Antokol, majowe intensywne słońce, zapach budzących się do życia sosen z antokolskich wzgórz. Kluczymy wąskimi uliczkami prowadzącymi od cmentarza, na którym pochowano ofiary litewskiej walki o niepodelgłość w styczniu 1991 r. Jedna z nich prowadzi w dół, między niezbyt ciekawą zabudową domków jednorodzinnych, gdzieś jakby w stronę kościoła świętych Piotra i Pawła. Czujemy jednak, że się pogubiliśmy. Przy parkingu koło jednej z bram wejściowych na cemntarz, stoi wysoka, szczupła dziewczyna o rozwianych, falujących bujnych blond włosach. Zamyka samochód, a jej rodzice czekają z kwiatami. Zatrzymujemy się i pytamy o dom, w którym mieszkała św. Faustyna. Rozmawiamy w języku rosyjskim, wyciągam przewodnik, odczytuję nazwę Grybo Gatve 29 a. Dziewczyna o domu, który przed wojną mieścił klasztor, nie słyszała, ale tłumaczy nam jak dojechać do Grybo Gatve. Usiłuje nas jednocześnie przekonać, że sami nie damy sobie rady i proponuje, że pojedzie z nami, by wskazać nam poszukiwaną ulicę, a później sama wróci pieszo, bo to przecież niedaleko; tyle że jadąc samochodem jednokierunkowymi uliczkami trzeba nadłożyć nawet kilka kilometrów, a ona wróci spacerem, bo w prostej linii to nie więcej niż 500 metrów. Rzuca kilka słów rodzicom w języku litewskim, ci uśmiechają się życzliwie, kiwają głowami i udają się w stronę bramy cmentarnej.
Rzeczywiście, samochodem zatacza się koło, na dodatek po drodze mnóstwo świateł, rozmawiamy z naszą przewodniczką w języku, który wydaje się nam być językiem rosyjskim, o bez wątpienia polskim akcencie. Wreszcie odbijamy na entych już światłach w prawo. Na następnym skrzyżowaniu Litwinka wskazuje nam drogę w lewo, a sama chce wysiąść i pójść w prawo. Nie godzimy się jednak, by wracała pieszo. Wiemy już jak tu dojechać, odwozimy naszą wybawicielkę, a sami robimy pętlę jeszcze raz.
Po kilku minutach, wracamy do skrzyżowania, na którym mamy skręcić w lewo. Tu zaczyna się już postsowieckie osiedle. Jak na blokowisko jednak nie wygląda najgorzej, niska, co najwyżej 4 – piętrowa zabudowa. Bloki zbudowane są z cegieł, nie z płyty, wokół dużo zieleni i przestrzeni. Spore parkingi, przestronne place zabaw, trawniki, mnóstwo dorodnych brzóz, gdzieniegdzie kasztany, lipy, drzewa owocowe. Dużo lepiej wygląda to blokowisko niż nowe osiedla wznoszone przez deweloperów w Białymstoku, na których nie ma miejsca na parkingi, na palce zabaw, na jakąkolwiek zieleń. Ziemia jest w cenie, im gęstsza zabudowa, im mniej przestrzeni na place zabaw, parkingi, tym większy zysk.
Parkujemy pod jednym z takich bloków. Z otwartego okna na parterze dobiega kojący chillout, może nieco za głośny, ale jeszcze do zniesienia. Wokół jednak same bloki, a numeracja się zgadza, gdzieś tu powinna być Grybo gatve 29 a. Na placach zabaw same radośnie rozkrzyczane dzieciaki. Wreszcie od strony skrzyżowania zmierza w naszą stronę około 50 – letnia kobieta. Podchodzimy z przewodnikiem, z którym nie rozstajemy się ani na chwilę, pytamy o dom numer 29 a, także oczywiście w języku rosyjskim. Z początku kobieta nieco nieufnie kiwa głową, że jesteśmy we właściwym miejscu, tyle, że my wciąż nie widzimy dawnego klasztoru. W międzyczasie kobieta odchodzi, ale po chwili namysłu wraca i prosi byśmy udali się za nią. Prowadzi nas w stronę bloku, mijamy żywopłot, jakąś pordzewiałą siatkę i naszym oczom ukazuje się drewniany, szarawy dom, z czerwonym dachem. Przysłonięty od strony ulicy przez budynek przedszkola, dlatego go nie dostrzegliśmy, otoczony zieleniącymi się drzewami, placem zabaw z wydeptaną przez dzieciaki trawą. Są godziny popołudniowe, wokół budynku biegają głośne grupki maluchów. Sami czujemy się jak sztubacy, wchodząc na teren przedszkola przez dziurę w siatce.
A więc to tak wygląda to miejsce! To właśnie tu, będąc w Wilnie, mieszkała siostra Faustyna. Rozkrzyczane radośnie dzieciaki, na prawo widok na czteropiętrowy blok o dużych oknach, z początku lat 80-tych pewnie, drabinki, kosz, drewniana zjeżdżalnia przykryta stożkowym daszkiem, huśtawki. Aż chce się wrócić do czasów dzieciństwa. Słowem klimat radości, nadziei, poczucia pełnej wolności.
Sam dom przypomina mi nieco kaplicę przy ul. Poleskiej, przy której przez pewien czas, po przyjeździe z Wilna do Białegostoku, mieszkał ks. Sopoćko. Istnieją nawet jakieś podobieństwa w krajobrazie, w nastroju, nawet w otoczeniu. Tu przedszkole, przy Poleskiej szkoła, tu i tam 4-piętrowe bloki, te jednak wizualnie nieco znośniejsze niż w Białymstoku. Jestem ciekaw na ile kaplica przy Poleskiej sprawiała, że ks. Sopoćko czuł się, jak u siebie w domu? Jeszcze wtedy, gdy przy niej zamieszkał, nie było przecież tych szpetnych peerelowskich bloków, nie było szkoły, za to wokół same ogrody i drewniane domki o dwuspadowych dachach, kryte czerwoną dachówką, niemal jak w Wilnie.
Nastrój spokoju, harmonii utrzymuje się, i nie chcemy wracać. Nie ma turystów, nie ma tłumów, naturalne życie wileńskiego blokowiska z taką perełką między blokami. Mija już niemal rok, a mam wrażenie, że byłem tam ledwie dwa, trzy miesiące temu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz