środa, 28 lipca 2010

Okolice Rozedranki Starej i Nowej, słowem Sokólszczyzna









































Już chciałem pisać, że krajobrazy północnego Podlasia, a w zasadzie tej jego części na północ od Białegostoku przypominają mi Estonię - i tę nieco pofałdowaną na południu, i tę bardziej płaską na północy, ale gdy się głębiej zastanowić to różnica w ich klimacie, nastroju jest spora. Inne skojarzenia, inne emocje i refleksje wywołują krajobrazy estońskie, a inne te północno-podlaskie. Choć lasy mamy tak bardzo podobne, już można powiedzieć północne - w Puszczy Knyszyńskiej dominują wszak sosny i świerki, a więc tak jak w kniejach estońskich, i tu i tam pojawiaja się trzęsawiska, torfowiska, nieprzebyte bagna, podmokłe lasy.

Nic, tylko brać i czerpać bezkrawowo z tej dziewiczej natury.

niedziela, 25 lipca 2010

Powroty

Miło było powrócić po niemal miesiącu znowu do Estonii. Estonia jest jednym z wielu miejsc, do których wracam z prawdziwą przyjemnością. A wymarzonym stanem w czasie poróży jest chyba zrodzenie się poczucia, że jesteśmy w obcych miejscach, jak u siebie w domu. Powroty są też o tyle dobre, że oduczają nas idealizowania miejsc i ludzi. Opryskliwa ekspedientka, agresywny koleś, który dosiada się w piwnym pubie, filistrko pretensjonalna pani z biura wynajmującego kwatery, agresywny kierowca na ulicach Tallina, niezbyt miła dziewczyna w centrum informacji turystycznej. Cokolwiek, co wywołuje negatywne uczucia, jest o tyle zbawienne, że daje nam gwarancję tego, iż nasze podróże nie są ucieczką, nie są ucieczką przed światem i ludźmi, przed codziennością, przed rutyną, zwyczajnością, powtarzalnością; nie są ucieczką przed sobą samym, ucieczką w świat ułudy, własnych wyobrażeń i pragnień. Dają nam rękojmię tego, iż miejsca, które odwiedzamy, i do których następnie wracamy, są cenne ze względu na - jakby paradoksalnie to nie brzmiało - swoją zwyczajność, tożsamość z tym, co mamy tu, gdzie jesteśmy na co dzień. Te same namiętności, te same motywacje, te same słabości, defekty, a różnice wydają się być czystą iluzją, sprowadzającą się do prostej zewnętrzności wyrażanej w gestach, w dąsach, fumach, manierach, minach i maskach jakichkolwiek.

I całe szczęście, że tak się dzieje. Inaczej ilość rozczarowań byłaby nie do zniesienia.

A tym razem obrazek z Tartu. Zdjęcie babci w chustce, taszczącej torby z zakupami. Tuż po wykonaniu zdjęcia owa babcia weszła do przytulnej kafejki, a my za nią; usiadła przy stoliku przy oknie, kupiła kawałek sernika z truskawkową galaretką, zamówiła kawę i wpatrywała się w świat za szybą. Tak było w czerwcu. Po niemal miesiącu tę samą babcię, tym razem bez chustki na głowie - ze względu na upał niemiłosierny - spotkaliśmy w tej samej kafejce, tym razem przy stoliku na dziedzińcu kamienicy, także siedzącą samotnie przy kawałku ciastka i filiżance herbaty lub kawy. W milczeniu wpatrywała się wprost przed siebie.





czwartek, 8 lipca 2010

Moniste, XIX-wieczny bosman, i co Estończycy wiedzą o Polsce

Moniste, mała urokliwa wioska położona prawie na granicy estońsko-łotewskiej, w kotlince, otoczona łagodnymi wzniesieniami i bujnymi, soczyście zielonymi lasami, z rzeczką połyskującą gdzieś między drzewami i swoim blaskiem przyciągającą wzrok każdego znużonego podróżnika. Przekroczenie granicy tuż za Ape (po stronie łotewskiej), minięcie niebiesko-czarno-białch słupów, tchnęło w nas energię zupełnie nieoczekiwaną po trudach długotrwałej i nie bez przygód podróży; stanowiło zapowiedź czegoś zupełnie nowego, długo oczekiwanego, wymarzonego, zapowiedź nowej, dobrej przygody. Z nieodległych pól zza ściany sosonowego losu dobiegały już odgłosy osób nawołujących się w języku estońskim, a poza tym słońce rozświetlające smukłe bursztynowe pnie sosen, cisza, spokój, którego nie mąciły nie tak dawno jeszcze, dające się niemiłosiernie we znaki - w łotewskich kniejach - chmary komarów i gzów, jakich nie doświadczysz nawet na biebrzańskich bagnach.


Wąska, wijąca się jak górska droga, asfaltówka; pierwszym napotkanym przez nas człowiekiem był dziadek w granatowym płaszczu, wspierający się na drewnianej lasce, jakby własnej roboty – z leśnego drewna - zmierzający wzdłuż drogi w kierunku granicy.


