymi spojrzeniami od stóp do głowy, pojedyńcze głosy, bez przekonania odpowiadają na pozdrowienie, jeden z mężczyzn - niewysoki, szczupły, łysiejący, z wąsikiem, o opuchniętej, czerwonej, wymęczonej twarzy - z trudnym do zinterpretowania uśmiechem mi "cześć". W sklepie starsza sprzedawczyni, a jednocześnie właścicielka, około 70-letnia kobieta, o siwych, krótkich włosach, w okularach, podaje mi dwie wody mineralne, jest uprzejma.

Za mną dwie nastolatki o sniadej karnacji, w krótkich spódnicach, o rozwianych, bujnych, błyszczących brązowawych włosach kupują lody.

I po raz kolejny nie starczy mi czasu na zatrzymanie się w Annopolu i Zawichoście, choć z okien samchodu oba miasteczk wyglądają na warte tego, by poświęcić im choć godzinę. Może w drodze powrotnej...

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Jasionówka. Powrót

Do Jasionówki chętnie wracam ze względu na jej melancholijną atmosferę i malownicze położenie. Cisza, spokój, senny rytm osady, nieliczni ludzie wędrujący do kilku sklepów na zakupy - w sklepach obsługa jest miła, więc jeśli nie ma pracy, a dzien w domu niemiłosiernie się dłuży, to nie ma nic lepszego niż wyjście do ludzi, można z kasjerką albo właścicielką nawiązać choćby krótką rozmowę.

Jasionówka usytuowana jest na łagodnych wzgórzach. Najpiękniej wygląda ze wzgórza na wschodnik skraju osady, na którym w XVI w. stanął dwór, z początku rusko-litewskiego rodu Kurzenieckich, którzy Jasionówkę otrzymali, jako nadanie królewskie za wierną służbę od Zygmunta Augusta. Akt nadania sporządzony został w języku ruskim: "Od młodos'ti liet swoich buduczi na dworie naszom hospodarskom". Prawdopodobnie już wówczas Jasionówka istniała jako osada, założona przez Jaćwingów. Niewykluczone zatem, że wśród dzisiejszych mieszkańców, część z nich stanowią potomkowie tego walecznego bałtyjskiego ludu. Wraz z lokacją miasta pojawili się w Jasionówce Żydzi, którzy w drugiej połowie XIX w. i w latach 30-tych wieku XX stanowili niemal 70 % mieszkańców miasteczka. Około XVIII w. osiedlili się tu także Tatarzy. W międzywojniu jedną z ulic, zamieszkiwaną głównie przez nich, nazywano Tatarską. Ostatnie rodziny tatarskie opuściły jednak Jasionówkę na początku lat 80-tych ubiegłego wieku. Mieszkańcy pytani o Tatarów, wypowiadają się o nich z wielkim szacunkiem i niekłamanym smutkiem, bo to przecież dobrzy sąsiedzi byli.

Czwartek był pochmurny, deszczowy, szary, ponury, w niczym nie przypominający ostatnich dni lipca. Mnóstwo wiatrołomów w lesie między Dobrzyniówką a Czarnymstokiem. Z krajobrazu zniknął także drewniany krzyż, stojący na wzgórzu w połowie drogi między obiema wioskami. Kiedyś, gdy go fotgrafowałem, mężczyzna orzący pole traktorem, zjechał z niego i zatrzymał mnie, by opowiedzieć historię owego krzyża, na tyle, na ile ją pamiętał. Już miałem odjeżdżać w ostatniej chwili zauważyłem w tylnym lusterku, że macha do mnie ręką. Zatrzymałem samochód, wysiadłem i wysłuchałem krótkiej opowieści o drewnianym, zmurszałym krzyżu postawionym przez dziadka mężczyzny około 1945 r. Na sam koniec podaliśmy sobie ręce, uścisnął mocno moją dłoń. Jeszcze chwilę porozmawialiśmy o współczesności i wróciliśmy do swoich światów. Teraz domyśliłem się dlaczego nie mogłem wypatrzeć jeszcze wyższego, drewnianego krzyża ustawionego przy drodze tuż po skręcie z szosy augustowskiej w stronę Dobrzyniówki. Żal tych dostojnych, smukłych świadków historii, nieodłączonych elementów podlaskiego krajobrazu.

