czwartek, 30 września 2010

Monastyr w Supraślu, święte sosny i koncert dzwonów

Są takie miejsca, w których nie sposób uwierzyć zapewnieniom speców od szkiełka i oka, że Boga nie ma. Na samym Podlasiu jest ich kilkaset, nawet nie podejmę się ich wymienienia przykładowego, a co dopiero mówić o wyliczaniu pełnym. Supraśl jest niewątpliwie jednym z nich. Od czasu, gdy uzyskał status uzdrowiska i kiedy stał się bohaterem "kina agroturystycznego", zrobiło się w nim gwarniej, porządniej, kolorowiej; ulice, skwery, chodniki, poszerzono, wytyczono niemal od ekierki. Próżno spokoju szukać w centrum miasteczka. Mijamy dawny zbór protestancki, tuż za nim po tej samej stronie kościół katolicki, jeszcze dalej pałac Zacherta i Bucholza. Na skraju miasteczka, gdzie zabudowa płynnie zlewa się z Puszczą Knyszyńską, stoi tak zwany czerwony krzyż - wedle tradycji w tym miejscu Kozacy mieli - dosłownie - zarąbać, zaszlachtować szablami powstańca styczniowego. Niedaleko, w stronę Cieliczanki, nieco na zachód powstańcy urządzili punkt zbrony, w pobliżu Zielonej. Przy drodze do Krasnego Lasu jeszcze do niedawna stała - stała, bo już nie rosła, była cała zeschnięta, i wyglądała jak koścista wiedźma - święta sosna. Święte sosny w Puszczy Knyszyńskiej to rzecz normalna i powszechna, rosną albo stoją sobie spokojnie po kilkaset lat, aż do czasu, kiedy nie upadną, kiedy nie przewróci ich bezlitosna wichura, górują nad dużo młodszymi drzewami, lasami, i nikt z miejscowych nie odważy się na nie podnieść ręki, choć byli też tacy, którzy próbowali. Ludzie opowiadają historię, że na jedną z takich świętych sosen, tuż po drugiej wojnie, chciała się pokusić nowa władza. Przyjechali jacyś rozbawieni, niczego nie świadomi młodzi ludzie z siekierami, ale świętą sosnę miały wówczas otoczyć pasące się nieopodal krowy. Zwierzęta otoczyły i broniły dostępu do drzewa, a któryś z niedoszłych oprawców miał nawet stwierdzić, że bydlęta patrzą na nich tak, jak ludzie. Odjechali, a drzewo dalej rośnie. Na każdej świętej sośnie widnieje skromna kapliczka bądź drewniany krzyż z Jezusem. W czasach powstania styczniowego owe sosny służyły powstańcom, jako skrzynki kontaktowe, można w nich było ukryć ważne informacje zapisane na skrawkach papieru, a że sosny rosły z dala od siedzib ludzkich, to i szpiegów nie trzeba było się obawiać.

Gdy Supraśl jeszcze nie był uzdrowiskiem, gdy nie był bohaterem "U Pana Boga w ogródku", "U pana Boga za piecem", gdy na ulicach i chodnikach nie było polbruku, a bruk był kocimi łbami, nie zaś imitacją bruku, nie istniały jeszcze bulwary nad rzeką, a miejscowi nie mogąc liczyć na pomoc państwa, samodzielnie musieli się rozparawiać z tutejszymi bandziorami, wyprawa do Supraśla, była wyprawą do innego świata. 15 km na północny wschód od Białegostoku, droga przez ciemną starą puszczę smukłych, sięgających nieba świerków i sosen, przez Krasne ze starym młynem, a na wschód Jezioro Komosa. Teraz nie ma dnia, by przy monastyrze nie parkował autokar na warszawskich, krawkoskich, poznańskich czy innych numerach. Ruszają w ruch aparaty, rozpoczyna się polowanie na brodatych mnichów o łagodnych spojrzeniach, ze związanymi długimi, bujnymi włosami, w czarnych riasach, starających się przemknąć niepostrzeżenie z budynków klasztronych do cerkwi. Robi się gwarnie, kolorowo, choć nie zawsze miło i spokojnie. Nie zapomnę sceny, gdy na modłę peerelowską pseudointeligneckie starsze małżeństwo - wbrew zakazowi - weszło na teren klasztoru z psem. Starsza pani za wszelką cenę chciała się spotkać z ojcem Gabrielem, który leczy ziołami, jej wnuczka zaś upierała się, że z psem powinna zostać poza murami, przed bramą, jednak dziadkowie twardo postawili na swoim. Biedna dziewczynka została sama ze zwierzęciem na smyczy. Gdy tylko dziadek z babcią, zniknęli za drzwiami prowadzącymi do celi ojca Gabriela, zwierzę zaczęło skamleć, szczekać, wyrywać się, aż w końcu jedna z kobiet zmierzających do cerkwi, podeszła do Bogu ducha winnej dziewczynki, zwróciła jej grzecznie uwagę, że na teren monastyru zwierząt wprowadzać nie należy, ale cóż, dziewczynka o tym dobrze wiedziała, usłuchała jedynie polecenia dziadków. Spuściła głowę, wbiła wzrok w ziemię, nie wiedząc, co ma robić dalej, czy czekać, czy wyjść przed bramę. W tym momencie otworzyły się drzwi, ojca Gabriela najwyraźniej nie było, widząc zmieszanie wnuczki babcia zapytała, co się stało, a gdy wysłuchała krótkiej relacji, na jej i dziadka twarzy odmalowała się wściekłość:

- A to chamstwo, bezczelność! Co to jej klasztor?!

Na ocenę, szkoda słów.

Przy klasztorze otwarto kilka lat temu muzeum ikon, jedno z najbardziej interesujących muzeów, jakie zdarzyło mi się w życiu odwiedzić. Nowoczesne, choć rozmieszczone w XVII-wiecznym barokowym Pałacu Archimandryty. Wewnątrz w większości pomieszczeń panuje półmrok, podświetlone są przede wszystkim ikony, a zwiedzającym towarzyszą płynące z ukrytych głośników cerkiewne śpiewy. W pierwszej sali zaaranżowanej tak, by przypominała katakumby, na ścinach widnieją symbole pierwszych chrześcijan - ryby, paw i malowidła imitujące otwory i półki w katakumbach. Dalej są juz sale z ikonami, większość z nich pochodzi z przemytu, zostały przejete przez polskich celników i Straż Graniczną na przejściu granicznym w Terespolu. Ikona podróżna - niewielkich rozmiarów, tak, by można ją było ukryć w kieszeni albo w torbie podróżnej, oprawiona z reguły w srebrne ramki, zabierali ją ze soba w podróż pielgrzymi. Na piętrze zaaranżowana cela mnicha piszącego ikony - przez otwarte okienko w drewnianych drzwiach, można przyjrzeć się bardzo realistycznemu woskowemu mnichowi, pochylonemu nad deską, która ma stać się ikoną. Gdzieś dalej, w rogu widnieje otwarte okno podlaskiej drewnianej chaty, a za firankami na ścianie wisi ikona. Po zejściu na dół, na ścinach umieszczono orygnialnych romziarów rekonstrukcje fresków wykonanych w monastyrze supraskim w XVI w. przez przybysza z odległej Serbii - mnicha Nektariusza, są źródła, które nazywają go także Nektarijem. Oryginalne freski leżą natomiast rozbite na drobne kawałki pod szkłem w zagłębieniach w podłodze. W 1944 wycofujące się oddziały niemieckie wysadziły w powietrze jedną największych i najbardziej okazałych na ziemiach dawnego Wielkiego Ksieśtwa Litewskiego obronnych cerkwi gotyckich. Jeszcze w połowie lat 80-tych z ziemi sterczały kamienne ruiny, zachowały się tylko barokowe budynki klasztorne i dzwonnica.

Mnisi prawosławni trafili do Supraśla na początku XVI w., przywędrowali tu z nieodległego Gródka - położonego około 30 km na południowy wschód od Supraśla. Gródek był wówczas rodową siedzibą rodu Chodkiewiczów, dziś po tej siedzibie pozostała tylko nazwa - ulica Zamkowa, a w miejscu, gdzie stał drewniany zamek archeolodzy od czasu do czasu prowadzą badania, jeśli uda im się zebrać odpowiednie fundusze.