Tak powitało nas Moniste – pierwsza wieś po estońskiej stronie.


Żegnała nas już zupełnie inaczej – w godzinach porannych, pochmurną i przeddeszczową pogodą. Ostatnie zakupy w sklepie, który pewnie pamięta jeszcze czasy, gdy Estonia była radziecką republiką. W sumie trzy kobiety, włącznie ze sprzedawczynią, cierpliwie odpowiadają na pytania niezdecydowanych klientów z Polski, którzy sami nie wiedzą czego chcą. Na marginesie warto dodać, że estońska żywność jest tak samo wyśmienita, jak i litewska, chleb smakuje jak chleb domowego wypieku, mleko, jakby było udojone prosto od krowy, jogurty, masła, sery, śmietany, jak domowe, no i znakomite słodycze. I radość ekspedientki niekłamana, gdy słyszy łamaną estońszczyzną wypowiadane nieporadnie i pewnie śmiesznie słowa "dziękuję bardzo", "do wiedzenia". Język estoński jest miły dla ucha i wydaje się – w przeciwieństwie do węgierskiego (ta sama grupa językowa – języków ugro-fińskich) łatwiejszy do wyuczenia. Warto nauczyć się nawet kilku podstawowych słów, by zobaczyć tę szczerą radość osób, z którymi zmienialiśmy kilka zdań w kafejce, w sklepie, na ulicy, w banku. No i uczyć się dalej rzecz jasna!


Już dosłownie ostatni postój przed granicą, nad rzeką, przy drewnianym domku z dwoma tablicami pamiątkowymi w dwóch językach – łotewskim i estońskim. Wydaje się, że jest to miejsce spotkań mieszkańców wsi z obu stron granicy. Drewniany szary dom, o dwuspadowym dachu jest zamknięty, zaglądamy jedynie przez okna, by zobaczyć poustawiane na stołach i półkach sprzęty gospodarstwa domowego, książki, jest to najprawdopodobniej jakaś wystawa etnograficzna, a jedno z pomieszczeń zostało zaadaptowane na bar.


W czasie, gdy krążymy wokół domu, na parking podjeżdża szambiarka, wysiada z niej starszy, siwy, niewyoski mężczyzna, w koszulce na ramiączkach, dobrotliwą twarz ma okoloną siwą brodą, która przydaje mu majestatu doświadczonego bosmana z XIX-wiecznego szkunera. Włożywszy rurę do studzienki i mając chwilę czasu, ogląda nasze auto, a spostrzegłszy na tablicy rejestracyjnej oznaczenie "PL" podchodzi do nas i z zaciekawieniem pyta, co się obecnie u nas w Polsce dzieje, jak sobie radzimy z powodzią, bo on ogląda wszystkie wiadomości i uważnie śledzi wydarzenia z Polski. Wykazuje żywe, szczere zainteresowanie Polską, z przejęciem opowiada o obejrzanych w TV obrazach z terenów dotkniętych powodzią. Na koniec żegnamy się serdecznie, choć mężczyzna – wskazując rozwieszony nad drogą kolorowy baner – zaprasza nas jeszcze do pozostania w Moniste do środy (była akurat sobota), kiedy to miał odbyć się festyn. Czas nas jednak nagli, jeszcze w sobotę wieczorem mamy dotrzeć do Wilna. Obiecujemy wrócić za rok.


To naprawdę zdumiewające z jaką życzliwością, zainteresowaniem i współczuciem zetknęliśmy się w Estonii. I nasza gospodyni w Tartu także z niekłamanym przejęciem wypytywała nas o skutki powodzi, o to jak sobie z nią, jako kraj radzimy. Podobnie też mieszkająca z nami w jednym domu około trzydziestoletnia trenerka jazdy figurowej na lodzie z Tallina, kilkakortnie wykazała się w rozmowach przy śniadaniu znajomością współczesnych spraw polskich – ze współczuciem wypowiadając się o tragedii smoleńskiej z 10-kwietnia i o losach powodzian.


Zaskakujące to wszystko i jednocześnie chyba zawstydzające, bo co o Estonii i Estończykach, wie przeciętny Polak? Czy śledzimy z zainteresowaniem losy tego małego kraju i sympatycznego narodu? Co wiemy o jego historii i kulturze?






czwartek, 1 lipca 2010

KGB Kongidest - Cele KGB w Tartu

Współczesne muzea, by zainteresować historią muszą bez wątpienia oddziaływać na emocje. Nie warto się nawet łudzić, że młodzi ludzie, ale pewnie też i wiele starszych osób, będą sięgać po opasłe tomy opracowane przez najznakomitszych nawet historyków. Te zawsze będą domeną nielicznych pasjonatów bądź specjalistów z danej dziedziny. Pisane suchym, pozornie nudnym, pozbawionym emocji językiem, historią nie zainteresują przeciętnego obywatela nawet najdojrzalszej demokracji. Zrozumieli to twórcy Terror Haza w Budapeszcie, Muzeum Powstania Warszawskiego, a także Muzeum - Cele KGB w Tartu.