Tym razem w Jasionówce ludzi jest jeszcze mniej niż zazwyczaj, po kilku minutach nawet solidne parasole nie są w stanie osłonić nas przed deszczem. Schornienia szukamy w kruchcie kościoła, by nie przemoknąć do suchej nitki. Pierwszy kościół w Jasionówce ufundowali Kurzenieccy, z początku drewniany, ale zniszczyli go Szwedzi w czasie potopu. Tuż po potopie został odbudowany, już jako murowany, choć jego obecny kształt został mu najwyraźniej nadany po licznych przebudowach w XIX i początkach XX wieku. Stoi na usypanym ludzką ręką wzniesieniu. Może było to kiedyś grodzisko? Ze wzgórza roztacza się piękny widok na drewnianą w większości zabudowę tego dawnego miasteczka, które utraciło prawa miejskie. Od strony północno zachodniej u stóp wzniesienia wije się krótka, wąska, brukowana, pełna uroku uliczka Kościelna. Nie przejedzie nią żaden samochód, ani furmanka, co najwyżej rower.

Woda przestaje lać się z nieba, zaczyna padać deszcz, miarowo, spokojnie, można wyruszyć dalej. W budnyku, który niegdyś był prztystankiem autubusowym, czymś na kształt dworca, mieści się obecnie sklep z używaną odzieżą. Teraz jest zamknięty, w oknie siedzą karnie w rzędzie stare, wyszarzałe pluszaki, prawdziwe przytulanki, jak z mojego dzieciństwa. Na dawnym rynku nie ma żywej duszy. W zielonym, piętrowym budynku mieści się bank spółdzielczy, bodaj fryzjer i dwa sklepy, dalej, nieco wyżej, bo północna pierzeja rynku wznosi się łagodnie, ulokował się Urząd Gminy, a w nim między innymi biblioteka i coś w rodzaju izby pamięci, będącej - miejmy nadzieję - zaczątkiem muzeum.

Zmierzamy w stronę wzgórza dworskiego. Przy ogrodzeniu jednego z domostw, starych, drewnianych, stoi staruszek, opierając się o drewniane sztachety płotu, melancholijnie wpatruje się w ulicę, którą z rzadka przejeżdżają samochody, jeszcze rzadzej rowerzysta, obok przechodzi młoda mama z najwyżej dwuletnim szkrabem. Mężczyzna chętnie nawiązuje rozmowę. Z początku, stoicko pogodzony ze światem, któremu jednak nie wieszczy nic dobrego, stwierdza, bez złości, że ludzie z każdym rokiem, jakby coraz gorsi. Syn pracuje w mieście, nie mieszka Jasionówce, ale gdzieś przy granicy. Pozostały mu jedynie rozmowy z sąsiadami.

- A przed wojną ojciec mój miał poważanie u Żydów. Przychodzili do niego do domu, przesiadywali godzinami. Szanowali ojca, bo znał ich język (najpewniej jidysz).

A jak Armia Czerwona wkroczyła to młodzi Żydzi i Polacy z Jasionówki w pięknej murowanej synagodze urządzili zabawę. Tylko bogobojni starcy krążyli pod oknami i wychodzących z bezczeszczonego Domu Boga przestrzegali:

- Przyjdzie na was kara. Przyjdzie...

Niemcy w styczniu 1943 r. wywieźli wszystkich Żydów na stację do Białegostoku, a stamtąd do Treblinki. Później chodzili z miotaczami ognia i palili wszystko wokół. Z synagogi nie pozostał kamień na kamieniu.

- Tu gdzie ten zielony dom - pokazuje skinieniem głowy - przez ulicę, stała ta synagoga.

- A do dawnego dwrou to już niedaleko macie. W nim jeszcze do niedawna szkoła była, teraz pusty stoi. Młodzi do miasta wyjeżdżają. Pracy nie ma, w mieście zresztą też, to i dalej do Londynu jadą.

Dawny dwór, już w ogóle dworu nie przypomina, przebudowywany co najmniej kilkakorotnie w XIX w., w międzywojniu i po wojnie, zatracił wszystko, co architektonicznie mógł mieć niegdyś do zaprezentowania. Szkoła przeniosła się natomiast kilka lat temu do nowo wybudowanego budynku, oddzielonego od starej szkoły wiekowymi drzewami. Zachowały się też dawne czworaki, częściowo jako pomieszczenia gospodarcze, częściowo mieszkalne. W mieszkających w nich ludziach nie widać agresji, frustracji, mijani nawet się uśmiechają.

Deszcz przestał padać, na moment zza chmur wyjrzało słońce, na boisku do siatkówki pojawiło się trzech nastolatków z piłką, znowu zaczyna się chmurzyć, ale jeszcze nie pada.











































 

Katrynka - kontrasty

Puszcza Knyszyńska już od niepamiętnych czasów wydawała mi się być bramą do innego świata. Z Białostoczka była to zaledwie kilkunastominutow...