Alekander Chodkiewicz sprowadził około 1490 r. do Gródka mnichów prawosławnych - i tu istnieją dwie wersje - albo z Góry Atos, albo z Kijowa. Mnichom jednak najwyraźniej w Gródku nie odpowiadało, to było w końcu jak na ówczesne warunki niemałe przecież miasto; musiały się w nim odbywać targi, ciągnęły pewnie do oddziały zbrojne, kupcy, a do tego jeszcze karczmy, dziewki, no i w mieście, jak to w mieście, zgiełk, hałas, różnorodność, wszystko, co mnicha jedynie rozparasza i na medytacji i modlitwie skupić się nie daje. Puścili więc krzyż po rzece Sprząślą wówczas zwanej (obecnie Supraśl) i osiedli tam, gdzie puszczony krzyż miał się zatrzymać, a więc na uroczysku Suchy Hród. Wszystko wskazuje jednak na to, że w miejscu, w którym obecnie znajduje się cerkiew i klasztor, wcześniej istniał święty gaj pogański. Pojawiają się nawet wersje mówiące o tym, że ukryli się tu trzebieni przez Krzyżakow Jaćwingowie. Na wpływy bałtyjskie w tych okolicach mogłyby wskazywać nazwy kilku wsi - Sokołda, Podsokołda, Trejgle. Bez wątpienia faktem jest, że na ziemiach tych krzyżowały się drogi Bałtów i Słowian.

Z początku mnisi wznieśli drewnianą cerkiew, która z czasem została zamieniona przez okazałą, zbudowaną z kamienia i czerwonej cegły gotycką cerkiew obronną. W XVII w. klasztor i cerkiew przeszły we władanie unitów. Działała wówczas w jego murach drukarnia, wydająca książki w języku polskim, ruskim i po łacinie. Monastyr powrócił do wyznawców prawosławia w 1824 r. a więc jeszcze przed kasacją Unii Brzeskiej w 1839 r. W okresie międzywojnia należał do kościoła katolickiego, we władanie objęli go salezjanie, tworząc w budynkach klasztronych Zakład Wychowawczy. W latach 1939 - 1941 klasztor i cerkiew podzieliły los większości obiektów sakralnych na ziemaich wschodnich, zostały zdewastowane przez Armię Czerwoną. Natomiast w roku 1996 monastyr został zwrócony wyznawcom prawosławia.

Oprócz Muzeum Ikon, warto między godziną 17.30 a 18.00 wysłuchać koncertu dzwonów wygrywanego ludzką ręką, a nie uruchamianych elektronicznie. Jako pierwszy odzywa się o godzinie 17.30 dzwon z wieży kościoła katolickiego, po chwili odpowiada mu dzwon z dzwonnicy monastyru, tak jakby prowadziły w sobie tylko zrozumiałym języku rozmowę, której czasem prowadzić nie potrafią wyznawcy obu tych wyznań, choć obiktywnie trzeba przyznać, że te relacje są coraz lepsze. A później, tuż przed godziną 18 odzywa się jednocześnie kilkanaście dzwonów z wieży klasztornej, wydając z siebie całą gamę istniejących dźwięków, w sposób harmonijny, uporządkowany, a można odnieść wrażenie, że gra ich jednocześnie kilkaset. Od tych niebiańskich melodii głos więźnie w gardle, serce zaczyna bić szybciej i mocniej, a niektórzy nawet twierdzą, że łzy im mimowolnie od oczu płyną.








































wtorek, 28 września 2010

Karaimskie Troki










































 




Troki kojarzą mi się przede wszystkim z Karaimami, nie zachwyca mnie specjalnie zrekonstruowany zamek na wyspie, z klinkierowanej cegły, wyglądający już teraz bardziej, jak zamek z klocków lego. Troki to kienesa, cmentarz karaimski przypominający nieco tatarskie mizary w Kruszynianach czy Bohonikach, albo cmentarz żydowski w Krynkach, wczesną jesienią zapach warzyw snujący się z przydomowych ogrodów, drewniane domki z obowiązkowo trzema oknami od strony ulicy - wedle tradycji karaimskiej jedno okno jest przeznaczone Bogu, drugie księciu, a trzecie nieoczekiwanym gościom. Wyraziście żółte, zielone, stoją karnie wzdłuż ulicy równoległej do jeziora, pnącej się ku górze w stronę kienesy, i dalej skromnego muzeum karaimskiego, oraz klimatycznej restauracji serwującej dania kuchni karaimskiej - kibiny z baraniną, z kurczakiem, z kapustą, chłodnik karaimski, jakże różny od litewskiego - karaimski jest zupełnie biały, robiony na bazie kefiru bądź naturalnego jogurtu, z pokrojonymi drobno ogórkami, czosnkiem, rzodkiewką, albo gołąbki nadziewane baraniną zawijane w liście winogronu, z pikantną wielowarzywną sałatką.