Zwiedzający czy to Terror Haza w Budapeszcie, czy Muzeum Powstania Warszawskiego, grozę przedstawianych minionych wydarzeń odczuwa całym sobą, każdym włóknem swoich nerwów. Wydobywające się z ukrytych głośników histeryczne wrzaski Strzałokrzyżowców; równe, miarowe kroki maszerujących warszawskimi ulicami żołnierzy niemieckich; sala rozpraw, w której odbywały się procesy pokazowe wrogów ludu w latach 50-tych w kompletnie sterroryzowanym Budapeszcie, cała wyklejona gazetami z epoki; zdjęcie na całą ścianę, z którego spogląda dobry, wzorowy ojciec rodziny, z przemiłymi dziećmi i uroczą żoną - uśmiechający się łagodnie Hans Frank; odręcznie wypisane kartki, za pomocą których po Powstaniu Warszawskim poszukiwały się rodziny; zalane w plastikwoej masie akty ekshumacji; długi stół przykryty czerwonym płótnem, od którego dopiero co odeszli Strzałokrzyżwcy. Obrazy, odgłosy, emocje, które zapadają w pamięć dosłownie na zawsze.

Podobnie jest w Muzeum urządzonym w dawnych celach KGB w Tartu. Z zewnątrz zupełnie niepozorny budynek, szaro brunatny, modernistyczny, bodaj 4-kondygnacyjny, wzniesiony tuż przed II wojną światową, którego architektura po dokładniejszym przyjrzeniu się wydaje się nawet interesująca. Jego właściciel podzielił los wielu Estończyków po 1944 r. - został wysłany na Syberię, a kamienicę przejęły władze komunistyczne. Obok tego modernistycznego budynku przechodziliśmy kilkakrotnie, nie zwracając nań jednak uwagi. Stoi przy dość ruchliwej ulicy, na fronotwej ścianie liczne szyldy firm, mających tu swoje siedziby, a wśród tych szyldów jeden niczym szczególnym się nie wyróżniający, informujący właśnie o Muzeum. Na lewo za drzwiami wejściowymi, zupełnie normalne, współczesne wejście do piwnicy, jak w wielu blokach mieszkalnych, zwyczjane tak, że aż nie sposób uwierzyć, iż tym wejściem około 60 lat temu wprowadzano i wyprowadzano - jeśli wyprowadzano - setki, bądź tysiące zatrzymanych rzeczywistych i domniemanych wrogów władzy sowieckiej. Po schodkach, krótkim korytarzem schodzimy w dół, kustoszka muzeum, zaprasza nas do kasy, której można nie dostrzec.

By chcieć dokładnie zwiedzić Muzeum, czytając opisy wszystkich eksponatów, korzystając z multimediów, należałoby na to poświęcić około 3 godzin, a może nawet więcej, choć to ledwie 8 może 9 pomieszczeń. Dość nisko zawieszone stropy korytarzy i cel, wąskie, ciasne, klaustrofobiczne cele bez okienek. Wchodząc do kilku z nich nawet przy otwartych drzwiach nie sposób nie poczuć duszności i nie odczuć grozy miejsca. Uświadamiamy sobie jak wielką odwagą, wytrwałością i determinacją musieli się wykazać ci, którzy się nie poddali, których bezpośrednio stąd wysyłano do Gułagu, gdy odmawiali współpracy z nową władzą, bądź których chowano na dziedzińcu - na co wskazują przerażające zdjęcia ekshumowanych ofiar.

Pomieszczenie, w którym przesłuchiwano zatrzymanych, skrajnie puste, proste i surowe. Wyrastająca ni stąd ni zowąd - na końcu korytarza, niewidoczna z odległości kilku metrów, za lekko ucholonymi drzwiami celi - figura enkawudzisty w mundurze i czapce, o wściekłym wyrazie twarzy, szalenie sugestywna, wywołująca przeszywające dreszcze. Dwie izolatki o wymiarach metr na metr i około dwóch metrów wysokości. W jednej z nich kolejna figura przedstawiająca umęczonego więźnia w czarnych spodniach i białej koszuli, bez oczu, bez ust, o nieznacznie tylko zarysowanych rysach twarzy.

Wszechobecna groza, ciasnota, duszność, miejsce, które nigdy nie pozwoli o sobie zapomnieć. Oby powstawało więcej takich muzeów, tworzących warunki do zrozumienia tego, do czego człowiek w swej naturze jest zdolny, oraz uzmysławiających, iż czasy największego barbarzyństwa wcale nie są tak odległe, a jego powtórzenie się wcale nie jest znowuż takie nierealne.

Warto zajrzeć na stronę Muzeum tu.

Błyski - część 37

Kontakt z braćmi, pozostałymi za granicą, która jak się wydawało, okrzepła już na dobre, był mocno ograniczony, przez pewien czas nie istnia...