Niedaleko od centrum - nie więcej niż dziesięć minut spacerem, nad brzegiem jeziora rozłożył się stary cmentarz karaimski, od strony ulicy, od bramy głównej z trudem można dostrzec nagrobki, które przypominają nieco macewy, a nieco kamienie nagrobne z tatarskich mizarów. By jednak odszukać te najbardziej okazałe, trzeba przedrzeć się przez gąszcz zarośli, wysokich traw, krzaków, by znaleźc się pod baldachimem z koron drzew liściastych, tutaj teren się nieco obniża, łagodnie schodzi ku jezioru, a ciszę miejsca mącą odgłosy kąpiących się - tutaj prawdopodobnie na jednej z dzikich plaż.

Trocka kienesa natomiast, tak jak zresztą i wileńska, niemal zawsze jest zamknięta, trzeba się najprawdopodobniej wcześniej umówić z osobami, które sprawują nad nimi pieczę, by móc je obejrzeć wewnątrz.

W muzeum Karaimów, znajdującym się w odległości nie więcej niż 200 metrów od kienesy, warto obejrzeć ekspozycję stałą prezentującą stroje karaimskie, zdjęcia rodów karaimskich z końca XIX i początku XX w., a także z czasów dwudziestolecia międzywojennego.

Po II wojnie część Karaimów litewskich wyjechała do Polski, spora część jednakże pozostała na Litwie, to tam wciąż tworzą najliczniejszą grupę, choć rozjechali się w większości do znaczniejszych miast Litwy. W samych Trokach można byłoby pewnie na dzień dzisiejszy zliczyć kilkanaście rodzin karaimskich. W Polsce mieszka nie więcej niż trzystu Karaimów, głównie w Warszawie, Wrocławiu (to ci z Wołynia, głównie z Łucka) i Krakowie. Stanowią u nas najmniej liczną grupę etniczną.

A do Wielkiego Księstwa Litewskiego Karaimów sprowadził podobnie, jak i Tatarów, książę Witold w XIV w., mieli oni strzec granic księstwa przed rejzami Krzyżaków i wszelkiej maści innych najeźdzców, którzy by śmieli się pokusić na potęgę Litwy. Z czasem, kiedy rzemiosło wojenne straciło na znaczeniu, Karaimi zaczęli wieść żywot skromnych, ale cenionych powszechnie solidnych rzemieślników i niemal mistrzów ogrodnictwa. Stąd do dziś, każdy odwiedzający Troki, nie może nie zwrócić uwagi na rozsnuwające się z przydomowych ogrodów wspaniałe zapachy warzyw. Karaimów zostało tu niewielu, a tradycja pozostała.

Interesującym jest to, że Karaimi są ludem pochodzenia tureckiego, wywodzącym się z dawnego Państwa Chazarów. Książę Witold sprowadził ich z ziem Chanatu Krymskiego. Wyznają dość oryginalną religię, zdarzało się nawet, że mylono ich z wyznawcami judaizmu, jako że podstawą ich wiary jest Stary Testament, ale odrzucają już tradycję ustną - Talmud.

Na facebook'u udało mi się znaleźć informację o interesującej wystawie poświęconej Karaimom, która ma być otwarta 11 października w Muzeum Etnograficznym we Wrocławiu i trwać do 30 listopada. Na pewno warto tam zajrzeć:  "Wystawa: Karaj jołłary - Karaimskie drogi. Karaimi na starej fotografii". Tak, jak warto odwiedzić Troki, jadąc do Wilna, to tylko 15 kilometrów od granic stolicy Litwy, w kierunku zachodnim.

poniedziałek, 27 września 2010

Jesienny Białystok














































Lubię jesienny Białystok, bo ma wówczas w sobie coś z nastroju z Drohobycza Schulza, coś z poezji Tuwima i "Ulicy Towarowej" Gałczyńskiego. Ten nastrój wyczuwa się o każdej porze roku, ale jesienią jednak najintensywniej. Szkoda, że z każdym rokiem, z każdym miesiącem ubywa ogrodów, ubywa drewnianych domków z dwuspadowymi dachami, domków z cegły z takimiż dachami, a w ich miejscu powstają co najmniej szkaradne bloki i dwupasmowe ulice.

Katrynka - kontrasty

Puszcza Knyszyńska już od niepamiętnych czasów wydawała mi się być bramą do innego świata. Z Białostoczka była to zaledwie kilkunastominutow...